Reklama

Jednak przyszła miłość

Anita wiele lat była sama, Beata trafiała na niewłaściwych mężczyzn. „Normalnych facetów już nie ma” - powtarzały. Zakochały się, gdy straciły nadzieję na udane związki. Pomógł łut szczęścia? „Raczej praca nad sobą, nad lękami i przekonaniami” - mówią obie. Bo miłość przychodzi, gdy jesteśmy na nią gotowe.

Anita, 48 lat, radca prawny, od czterech lat w szczęśliwym związku: - Gdy poznałam Pawła, byłam pogodzona z tym, że w moim życiu uczuciowym nic się już nie wydarzy. "Nie wiem, po co ludzie się ze sobą wiążą? Ja się cieszę, że mam święty spokój" - powtarzałam koleżankom. Miałam 44 lata, etat w firmie doradztwa podatkowego, duże mieszkanie na kredyt i ponad dwadzieścia lat miłosnych pomyłek za sobą. Nie dostrzegałam wokół siebie szczęśliwych par, widziałam te, które się szarpią, niszczą, nienawidzą. "Po co mi to?" - myślałam.

- Napatrzyłam się na awantury, kiedy byłam mała. Miałam siedem lat, gdy tata odszedł do innej kobiety. Mama nie pozwalała mi do nich jeździć, a kiedy ojciec zjawiał się w weekendy, ciągnęli mnie za ręce każde w swoją stronę. "Wolisz swojego tatuńcia ode mnie?! To sama gotuj sobie obiad, sama odrabiaj lekcje!" - szantażowała mama. Aby jej nie denerwować, wmówiłam sobie, że ojciec jest mi obojętny. Przyjeżdżał, a ja barykadowałam się w pokoju. Wkrótce straciliśmy kontakt. "Sama widzisz, jacy są mężczyźni" - mówiła matka. Uczyła, że mam na nikim nie polegać i być dzielna.

Reklama

- W liceum nie zbliżyłam się do żadnego chłopaka, najważniejsza była nauka. Na studiach? Wysoko ustawiłam poprzeczkę. Nikt nawet nie doskoczył. Wciąż mi coś przeszkadzało: ten jest płytki, tamten niestały. Skąd wiedziałam? Oceniałam po kilku pierwszych randkach, na których popisywałam się wyuczonymi cytatami z ważnych książek i uśmiechałam ironicznie, gdy nie wiedzieli, o czym mówię. Przyciągałam mężczyzn, bo byłam atrakcyjna, i odpychałam, bo lubiłam pokazywać, że ich przewyższam. Pragnęłam miłości, ale też się jej bałam.

- Na co liczyłam? Nie miałam pojęcia, ale dziś już wiem. Czekałam, aż zjawi się mężczyzna, który się nie przestraszy i rozwali moją zbroję, bo ja nie potrafiłam jej zdjąć. Przez dwadzieścia lat nikt taki się nie pojawił. Choć kilku próbowało. Maks - bardzo opiekuńczy. Nawet gdy wychodził do pracy, wyjeżdżał służbowo, czułam się, jakby siedział obok. Setki SMS-ów, maili, telefonów, pytań. Dusiłam się, zerwałam. Patryk - złoty chłopak, niestety, niezbyt oczytany. Myślał, że Francis Bacon to hollywoodzki aktor, a Olivera Stone’a pomylił z kucharzem. Po kolejnych wpadkach zaczęłam nim gardzić. Był jeszcze Damian, nieszczęśliwy w małżeństwie. Jednego wieczoru mówił, że chce ze mną spędzić życie, drugiego, że musimy sobie zrobić przerwę. Przy nim wytrzymałam najdłużej, bo aż rok.

- Rozstania? Z powodu faceta nie rozpaczałam nigdy, trzymałam fason. Po każdej porażce mówiłam magiczne zdanie: "Jego strata, on na mnie nie zasługiwał". Emocje pakowałam głęboko do środka, a energię życiową ładowałam w pracę. "Nie toleruję spóźnień i dyletanctwa" - mówiłam podwładnym na pierwszym zebraniu w nowej kancelarii. Mieli mnie za harpię, ale wcale nie byłam silna. Dwadzieścia dwa kroki między rzędami biurek - tyle wynosił dystans od mojego gabinetu do toalety. Bywały dni, że bałam się tamtędy chodzić, bo na samą myśl robiło mi się słabo. W wyobraźni widziałam, jak się przewracam i wszyscy się ze mnie śmieją. "Ataki paniki to objaw emocji, które przed sobą chowamy" - czytałam w internecie, ale nic z tym nie robiłam.

On nie jest w moim typie

- "Anita, wyluzuj wreszcie! Strać głowę dla jakiegoś faceta" - powiedziała mi któregoś dnia przyjaciółka. "Nie ma wolnych normalnych mężczyzn" - powtarzałam, choć Pawła, który dziś jest miłością mojego życia, znałam już kilka miesięcy. Był finansistą, młodszym o trzy lata, znaliśmy się z pracy. Zwróciłam na niego uwagę, bo jako jedyni wybuchaliśmy śmiechem w tym samym nieoczywistym momencie. Mimo to zawzięcie powtarzałam koleżankom: "On-nie-jest- w -mo-im -ty-pie".

- Przystojny, cholernie inteligentny, ale nie za wysoki. Przychodził do biura w lekko za długich spodniach. "Biedny kurdupel" - tak o nim myślałam. Któregoś dnia spotkaliśmy się w barze, gadaliśmy i płakaliśmy ze śmiechu. Przed przyjazdem taksówki pocałował mnie w usta. Na drugi dzień wymamrotał: "Chyba wylałem twoje białe wino, więc jestem ci je winien. Może spotkamy się w weekend?". "Niczego nie wylałeś. W weekend jestem zajęta" - odburknęłam. Czemu? Bo był zdenerwowany, niepewny, zawstydzony. Słaby. W firmowej hierarchii niżej ode mnie.

Chce i się nie boję

- Ostatnią próbę ułożenia sobie życia podjęłam kilka miesięcy przed okrągłymi urodzinami. "Czterdziestka. Magiczna liczba. Za nią już tylko coraz więcej zmarszczek, wiszącej skóry i uderzenia gorąca". Tak myślałam. Pragnęłam bliskości wyjątkowego człowieka, więc pozwoliłam wprowadzić się do mojego mieszkania scenarzyście, który cierpiał na brak weny i pieniędzy. Do niczego się nie dokładał, ale kupował sobie najdroższe kremy! Wieczorami zadręczał mnie frustracjami związanymi z niedokończonym scenariuszem. "Czuję się dla ciebie nieważny" - powtarzał, gdy mówiłam, że nie chcę tego słuchać. Rozstał się ze mną przez telefon, gdy siedziałam w biurze. "W domu był chłód, więc ciepło znalazłem na zewnątrz" - mówił. W ten sposób informował, że zakochał się w innej kobiecie. Opowiadać dalej?

- Ubłagałam szefową o miesięczny urlop i kupiłam bilet w jedną stronę do Delhi. Nie żartuję! Nie wiedziałam, gdzie będzie kolejny przystanek. Chciałam coś przeżyć, poczuć, bo od lat emocjonalnie byłam zamrożona. Spotkać Buddę, Wisznu albo Krisznę. Odczarować złą karmę albo cokolwiek, co sprawia, że wciąż jestem w tym samym miejscu! Medytować, jeść palcami ryż z liścia bananowca. Z Delhi pojechałam do himalajskiej wioski. Potem był Buthan i Sri Lanka.

- Paweł nie przestawał pisać, wysyłałam mu zdjęcia, gadaliśmy przez Skype’a o związkach, miłości, książkach. Sprawdzał: "Dojechałaś?", "Gdzie teraz jesteś?". Przeżywaliśmy tę podróż razem, a ja nie czułam się osaczona, dzieliły nas tysiące kilometrów, bezpieczny dystans. Związek nie związek. Po moim powrocie byliśmy sobie bliscy, więc spotykaliśmy się regularnie. Przyjaciele, kochankowie, w biurze wpatrywałam się w migający kursor na monitorze komputera i rozmyślałam, jak bardzo lubię siedzieć obok, gdy on prowadzi auto. Minęły ataki paniki, które miałam w pracy. Jednak nadal budowałam między nami mury.

- "Żadnego mieszkania razem, co drugi weekend chcę spędzać sama i kilka dni w tygodniu również". Nie mówiłam "kocham", choć kochałam. Gdy coś mi nie pasowało, zaczynałam Pawła unikać, a potem odzywałam się, bo tęskniłam za nim, choć bałam się przyznać. Czekał. Po roku dostał propozycję pracy w Hamburgu. Wyznał: "Chcę być z tobą, ale mam już 40 lat i nie chcę bawić się w podchody. Kochasz mnie? Chcesz być ze mną? Jeśli tak, zostanę, ale muszę to wiedzieć".

- Tygodniami nie dawałam mu odpowiedzi. "A jeśli on nie wyjedzie, a nam się nie uda?", zwierzałam się przyjaciółce. "Boisz się porażki tak bardzo, że wolisz odpuścić?! I co? On wyjedzie, a ty będziesz lamentować, że miłość nie istnieje?! Właśnie ją niszczysz!", usłyszałam. Zrobiło mi się słabo, bo wyobraziłam sobie, że go w moim życiu nie ma. Umówiliśmy się na spacer na warszawskim Muranowie. Przed Komendą Stołeczną Policji prosiłam, żeby ze mną został. Następnego dnia zamieszkaliśmy razem. Muszę czasem zniknąć, godzinę, dwie pobyć sama. Nie znoszę, gdy Paweł kupuje coś do mieszkania bez konsultacji ze mną - jak ostatnio plastikowy żyrandol, który do niczego nie pasuje. Nadal nie umiem rozmawiać o tym, co mnie boli.

- Sytuacja sprzed tygodnia: wróciłam od matki wściekła, bo znów miała pretensję, że odwiedzam ją za rzadko. Paweł otworzył lodówkę: "Nie ma mleka? - spytał. - A kupiłeś?! Co ja, do cholery, jestem waszą gosposią, piastunką, workiem treningowym?! Sami sobie radźcie, mam was wszystkich dosyć! - wybuchłam. - Nas? Jest w tym pokoju ktoś jeszcze?". Nie miałam odwagi o swoim bólu powiedzieć mamie, więc waliłam w niego. Chciałabym, żeby się domyślił, powiedział: "Wiem, że ona cię rani, jest beznadziejna". Zamiast tego się obraził. Na godzinę, ale potem przytulił. Zawsze pierwszy. W przeciwieństwie do mnie nie chciał walczyć, grać, udawać.

- Przed komendę policji jeździmy co roku 12 sierpnia, żeby się całować. To nasza rocznica, mieliśmy już cztery. Czy weźmiemy ślub? Nie jest dla nas ważny, tym bardziej że nie zdążyliśmy mieć dzieci. Koleżanka zapytała niedawno: "Przecież tak bardzo kochałaś wolność, czemu zmieniłaś zdanie? - Bo dopiero w związku z Pawłem jestem wolna naprawdę. Od moich ograniczeń i traum, które przeszkadzały mi go pokochać wcześniej".

Beata, 39 lat, farmaceutka, za mąż wyszła dwa lata temu: - W jakim stanie psychicznym jestem, widać po rozmiarze ciuchów, które kupuję. 40, tak jak teraz, świadczy o tym, że odzyskałam radość życia i czuję się kochana. Przestałam kilka razy dziennie wchodzić na wagę, w restauracji zamawiam całe porcje. 34/36? Oznacza, że zostałam porzucona, zdradzona, a moje myśli krążą wokół tego, żeby kogoś poznać. Jem sałaty i jogurty zero procent, wciąż się ważę. Jeśli pozwolę sobie na ciastko, chwilę potem zamykam się w toalecie, wkładam palec do gardła i wymiotuję. Panicznie boję się przytyć i tego, że nikt mnie nie pokocha.

- Przez ostatnie dziesięć lat byłam znerwicowana i chuda. Dlaczego uważałam, że nie zasługuję na miłość? W podstawówce chciałam mieć mamę taką, jaką miała moja koleżanka Eliza. Pani Grażynka przychodziła do szkoły na wszystkie akademie, rozdania świadectw i choć jej córka była średniakiem z wadą wzroku minus osiem dioptrii, matka niemal ze łzami w oczach powtarzała: "Jestem z ciebie dumna, ślicznotko". Ja w tłumie rodziców na próżno szukałam moich, zbyt zajętych pracą w telewizji, by po południu zjawić się w szkole. "Dobre stopnie na świadectwie to żadne osiągnięcie, to, ile jesteś warta, pokaże dorosłe życie", powtarzał mi ojciec. No i jego zdaniem pokazywało: nie dostałam się na medycynę, wciąż nie miałam chłopaka.

- Po raz pierwszy na poważnie zakochałam się jako 27-latka w koledze ze studiów. Przed ślubem zdradził mnie ze swoją byłą. Upadłam i zanosząc się płaczem, leżałam tak na podłodze kilka godzin. Ślub odwołaliśmy. "Nie starałaś się - skwitowała moja matka. - Paradowałaś po domu w luźnych ciuchach z idiotycznie upiętymi włosami. Przytyłaś" - mówiła, a ja się trzęsłam. Zaczęłam łykać xanax, po którym było mi się wszystko jedno. W pracy w aptece myliłam recepty, wydawałam nie te leki. Szefowa wzięła mnie na rozmowę: "Ogarnij się! Musisz pomyśleć o psychoterapii". Ale ja myślałam: "Co z tego, że wyżalę się psychologowi. Od tego poukłada mi się życie?". Im dłużej byłam sama, tym bardziej przypominałam bohaterki powieści Jane Austen, dla których szczęście było równoznaczne ze znalezieniem faceta. Jedno nas różniło. Mnie brakowało ich klasy. Miałam nadzieję, że wreszcie spotkam kogoś, ktoś mnie uratuje. Jak Mark Darcy ocalił Bridget Jones, jak Paul Varjak - Holly Golightly. Tandeta.

Kobieta kameleon

- Mnie znajdowali faceci bardzo do siebie podobni, jakby wszyscy mieli ten sam radar, który podpowiadał: "Spójrz na nią. Ładna blondynka, trzydziestolatka, z katastrofalnie niskim poczuciem własnej wartości. Będzie na każde twoje skinienie, nie będziesz musiał się wysilać". Rzeczywiście, w kolejnych związkach, z których żaden nie trwał dłużej niż rok, wyrabiałam 200 procent normy. Zgadywałam potrzeby mężczyzn, dostosowywałam się do ich planu dnia, czytałam wszystkie książki, o których opowiadali, i oglądałam filmy, które uważali za ważne. Nie jadłam mięsa, jadłam mięso, odstawiałam nabiał, by niedługo potem stać się znawczynią włoskich serów, które sprowadzał kolejny chłopak. Kobieta kameleon.

- Gdy jako 34-latka poznałam Huberta, który przygotowywał się do habilitacji, zapisałam się na studia doktoranckie, żeby zyskać akceptację jego profesorskiej rodziny, z którą jednak nigdy mnie nie poznał. Powód? Nie byłam jedyna. Przez kilka miesięcy poniżałam się, starając, żeby ze mną został. "Kocham cię, wyjedźmy razem na dłużej" - szeptałam, wtulając twarz w jego szorstki sweter. "Jesteś toksyczna" - powiedział, gdy się rozstawaliśmy. Cholera, miał rację. "Każdy związek kończy się katastrofą niezależnie od tego, co i ile daję - mówiłam przyjaciółce. - Masz za dobre serce dla tych szczurołapów", komentowała Renata. "Oj, ciociu, mam nadzieję, że nie będę miała takiego życia jak ty", westchnęła jej córka, ośmiolatka. Zaśmiałam się, ale gdy od nich wyszłam, chciało mi się ryczeć.

- "Terapia..." - myślałam. Pierwsze spotkania przyniosły ulgę. Mówiłam o sobie i analizowałam te wszystkie beznadziejne sytuacje. D. słuchała, potakiwała, a ja miałam wrażenie, że zyskałam sprzymierzeńca, kolejną osobę po moich trzech przyjaciółkach, która zapewni: "To nie pani wina, to oni są porąbani, jak to faceci". Wszystko zaczęło się sypać na piątym spotkaniu. "W związkach oddaje pani bardzo wiele, choć to panią niszczy. Co zyskuje pani na takiej postawie?" - usłyszałam. Zatkało mnie. Chciała mi wmówić, że cierpię dla jakichś ukrytych korzyści? Że mnie to bawi?!

- "Trafiam na psychopatów, takie mam zasrane szczęście! - broniłam się. - Trafia pani? Po którym spotkaniu czuje pani, że związek nie rokuje? Że partner będzie zimny, narcystyczny, niedostępny? - Wiem to praktycznie od początku. - To po co pani w to brnie? - Bo jestem zakochana, bo myślę, że on się zmieni i mnie pokocha. - Ktoś zapatrzony w siebie i nieosiągalny? - Tak. - Kto taki był w pani życiu? Na czyją miłość chciała pani zasłużyć? - O nie! Tak rozmawiać nie będziemy! Wiem, że próbuje mnie pani namówić na pranie brudów i obarczanie winą mojego ojca, ale ja tak nie tłumaczę sobie rzeczywistości!". Wyszłam.

- Przez miesiąc nie chodziłam na terapię, ale wróciłam. Może chciałam udowodnić D., że jest w błędzie? Sama zaczęłam mówić o przeszłości: "Ojciec dużo pracował, widywałam go głównie w niedziele, kiedy w naszej kuchni godzinami sklejał modele samolotów. Chciałam mu pomóc, jednak twierdził, że jestem niezdarna i wszystko zepsuję. Siadałam więc tuż za nim i obserwowałam go. W ciszy".

On nie zastąpi mi ojca

- Po kilku kolejnych sesjach zrozumiałam, że w związkach pragnę odbudować coś, co zniszczyło się w dzieciństwie. Mam nadzieję, że spotkam kogoś tak trudnego jak tata i on się na mnie otworzy. Dotarło do mnie też, że powielam zachowania matki: poświęcam się, żeby być bez zarzutu, mówić: "Tyle dla niego zrobiłam, a on tak mnie potraktował". Trudna lekcja, przyznanie się przed samą sobą, że nie prześladował mnie niefart, tylko realizowałam wybrany przez siebie scenariusz.

- Postęp? Przestałam neurotycznie kogoś szukać. Ale z drugiej strony nie znosiłam, gdy w moim życiu nic się nie działo, wolałam być zdenerwowana, zajęta niż smutna. Siedziałam w aptece po dwanaście godzin, odwiedziłam przyjaciółkę w Dublinie. Przypominałam sobie, co lubię, na co mam ochotę. Uczyłam się utrzymywania jedzenia w żołądku i asertywności wobec rodziców, którzy co roku przed wigilią powtarzali: "Przygotowaliśmy talerzyk dla niespodziewanego gościa. Twojego faceta".

- Terapię zakończyłam po dwóch latach z postanowieniem: nie chcę już w życiu melodramatów, lęków, przeszkód nie do pokonania. Kolejny rok byłam sama. Marka poznałam następnej zimy w pociągu do Krakowa. Tłumacz, przystojny, zabawny, wolny. Pytał, czym się pasjonuję, jak mieszkam. Zmiana. Do tej pory w związkach słuchałam, co on myśli, co czuje, co uważa. Wymieniliśmy się telefonami. Ale zanim po pół roku wniosłam do jego mieszkania walizki, odezwały się dawne lęki. Poprosiłam koleżanki, żeby go... śledziły. Rzeczywiście spotykał się tylko ze mną.

- Kolejne miesiące. Czerwiec. Wyjazdy na jego działkę na Mazury. Spaliśmy w namiocie, rano zmarznięci, całowaliśmy się, szczękając zębami. Sierpień. Madera. Piliśmy porto, objadaliśmy się rybą smażoną z bananami. Listopad. Zaręczynowy pierścionek z brylantem znalazłam na poduszce. Byłam szczęśliwa, ale gdzieś w głębi pojawiały się myśli, że na to wszystko nie zasługuję. Wkrótce odezwały się stare lęki. Bałam się, że mój związek się rozpadnie. Nie lubiłam, gdy raz na jakiś czas Marek wychodził wieczorem z kolegami. Denerwowało mnie, że gdy byłam chora na grypę, on szedł do pracy. Przeglądałam jego szuflady, kieszenie, wciąż szukałam dowodów. Nie znajdowałam.

- Raz, gdy wyjechał na dwa dni służbowo i dłużej nie odbierał, dostałam furii - zaczęłam płakać, kopnęłam kota. "Jutro już mnie w domu nie zobaczysz", pisałam w SMS-ach. Marek oddzwonił godzinę później: "Konferencja trwała prawie dwie godziny dłużej. O co ci chodzi?", pytał, a ja nie wiedziałam. Wróciłam na terapię. I znów dzieciństwo, nauka budowania zaufania. Koszmar, ale pomagało. Dowiadywałam się, że nie mogę wymagać, by partner był na mnie ciągle skoncentrowany, pytał nieustannie, jak się czuję, co myślę. Że inne zainteresowania, wyjście z kolegami to nie zdrada. On nie zadośćuczyni mi za nie najlepsze dzieciństwo, nie będzie moim idealnym ojcem, który zauważa, zawsze ma czas i zawsze staje po stronie dziecka. Zaczęłam dorastać.

- Do ślubu dwa lata temu szłam w białej sukni, choć matka mówiła: "W twoim wieku? Nie jesteś już panną młodą, biel postarza". Ale ja chyba po raz pierwszy w życiu akceptowałam siebie. Czy Marek spełnia moje oczekiwania? Już nie myślę w takich kategoriach. Po prostu się kochamy, a jeśli coś idzie nie tak, zastanawiam się nad swoimi oczekiwaniami. Czy są moje, czy wynikają z jakiegoś zranienia lub lęku? Dużo rozmawiamy, nieporozumienia rozwiązujemy na bieżąco. Musimy. Wkrótce urodzi się nasze dziecko.

Natalia Kuc

Twój Styl 2/2014

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: związek | samotność | dopasowanie | miłość
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy