Reklama

Złość nasza powszednia

Ręka na klaksonie samochodu i krzyk: "No jedź, ty...". Niemiła uwaga do ekspedientki. Szarpnięcie smyczą ulubionego psa. Czy to jeszcze ty, kulturalna, dobrze wychowana osoba, czy może zmieniasz się w okropną panią Hyde? Złość. Czasem jest silniejsza niż my. Wybuchamy agresją, bo przerasta nas życie: frustruje praca, przytłaczają obowiązki. Co ma zrobić kobieta, czując że nie panuje nad emocjami?

Bomby z opóźnionym zapłonem

Maria, 42 lata, Białystok. Dziennikarka, mężatka. Ma dwoje dzieci.

Znowu to samo! Maria zaciska zęby. Sięga po widelec, rozgrzebuje płatki śniadaniowe w szeleszczącej torebce. Znowu ktoś wyjadł te z polewą jogurtową. Zno-wu, zno-wu! - teraz nakłuwa pękatą paczkę, nakłuwa, nakłuwa. Stop! Rzuca widelec, strąca z blatu przestraszonego kota. "Łeb ci kiedyś ukręcę!", syczy.

Siada na krześle. Za pięć siódma, trzeba budzić dzieci. Kilka wdechów, szklanka mleka.

- "Martynko... - próba łagodności. Córka otwiera oczy. - Kochana, wstajemy do szkoły, masz dziś WF, trzeba spakować kostium". - "Kacper, pobudka, obiecałeś wczoraj wynieść śmieci, nie odpuszczę, masz to zrobić przed szkołą". Uśmiech dla syna i druga próba dobudzenia córki. Telefon. Julian, mąż, wyszedł z domu o wpół do siódmej. Dzwoni, bo zapomniał powiedzieć, że o dziewiątej przyjdzie kominiarz, trzeba mu pokazać kratki wentylacyjne. Głos Juliana jest ciepły, spokojny. Maria chciałaby być miła. A warczy: "Musisz takie rzeczy zwalać na moją głowę? Nie mogłeś umówić kominiarza na popołudnie? Co, pewnie znowu masz koszykówkę?".

Reklama

Mąż milczy. Źle, źle! Maria nie chciała, ale już powiedziała. I on jest teraz smutny.

- "Kacper, do cholery, wyrzuć te śmieci albo masz szlaban na komputer!". Syn w przedpokoju przeciera oczy, guziki piżamy ma pozapinane krzywo. - "Mama, nie krzycz od rana" - mruczy i wtula się w nią półprzytomny. Marii głupio i wstyd za to, że jest taka nabuzowana. Kot rozrzuca jej notatki. "Jak za chwilę złapię tego sierściucha... Sio, wynocha!" - "Mami, nie bij kota" - Martyna stoi w progu, poczochrana i różowa od snu. Na pewno jest cieplutka, Maria chce ją przytulić. - "Ty wyjadłaś białe płatki?" - pyta córkę, głaszcząc jej włosy. A miała o tym nie wspominać, nie czepiać się. Czuje się taka winna. Wracając z pracy kupi Julianowi nowy zeszyt z sudoku, a kotu wędzoną makrelę.

Kopnę i przejdzie

- Najgorsze są wyrzuty sumienia. Wiesz, że uderzasz w kogoś, kogo najbardziej kochasz - mówi Maria. Szczupła, wysoka brunetka. Pochodzi z Podlasia. Wspomina dzieciństwo.

- Katechetka na religii powtarzała: dziewczynce złościć się nie wypada. Kiedy coś nie wyjdzie, trzeba przetrzymać. A gdy ktoś cię zdenerwuje, zrozumieć i jeszcze najlepiej wybaczyć. Tak robiłam. Wymyśliłam swój patent. Nosiłam wtedy układane spódniczki. Gdy miałam ochotę krzyczeć z wściekłości, skupiałam się na poprawianiu plis. "Objechałam" spódniczkę dookoła i przechodziło. Moja przyjaciółka wolała piszczeć, robiła to naprawdę głośno. Ja bałam się wypuścić złość. Kontrolowałam się - opowiada.

O co złość? Maria się zastanawia. Wtedy o głupoty. Koleżance rodzice kupili rower, pani nie wybrała jej do chóru. Potem z powodu tego, że nie chciał jej Robert, gitarzysta. Złościła się, że nie zdała do liceum plastycznego. Wkurzała, że ktoś jest lepszy od niej albo że zbiera pochwały, chociaż wcale lepszy nie jest. To w dorosłym życiu.

Maria została reporterem w dziale miejskim dużego dziennika. Raz napisała dobry tekst o sortowaniu śmieci, a nagrodę dostała koleżanka, która pomagała tylko w przygotowaniu fragmentu o spalarni. Jak Maria była wtedy zła. Jeszcze bardziej kiedy do lokalnej telewizji wybrali Lucynę. Maria chciała pracować na wizji, jest ambitna. Potem jej przeszło, bo poznała Juliana i wyszła za mąż. Tylko że z jego matką nie rozumieją się od początku. Teściowa na przykład była przeciwna, żeby Maria rodziła w domu. A ona o tym marzyła.

"A jeśli dostaniesz krwotoku?" - przekonywała i Maria zgodziła się na szpital. Potem była zła na siebie, teściową i męża, że nie stanął po jej stronie. Ale Julian tak ma - spokojny człowiek, nie lubi awantur.

- "Chodź na rower, odsapniesz psychicznie" - zachęca ją. Albo na grzyby, nad zalew, do kina. A Maria uważa, że to strata czasu i złości ją nieodpowiedzialność męża. Przecież w tym czasie mógłby poduczyć się angielskiego albo chociaż naprawić drzwi szafy w przedpokoju. Złości ją też, że Julian mówi do niej "Pyśka", choć tysiąc razy go prosiła, żeby tak nie mówił.

- Niby małe sprawy, ale zbiera ci się i podchodzi pod korek - tłumaczy. Czasem kopie w drzwi łazienki, dokładnie w to samo miejsce, jest ślad. Kiedyś Julian ćwiczył boks i w garażu powiesił worek treningowy. Bywało, że Maria szła do garażu niby po słoik z grzybkami, ale tak naprawdę, żeby się wyżyć na worku. Może to głupie, ale pomagało. Odkąd Julian przerzucił się na koszykówkę, zostają drzwi.

Maria kiedyś słyszała, że Indianie wykopują dołek i krzyczą w głąb ziemi, wyrzucają z siebie wszelką złość. Może to i dobre, ale gdzie tu wykopać dołek na osiedlu w Białymstoku?

Są powody

Teraz Maria pracuje w wydawnictwie. Już dziesięć lat. Duża firma, bogata. Nie rozumie więc, dlaczego od dawna nie dostała podwyżki. Szefowa daje urlop z łaski, za to często rzuca uwagi w stylu: "Ciesz się, że wciąż tu pracujesz, słyszysz dyszenie za swoim fotelem? To oddech tych, którzy czekają na twoje miejsce". Maria uważa, że szefowa jej nie lubi. Myśli też coś gorszego - ona jest od Marii mniej zdolna. Niekompetentna, niemiła.

Dlaczego rządzi nią takie babsko? Maria woli się nie zastanawiać, bo od tego robi się bardziej wściekła. Rano jest zła na dwa punkty w skali dziesięciu. Siada przy biurku i robi swoje. W połowie dnia już na sześć. Kiedy szefowa mówi "wziąść", Maria zaciska szczęki: co za kretynka! Pod koniec dnia dobija do "dziesiątki", bo na ogół usłyszała już ze trzy razy, jaka jest "odtwórcza, a nie twórcza", "zmotywowana jak kupa liści" i że "tę bluzkę to chyba kupiła w Tesco". Musi się uśmiechać. Naprawdę musi, bo ma do spłacenia 40 tysięcy kredytu.

I 42 lata, czyli zbyt dużo, żeby szukać nowej pracy. Kiedy więc wsiada do auta na firmowym parkingu, w gardle ma gulę. Musi ją przełknąć, zanim dojedzie do domu. Sprzęgło i gaz. Dużo gazu. Maria jedzie szybko, miga światłami na kierowców ciągnących się lewym pasem. Włącza radio na cały głos, śpiewa, a w końcu wrzeszczy. "Szklana pogoooda, szyby niebieskie od telewizorów" - pod domem boli ją gardło, ale stres wyparowuje. Do zadań z Martynką siada w dobrym nastroju.

- "Otocz pętlą małe trójkąty - czyta polecenie. - Jedną pętlą wszystkie czy każdy osobno?" - córka zadaje głupie pytanie. Maria czuje, że się zaraz zdenerwuje, więc idzie zrobić herbatę.

- Uczę się wyczuwać moment, kiedy trzeba wrzucić na luz. Mówię sobie: jestem w domu, tych ludzi kocham, oni nic mi nie zawinili. I modlę się, żeby nie zadzwoniła teściowa. Ale czasem dzwoni. Pyta, czy zapisałam dzieci na basen. Zapomniałam. "Dobrze, że mi przypomniałaś!" - mówię. "Gówno cię to obchodzi, stara jędzo" - myślę. Potem mam kaca.

Następnego dnia telefonuję do teściowej po przepis na ciasto. Że niby ona robi najlepszy sernik na świecie. Jeszcze nigdy nie powiedziałam jej tego, co chciałabym najbardziej: "Nie wtrącaj się w moje życie, bo mnie to denerwuje!". Tak nie umiem - mówi Maria.

Boi się prostych komunikatów: złościsz mnie, to mnie irytuje. Boi się własnych wybuchów i tego, że będzie dla kogoś niemiła.

- Mam zakodowane, że złość to zła emocja. Trzeba się jej wstydzić, tłumić ją. Na kursie rozwoju osobistego usłyszałam, że człowiek, który potrafi umiejętnie okazywać złość, jest dobrze "odczytywany" przez pracodawcę. Jakoś nie mogę w to uwierzyć. Uważam, że złość to oznaka słabości. I co znaczy "umiejętnie"? Mnie nigdy nikt nie uczył, jak się pozbyć tego okropnego uczucia. Dlatego kopię w drzwi, ranię Juliana, dzieciaki. A potem mi wstyd. I głupio, gdy mimo wszystko mąż mówi: "I tak cię kocham".

Zła na siebie, zła na świat

Justyna, 32 lata, Kraków. Singielka, menedżerka.

"Proszę wezwać kierownika i zadzwonić do urzędu zatrudnienia, bo tutaj już długo pani nie popracuje. A spódnica przydałaby się dłuższa, żeby cellulit zakryć" - mówi Justyna do sprzedawczyni w butiku. Tak, stać ją na taki tekst. Staje się niemiła, a nawet podła. Czasem po prostu nie wytrzymuje i musi komuś dociąć.

Są sklepy, gdzie ją szanują, bo zostawia tam dużo pieniędzy. Ale w niektórych personel jest nieżyczliwy i niewychowany. "Oj nie, u nas tylko do XL" - uśmiecha się ekspedientka i więcej nie trzeba. "Dziecko, odejdź..." - mówi najpierw Justyna, a jeśli ekspedientka chce przepraszać, zaczyna sapać: "Won, dziewczyno, bo pożałujesz" - i zbiera jej się na płacz.

Jest wtedy zła na siebie, że stała się grubaską i zła na sprzedawczynię, że jest szczupła. Wychodzi ze sklepu i idzie np. na lody, kupuje cztery kulki w rożku. Zjada szybko, gryzie, a nie liże.

- Zauważyłam, że łapczywe jedzenie to wentyl. Czasem chętnie dorwałabym się do wielkiego kawałka mięsa z kością i tym sposobem rozładowała gniew - mówi. Piękne włosy, doklejone rzęsy, porcelanowa cera, duża nadwaga. Menedżerka w sieci salonów fryzjerskich. Zna trzy języki, fotografuje i chodzi na kurs rysowania piórkiem. Ma czas, bo z nikim się nie spotyka. Uważa się za osobę kulturalną.

"Spie...j, dupku, na swoje Bahamy" - no tak, to akurat zdarzyło jej się krzyknąć, kiedy kierowca z rejestracją z Hajnówki (BHA) zajechał jej drogę. Czasem przez szybę pokazuje wyprostowany środkowy palec, f...

Tak zwyczajnie Justyna jest miła. W pracy nie przeklina, choć nieraz ma ochotę. Musi jednak być profesjonalna.

- Myślisz, że ja nie wiem, że pracownice czekają na mój najmniejszy błąd? Żeby mnie obśmiać? - pyta. Zarządza ośmioma kierowniczkami salonów fryzjerskich i ich personelem. Jest przekonana, że knują przeciwko niej.

Cindy kontratakuje

- Spinasz się. Maksymalnie. Dopinasz kołnierzyk pod gardło i cały dzień trzymasz idealny pion na wysokich obcasach. Nie można dostać szału? Można - przekonuje. Jej rodzice są prawnikami, babcia wykładała na uniwersytecie. To zobowiązuje, więc Justyna musi zachować poziom.

Ma mieszkanie w ładnym domu, trochę działa w organizacji charytatywnej przy kościele, zna nazwiska wszystkich ministrów i dzieje rodziny. Tylko mężczyzny wciąż jej brakuje.

Wie, że to w 90 procentach sprawa jej tuszy. A tusza to geny babci i mamy. I na nie też jest wściekła. Zawsze była największą dziewczynką w klasie. Teraz chodzi na basen i do siłowni, ma ładne mięśnie, ale ciała jednak za dużo. Wciąż szuka faceta, który zaakceptuje ją taką. Bardzo chciałaby urodzić mu ładne dzieci i pojechać z nim na przykład do Japonii. Gdziekolwiek, nawet do Kazimierza, byleby ten człowiek przy niej był. Takie ma marzenie...

Myśli o tym przy śniadaniu, więc do pracy jedzie trochę rozluźniona. A tu pach - kłopot w firmie. Mail, że jedna z pracownic bierze dwa tygodnie urlopu i jedzie z mężem do Gruzji. Justyna złości się, że dziewczyna wypada z grafiku, ale też chyba dlatego, że zazdrości. To uczucie chowa głęboko w sobie, odpisuje, że tamta jest nieodpowiedzialna, bo o takich sprawach informuje się z wyprzedzeniem. Nieodpowiedzialna i bez wyobraźni. To niekoleżeńskie, słabe, egoistyczne... Znowu pojawia się złość. Złość i agresja, której nie wolno pokazać. Nawet nie można pstrykać długopisem podczas zebrania, bo ktoś zauważy i skomentuje.

No to agresja też znika w środku Justyny. Wieczorem siada do komputera, bo musi ją uwolnić. Najpierw łagodnie. Mail do kobiety, która na Allegro sprzedała jej "nową" torebkę. Skoro nowa, to dlaczego znalazła w środku chusteczkę do nosa? "Niewybaczalne, nigdy więcej nic u ciebie nie kupię, dno, gówniarstwo" - dość, dostało się cwaniarze. Co dalej? "Skomentujcie nową fryzurę celebrytki Evy M." - czyta na plotkarskim portalu. Ok, Justyna skomentuje. "Wygląda jak dziwka, jak kokota, monstrum..." Podpis: "Cindy". No, od razu lepiej.

Zło wcielone

Smutno. Czasami Justynie jest bardzo smutno. Że jest zła, daje innym w kość. Że mówią o niej "suka", a tak naprawdę ona chciałaby, by ją lubili i zapraszali na wieczory panieńskie albo zwyczajnie na piątkowe imprezy przy piwie. Z przyzwoitości mogliby zapytać, czy wystartuje w biegu sztafetowym z dziewczynami z firmy, wiedzą przecież, że kondycję ma dobrą. Nie zapytali.

- Rośnie frustracja, ale myślę sobie: jutro będę lepszym człowiekiem, wrzucę na luz, postaram się. Po drodze do pracy kupię portierce jagodziankę, wiem, że lubi. Wchodzę rano do cukierni, a tam gość przed mną wygaduje bzdury na temat muzułmanów. Albo mu mogę powiedzieć, że jest debilem, albo wyjść. Wychodzę. Nie mam jagodzianki, już to mnie wkurza, a tu jeszcze się okazuje, że nie mogę wejść do budynku, bo jest próba jakiegoś alarmu.

Stoję w upale, a mam wysłać dwa ważne maile. I koniec z mocnym postanowieniem poprawy. Przychodzę do biura i wyżywam się na sprzątaczce. Tak to działa. Życie jest złe, nie ludzie - mówi Justyna.

Czy na pewno ma rację? A może rację ma jej mama? Była u Justyny niedawno, przywiozła pierogi z soczewicą, całą furę, bo Justyna lubi.

- "Co to, k...wa, jest? Nie wiesz, że jestem na diecie?!" Mama nie uwierzyła, poprosiła: "Powtórz!". Justyna nie wiedziała, co ma powtórzyć. Coś powiedziała nie tak? Nie pamięta. Skąd ślady na jej dłoniach? Gasiła świeczki, o tak - pokazała mamie. Nakryła ręką płomień. Niech boli, czasem Justyna chce siebie ukarać za to, że tak daleko jej do ideału.

- Mama uważa, że coś we mnie siedzi. Brednie. Modlitwa wstawiennicza, nałożenie rąk, słyszałaś o czymś takim? Chce, żebym poszła na specjalną mszę - Justyna wzrusza ramionami. Nigdzie nie pójdzie. Nie przeszła na złą stronę mocy. Miesiąc temu zaniosła na plebanię "plecak od serca" dla dzieciaka, którego nie stać na szkolną wyprawkę.

- Szukam równowagi. Tylko czasem mam wrażenie, że złość się we mnie rozwija. Jest silniejsza niż dobre uczucia. Po prostu się boję, że stanę się kiedyś zgorzkniałą babą - mówi. Miewa takie dni, kiedy chce wszystko naprawić. Idzie do fryzjera, kosmetyczki, kupuje nowy płaszcz, a nawet nową filiżankę do kawy, żeby następny dzień zacząć inaczej, lepiej.

- Bo myślisz, że mi ze złością dobrze? Męczę się, nie lubię siebie. Ale ona tak się we mnie wwierca, wchodzi mi w skórę, we włosy. No to zmieniam powierzchowność i wierzę, że mój środek też się czyści. Czasem udaje mi się spokojnie przeżyć tydzień. Czuję się wtedy lżejsza, jaśniejsza i chciałabym zatrzymać ten stan jak najdłużej. Ale to mi rzadko, cholera, wychodzi. Zawsze znajdzie się w sklepie jakaś pańcia, która od progu wskaże ci sektor z dużymi rozmiarami. Na przykład. I już mnie ponosi. Może gdybym mieszkała na księżycu, byłoby mi lepiej? Może ludzie coraz trudniej znoszą innych ludzi, po prostu?

Prawo do złości

Monika, 37 lat, Olkusz. Chemiczka, aktualnie bez pracy. Ma męża i dwóch synów.

Dobrze, skoro Jasiek nie chce teraz oddać pluszowego koziołka, Monika zajmie się tym, kiedy syn pójdzie jutro do przedszkola. Ale jeszcze jedna próba.

- "Upiorę go. Jest brudny, widzisz?!" - stara się wyciągnąć maskotkę z ręki pięciolatka. "Dawaj!" - ciągnie coraz mocniej, Jasiek płacze. Nie zamierza oddać ukochanej zabawki, chce z nią spać. Monika szarpie, w końcu wyrywa przytulankę, wrzuca do pralki. "Będzie mu się w głowie kręciło!" - mówi cicho Jasiek i wyciera łzy, a Monika wściekła na siebie zamyka się w łazience. Po co to zrobiła? Mogła odpuścić. Co Jasiek winien, że jego mamie dziś tak źle?

Starszy syn przyniósł jedynkę z chemii, pewnie nie zda do trzeciej klasy gimnazjum. A Monika jest chemiczką z wykształcenia. Co za wstyd! Ile razy mu mówiła: "Marek, musisz się uczyć, musisz znać języki!". A ten leń woli piłkę nożną.

Tata Moniki, dziadek chłopców, widział przyszłość Marka w swojej firmie, która zajmuje się ekspertyzami nieruchomości. Widział, bo ostatnio przestał o tym mówić, pewnie nie wierzy już we wnuka. W Monikę też chyba nie, bo córka, która siódmy miesiąc nie może znaleźć pracy, to raczej kiepski powód do dumy. Ale co ma zrobić, skoro zamknęli jej firmę, a w mieście nie ma etatu dla laborantki.

Może będzie rozdawać ulotki albo pójdzie do kasy do Biedronki? Nie! Monika przestawia na półce małe słoiczki i tubki. Zrzuca jeden na podłogę. Drugi ląduje w wannie. Huk.

Wchodzi Radek, jej mąż. - "Uspokój się", mówi. Jak zwykle. Monika wolałaby usłyszeć: "kochanie, chodź, zrobię ci kanapkę i kakao, przytul się". "Uspokój się" denerwuje ją bardziej niż koziołek i jedynka z chemii.

Ale czego się spodziewać? Miłe słowa, czułość, o jakiej marzy Monika, Radek miał pewnie dla tej panny, dla "życiowej pomyłki", jak ją nazwał. Młodsza kochanka, romans trwał prawie rok. Dlaczego Monika mu wybaczyła, po co? Wciąż widzi w wyobraźni ich dwoje objętych w łóżku. Żałuje, że dała mężowi drugą szansę. Ale co ma teraz zrobić? Już się stało i może być zła tylko na siebie, że taka się okazała wielkoduszna.

A że złość wciąż się gromadzi, puchnie? Trudno. Monika może tylko walnąć klapą toalety, o tak. I jeszcze raz, głośniej. No co? Spadła sama. Radek znowu w drzwiach. Nic nie mówi. Monika czuje: zniesie jej złość, przełknie. Ona przecież tak ładnie się zachowała, nie wyrzuciła go z domu. Mąż będzie więc wyrozumiały i empatyczny, to nagroda. Jezu, jak złości ją ta sytuacja, mieszanka uczuć! Ale już, już, Monika musi się pozbierać.

Tylko bez awantur

Schować złość, trzeba ją schować. Niech nie wiedzą. Monika nie chce, żeby dzieci oglądały ją z okropną bruzdą na środku czoła. Robi się, kiedy wściekłość podchodzi do góry, z żołądka do twarzy, na policzki, a w końcu zwęża oczy i osiada na czole. Na przykład niedawno, kiedy zadzwoniła siostra. Nie przyjedzie na urodziny Marka, bo ma wizytę u ortopedy, coś trzasnęło jej w kolanie. Niech Monika kupi od niej prezent, ona odda pieniądze. Monika zła. Tak się nie robi, Marek to chrześniak siostry, powinna wpaść chociaż na chwilę, ale przecież nie powie tego głośno. Siostra jest wrażliwa, zaraz wpadnie w dołek albo się pogniewa. I jak to potem załatwią?

- Nie umiem wychodzić z konfliktowych sytuacji - tłumaczy Monika. Od dziecka wolała nie zaczynać kłótni, nawet jeśli miała rację. Na przykład siostra podebrała jej kiedyś najładniejszą białą bluzkę i poplamiła tak, że nie dało się sprać. Nic nie powiedziała, a to była bluzka na maturę. Monika nie zrobiła awantury, chociaż w środku się gotowała. Mama wciąż powtarzała: "Nie złośćcie się na siebie, jesteście siostrami".

W dorosłym życiu Monika uznała, że niedobrze złościć się na koleżankę z pracy, która wymuszała na niej, żeby odstąpiła lepszy termin urlopu, bo przecież wtedy nie miała jeszcze dzieci i mogła jechać w góry we wrześniu, a nie w lipcu. Nie wypadało złościć się na ojca, który zapomniał o jej dziesiątej rocznicy ślubu, bo jest stary. Na Radka, który przegapił ubezpieczenie samochodu, bo jest zabiegany. Ani na Marka, że oblał sprawdzian z aminokwasów - to w końcu dziecko.

Monika nie złości się wprost, tylko "obok". Na przykład gdy nikogo nie ma w domu, wchodzi pod prysznic i krzyczy jedno wielkie "aaaaa!" albo "wrrrr" - to już warczenie z tupaniem w kałuży wody. Działa. Wychodzi oczyszczona. No i w ten sposób wścieka się w kosmos, nikogo nie krzywdzi. Raz, jeden raz w złości pociągnęła młodszego syna za włosy, mocno. Potem nie mogła sobie znaleźć miejsca. Żałowała, płakała razem z synkiem. Tak nie wolno. Trzeba mieć emocje na wodzy. Najbardziej lubi siebie uśmiechniętą, kiedy jest uprzejma dla Radka, chwali dzieci i głaszcze psa.

Ale pies jej nie lubi, bo kiedyś na spacerze tak mocno ciągnęła go smyczą, że omal się nie udusił. Charczał jeszcze po powrocie do domu, a ona musiała skłamać, że zakrztusił się jakimś znaleziskiem. Tej nocy pozwoliła mu spać w ich łóżku, głaskała i szeptała: "Przepraszam. Byłam strasznie zła na twojego pana". To było wtedy, gdy Radek nie zauważył jej nowej fryzury.

Co we mnie siedzi?

Wyzwolić się, być znowu fajnym człowiekiem - tego chciałaby Monika. Wyluzować się, otworzyć jakieś nowe drzwi.

- Czasem marzę: rzucić wszystko i pojechać na tydzień nad morze. Pobyć sama ze sobą, odreagować. Przetrawić i wypluć raz na zawsze stare żale, a nowym kłopotom stawiać czoło bez złości. Tak bym chciała - mówi. Złość ją męczy i osłabia. A zresztą to złość czy smutek? Bo przecież jej smutno, że nie ma pracy, musi oglądać każdą złotówkę, bo to pieniądze z konta Radka. Smutno, że syn ma kłopoty w szkole. Źle, że mąż ją zdradził, a ona nie umie ponieść konsekwencji tego, że mu wybaczyła. Trudno, bo chciała być dobrą córką i matką, a coś się jej rozłazi. Dlatego jest zawiedziona, pogubiona. Czy to złość na życie?

- Sama czasem nie wiem, co ze mnie wychodzi. Chciałbym z kimś o tym pogadać, ale z kim? Siostra ma pracę, przyjaciółek brak, a z mężem trudno nam się teraz rozmawia nawet o kupnie dywanu. Może zapiszę się do terapeuty? A może pójdę do księdza? Nie chcę, żeby złość mną rządziła - wyznaje Monika. Pamięta siebie sprzed kilku lat: zadowoloną, w kolorowych ciuchach. Z dziećmi na spacerze, z mężem za rękę. Pamięta, że kiedyś dużo się śmiała, opowiadała dowcipy, zapraszała gości. Szła na bazarek, wybierała kwiaty do wazonu i pomidory na sałatkę, biegała z psem po sadzie ojca. Cieszył ją zapach chodników po burzy. To może wrócić?

Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój STYL 11/2015

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy