Reklama

Para kontraktowa

Moja przyjaciółka miała chłopaka. Kochali się. Uważali, że są sobie przeznaczeni. Lubili kluby, wycieczki w nieznane – on miał własny warsztat naprawy rowerów, to była jego pasja. Potem ona poszła do pracy w korporacji. Wychodziła późno, on czekał pod biurowcem. Z rowerem, oczywiście. Odprowadzał ją na przystanek: wsiadała do tramwaju, a on przez całą trasę jechał obok, machali do siebie. Po kilku latach awansowała, kupiła małe miejskie autko. On nadal eskortował ją na jednośladzie. Została dyrektorem departamentu, dostała wielki służbowy samochód. A on przez cały czas jeździł tym samym rowerem.

Reklama

Rozstali się. „Wiesz, mam wrażenie, że w ogóle go nie znam. Nie wiem, co ja w nim widziałam?” – zwierzała się. „W pewnym momencie zorientowałem się, że budzę się co rano koło obcej kobiety, i co gorsza, że wcale nie mam ochoty dowiedzieć się, kto to!” – to jego wersja. Okazało się bowiem, że choć on towarzyszył jej codziennie w drodze powrotnej do domu, to wcale nie przekładało się na wspólne życie. Moja przyjaciółka i jej partner nie byli jedyni.

Bywa, że po wielu latach bycia razem orientujemy się nagle, że nie tylko nie wiemy, z kim dzielimy łóżko, stół, życie, ale mamy wrażenie, że to nie ta sama osoba, której wyznawaliśmy miłość wiele lat wcześniej. Co się właściwie stało?

Związek na ruchomych piaskach

Antoni Kępiński, znany polski psychiatra, przyrównywał udaną relację między dwojgiem ludzi do czytania książki. Gdy miłość się zaczyna, książka sama otwiera się przed czytelnikiem. Kobieta otwiera się przed mężczyzną, mężczyzna przed kobietą. I oboje chcą się dowiedzieć, co napisano na następnej stronie. Chcą siebie nawzajem poznawać. Inspirować. Mają dzięki temu wrażenie, że idą w tym samym kierunku. – I tak jest. Ale po kilku latach bycia razem ta ciekawość gdzieś się gubi. Zaprzestajemy wysiłków, już nie chce nam się przewracać kartek ani samemu otwierać przed partnerem. Powoli, niedostrzegalnie nasze drogi zaczynają się rozchodzić – nawiązuje do metafory Kępińskiego prof. Katarzyna Popiołek z katowickiego wydziału Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. – To też wina kultury, w której wyrastamy, ideału Romea i Julii, w który święcie wierzymy.

Często uważamy, że miłość to coś, co rodzi się samo. A potem samo trwa. Trwa, bo – zgodnie z mitem miłości romantycznej – nie tylko zakochujemy się od pierwszego wejrzenia (i mamy poczucie, że partner to zagubiona połówka jednego jabłka), ale na dodatek zostajemy obdarowani zdolnościami telepatycznymi. Po prostu wiemy, co on myśli, co chce powiedzieć, co czuje, o czym marzy, czego pragnie…

„Roimy sobie, że wiemy, kim jest druga osoba. Psychicznie to wygodne. Rezygnacja z marzeń o nadawaniu na tych samych falach byłaby dobrodziejstwem dla każdej pary” – dowodzi w książce "Prawda zaczyna się we dwoje" niemiecki psychoterapeuta Michael Lukas Moeller. Dlaczego to miałoby być takie korzystne? Bo przyjmując założenie, że znamy partnera, nadajemy na tych samych falach, nieświadomie przyjmujemy i drugie. Że... taki stan jest normą, że tak będzie już zawsze. Tymczasem każde z was się zmienia. Tak jak dziewczyna z początku tekstu: z beztroskiej imprezowiczki – w stażystkę w koncernie, potem młodszego specjalistę, menedżera... Jej partner też się zmieniał, tyle że inaczej. Najpierw naprawiał rowery tylko dla znajomych, potem zaczął pracę w małym warsztacie, został jego współwłaścicielem. To bardzo prosty przykład, ukazujący tylko odmienne ścieżki rozwoju zawodowego. A przecież człowiek rozwija się na wielu płaszczyznach: zawodowej, ale i intelektualnej, emocjonalnej, seksualnej, duchowej itd. Łatwo sobie wyobrazić, że w przypadku pani dyrektor i rowerzysty „drogi się rozeszły” nie tylko, jeśli chodzi o wybór odmiennych typów kariery.

Ludzie nie mają obowiązku dopasowywać swojego życia do życia partnera. Ale jeśli chcą być razem, a nie tylko obok siebie, powinni zadbać o to, by jednak zmierzać w tym samym kierunku. Wyznawać podobne wartości, lubić spędzać ze sobą czas, a przede wszystkim zaspokajać nawzajem przynajmniej część swoich potrzeb. Tyle tylko że to jak budowanie zamku na ruchomych piaskach. Ty się zmieniasz, on się zmienia, związek się zmienia. Codziennie zaczynacie być razem od nowa, w nowych warunkach, na innym gruncie. Jak w tej sytuacji zadbać, by wasze drogi się nie rozeszły? Jest na to sposób: kontrakt partnerski. Czyli – regularnie renegocjowana umowa, która precyzuje: kim jesteśmy dla siebie? Czego od siebie nawzajem oczekujemy, a czego nie chcemy? Za co się kochamy i po co w ogóle jesteśmy razem?Taki kontrakt partnerski pozwala trzymać rękę na pulsie. By któregoś dnia o poranku nie zadać sobie w duchu strasznego pytania: „Kim jest ten facet, który śpi obok?”.

Mam papier na miłość

Kontrakt partnerski – taki spisany na papierze – to dokument, który funkcjonuje np. we Francji. Dwoje ludzi, którzy chcą być ze sobą i podchodzą do tego poważnie, zawiera umowę. Określa się w niej prawa, obowiązki, a nawet... okres jej wypowiedzenia. Nie brzmi to zbyt romantycznie. Ale za to świetnie działa. Doskonale wie to Alicja Krata, trener i negocjator z Fundacji Mediare, która prowadzi mediacje dla małżonków chcących jeszcze raz podjąć próbę odnalezienia wspólnej drogi przed złożeniem papierów rozwodowych. Im także proponuje się pisemną umowę – „papier na miłość”.

– Czasami spotykamy się po kilka razy, żeby wspólnie ją wypracować. To nie jest łatwe, bo partnerzy przyznają, że nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiali. Nawet wypowiadając słowa przysięgi ślubnej: „miłość, wierność i uczciwość małżeńską...”. Nie myśleli, co to znaczy dla każdego z osobna i dla nich jako pary. Ale zdążyli się już zawieść na „pokrewieństwie dusz” i „nadawaniu na tych samych falach”. Teraz chcą zadbać, by jedno było dobrze pojmowane przez drugie i by mieli w życiu wspólne cele, wartości – opowiada Alicja Krata.

Z wypracowywaniem kontraktu partnerskiego nie trzeba wcale czekać do groźby rozwodu. Może zrobić to każda para, niezależnie od stażu. Byłoby oczywiście idealnie, gdyby oboje partnerzy zgodzili się na spisanie tej umowy. To bardzo upraszcza sprawę, bo pamięć ludzka ma charakter twórczy, a nie odtwórczy, i szczegóły umów ustnych po jakimś czasie każdy wspomina nieco inaczej. Jeśli jednak kontrakt na papierze nie wchodzi w grę, można spróbować zawrzeć go chociaż ustnie.

Kontrakt partnerski pomaga odpowiedzieć na pytania: po co ona i on są razem? Jaki jest cel związku i czy oboje są co do niego zgodni? Bywa, że np. on chce znajomości tylko dla seksu, a ona pragnie stworzyć dom, mieć rodzinę. Jakie są nasze nadrzędne wartości: co jest dla nas ważne, a co nie? Im bardziej precyzyjne są zapisy, tym lepiej.

Alicja Krata wspomina parę, która zaraz na początku związku zadeklarowała: „Seks się dla nas nie liczy”. I w trakcie rozwodu on wykrzyczał jej: „Przecież się umawialiśmy, że seks dla nas nie jest ważny!”. Okazało się jednak, że jej chodziło o to, że nie chce się kochać. A jemu o to, żeby mieć prawo do skoków w bok. – Tak skonstruowany kontrakt to tester dla związku. Można go co jakiś czas wyjąć z szuflady i sprawdzić, czy obie strony robią to, na co się umówiły? A może coś się zmieniło? Trzeba tylko pamiętać, by w trakcie kłótni nie traktować kontraktu jako narzędzia, nie wskazywać palcem na punkt ósmy i nie mówić: o, inaczej się umawialiśmy! On nie ma służyć udowodnieniu, kto ma rację. Jeśli więc spieramy się o coś, nie jesteśmy zgodni w jakiejś kwestii, lepiej odłożyć rozmowę na potem i dopiero, gdy emocje opadną,

Kontrakt jest jak tester dla związku: czy nadal nam po drodze? wrócić do tematu i podjąć nowe ustalenia – przestrzega mediator Alicja Krata. Oczywiście jednorazowe spisanie kontraktu nie załatwia sprawy. Bo – ponieważ związek jest dynamiczny, zmienia się tak jak partnerzy – kontrakt trzeba regularnie renegocjować, żeby odpowiadał rzeczywistości: naszym aktualnym potrzebom, marzeniom.

Kochanie, musimy porozmawiać

Jak regularnie? Michael Lukas Moeller sugeruje, że takie rozmowy: o nas, o tym, co dla nas ważne, o związku, o tym, na co się umawiamy, powinny odbywać się raz w tygodniu. Argumentuje, że nie bez przyczyny spotkania z terapeutą także ustalane są raz na tydzień: siedem dni to akurat tyle, by wiele mogło się zmienić od ostatniej wizyty, ale nie aż tyle, by zapomnieć, o czym była mowa. Ale chwileczkę: czy naprawdę trzeba to robić? Przecież na nic nie starcza nam czasu, ciągle gdzieś pędzimy i jeszcze mamy dorzucić sobie jeden obowiązek: rozmowy?

– To jest kwestia ustawienia priorytetów w życiu. Wydaje się nam, że o pewne rzeczy musimy dbać, jak np. o ładną skórę. Stosujemy pilingi cukrowe, kremy, chodzimy do kosmetyczki, na zabiegi pielęgnacyjne przeznaczamy kilka godzin tygodniowo. Jeśli więc nie jesteśmy w stanie połowy tego czasu poświęcić na nasz związek, pojawia się pytanie: co jest w naszym życiu ważniejsze? – mówi Alicja Krata. – Wzbudzanie w sobie samym gotowości i chęci do ciągłego poznawania partnera, pogłębiania relacji jest kluczowe, jeśli chcemy stworzyć naprawdę udany i długotrwały związek.

Jako psycholog mogę powiedzieć: miłość jest decyzją. Którą podejmują obie strony. Chcemy towarzyszyć sobie nawzajem, a więc iść w tym samym kierunku. I wtedy konieczność wypracowywania pewnych rzeczy, rozmawiania o mnie, o nas nie wydaje się już tak trudna – uważa prof. Katarzyna Popiołek. Powiedzmy więc, że decydujesz się na skonstruowanie kontraktu partnerskiego. Jak o tym poinformować... drugą stronę?

– Niektórzy mężczyźni boją się takich rozmów, bo sądzą, że będą musieli opowiadać o swoich uczuciach, a to może być dla nich trudne. Bywa, że do przekonania trafiają im argumenty bardziej konkretne, np. że będziemy też mogli porozmawiać o tym, co dla nich ważne, o sposobach spędzania wolnego czasu, o seksie – mówi Alicja Krata, mediator. Ta pierwsza rozmowa, razem ze spisywaniem kontraktu, będzie pewnie najdłuższa. Być może trzeba ją rozłożyć w czasie, spotkać się kilka razy. Tak jak robią to zawodowi mediatorzy. A potem raz na tydzień, raz na dwa, nie rzadziej niż raz na miesiąc, dobrze jest wyjąć kontrakt, przejrzeć, renegocjować go, jeśli zaistnieje taka potrzeba. Wykreślić te punkty, które straciły na aktualności, dopisać nowe.

Umowa da się lubić

Zdaniem Michaela Lukasa Moellera przez pierwsze spotkania, miesiące – będzie towarzyszyć nam uczucie skrępowania. Ale gdy trochę przywykniemy do tych „randek”, zaczniemy traktować je jak miły rytuał cementujący związek. Zresztą takie rozmowy nie muszą wcale toczyć się w poważnej atmosferze, przy stole. Można rozmawiać w łóżku, jeśli tam oboje czujecie się komfortowo. Albo podczas piątkowej kolacji przy winie i dobrym jedzeniu. Przy niedzielnym niespiesznym śniadaniu. To okazja, by połączyć przyjemne z pożytecznym. Bycie razem, bycie blisko, przyjemność fizyczna (seks, jedzenie) – z rozmawianiem. Moeller, który sam prowadzi regularnie raz na tydzień rozmowy o własnym związku, po tym, gdy minęły te trudne początki, uczucie nienaturalności, skrępowania, odkrył, że... bardzo często mówi podczas tych spotkań rzeczy, które wcześniej wypowiadał po cichu.

Każdy z nas odbywa czasem w duchu dyskusje z partnerem. W myślach mówimy mu: „Nie chcę tak, chcę inaczej...”, „Wiesz, mam takie marzenie...”. Czasem podczas takich „rozmów” pytamy: o najpiękniejszy dzień jego życia, miłość z podstawówki, o to, co mu się śniło, czego się boi, z czego jest w swoim życiu dumny? I opowiadamy to samo o sobie. Przy okazji cotygodniowych „prawdziwych” rozmów można wprowadzić i te pytania, scenariusze, dotąd odgrywane jedynie w myślach. I nic nie szkodzi, że zdaje Ci się, że znasz odpowiedzi. Być może znów za bardzo polegasz na micie „nadawania na tych samych falach”. Skąd pewność, czy on boi się dzisiaj tego samego, co pięć lat temu? Że z tego samego jest dumny? Czasami najbardziej podstawowe, wydawałoby się banalne pytania, warto jest zadawać co jakiś czas, regularnie. Bo odpowiedzi mogą być naprawdę zadziwiające.

Ten czas rozmów to okazja do poznawania siebie nawzajem na nowo, trzymania ręki na pulsie. Gdyby moja przyjaciółka – przykład z początku tekstu – i jej chłopak tak robili, nie obudziliby się po latach z poczuciem, że nic o sobie nie wiedzą. Mogliby nadążyć za zmianami dokonującymi się w tej drugiej osobie – i w związku. Jak zauważa mediatorka Alicja Krata – i o czym pisze także Michael Lukas Moeller – istotne jest, by w trakcie takich rozmów we dwoje mówić o sobie. Moeller nazywa to ładnie „wymianą autoportretów”. „Nikt nie usiłuje wmówić partnerowi, jaki rzeczywiście jest. Każdy koncentruje się na sobie. W wyniku tej koncentracji na sobie pozostaje równocześnie skupiony na tym, co dotyczy związku” – czytamy w "Prawda zaczyna się we dwoje".

Z tym mogą być kłopoty

Byłoby jednak naiwnością sądzić, że – prowadząc rozmowy, wymieniając się autoportretami i negocjując partnerski kontrakt, nie napotkacie na żadne przeszkody. Może się okazać – i często tak się właśnie dzieje – że nie jesteście w stanie wypracować wspólnego stanowiska. Odkrywacie z przerażeniem, że każde z was uważa co innego za najważniejsze, macie inną hierarchię wartości, odmienne oczekiwania wobec siebie nawzajem...

Czy to znaczy, że już za późno na kontrakt? Że trzeba się rozstać? No cóż – czasami kontrakt, który jest testerem związku, pokazuje, że... poziom zaangażowania, chęci bycia razem, dostosowywania się, miłości wreszcie – jest bliski lub równy zeru. Bo przecież skoro nie mamy obowiązku zmieniać się w takim samym tempie, w ten sam sposób co partner, po latach może wyjść na jaw, że jesteśmy sobie kompletnie obcy. I lepiej, by każde poszło w swoją stronę, zamiast dalej się szarpać. – Ale niekoniecznie musi być aż tak źle. Bywa, że po prostu zawieszamy się na jakichś kwestiach, najczęściej tych materialnych, i nie jesteśmy w stanie wejść na inny poziom rozmowy, głębszy. Niektóre pary w moim gabinecie potrafią toczyć bój na przykład o to, do jakiej szkoły posłać dziecko: publicznej czy prywatnej. Czy wyprowadzić się z miasta do domu na wsi i tak dalej – wylicza mediator Alicja Krata.

W takim wypadku dobrze jest... zafundować sobie małą podróż do przeszłości. Doradzają to także parom w konflikcie terapeuci małżeńscy. Cofnąć się w czasie do romantycznych początków związku. Mogą pomóc np. stare zdjęcia, miłosne listy czy maile... Dobrze jest obejrzeć sobie te pamiątki, zastanowić: dlaczego ja się w nim zakochałam? Co tak bardzo mi się kiedyś w nim podobało? Z kolei, jeśli na pytanie: „Dlaczego pragnęłam z nim spędzić życie?”, odpowiadam: „Bo nie chciałam bez niego żyć” – warto jeszcze raz przemyśleć sprawę. Teraz zdaje mi się, że najważniejsza na całym świecie jest przeprowadzka do większego mieszkania. Ale kiedyś to „być razem, być z nim” stawiałam na pierwszym miejscu. Czy tamte uczucia, myśli, które towarzyszyły nam na początku związku, nie są jednak bardziej istotne i trwałe?

Po pierwsze - być razem

Bywa, że taka podróż do przeszłości otwiera oczy na to, co wspólne i co naprawdę liczy się w związku. Takie ustawienie hierarchii wartości pomaga rozwiązywać sytuacje konfliktowe, bo o to, co jest na piątym, szóstym czy siódmym miejscu, już nie musimy tak walczyć.

– Partnerzy nie muszą całe życie trzymać się za ręce. Ale jeśli nie będą podążali razem, nie będą pilnowali, by się do siebie zbliżać, nic z tego nie będzie – konkluduje prof. Popiołek. Mam nadzieję, że moja przyjaciółka, dyrektor departamentu w dużym koncernie, i jej dawny chłopak, rowerzysta, poznali już tę prawdę. Pamiętają o niej w swoich nowych związkach. I budzą się co rano z przekonaniem, że obok leży ta właściwa osoba, z którą chcą spędzić życie.

Jagna Kaczanowska

Twój Styl 9/2011

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: związek | psychologia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy