Reklama

Trzeba zepsuć tę miłość

Kocham. Dlaczego więc niszczę nasz związek? Sara porzucała kolejnych partnerów, bo nie chciała, żeby oni odeszli pierwsi. Marcin uważał, że na jego uczucie zasługuje tylko... ideał, więc bliskie osoby wciąż krytykował. Tacy ludzie marzą o miłości, ale nie potrafią jej pielęgnować. Psychologowie nazywają to „syndromem unikania bliskości” i mogą nam pomóc. Trzeba tylko wcześniej wywołać duchy z przeszłości.

Dwoje na huśtawce

Sara, 34 lata, dziennikarka. Powiedzieć "kocham cię" było dla niej jak upokorzenie. Na terapii dla Dorosłych Dzieci Alkoholików uczy się, jak nie psuć związków.

Jest sobotnie południe. Kochamy się dwa razy.

"Jaka ty jesteś moja - szepcze mój mężczyzna. - Sprawdzę, czy masz tu łaskotki!" - uciekam przed czułymi słowami. Już mi nie jest tak błogo. Wstaję i łapię za odkurzacz. Kątem oka patrzę, jak Grześ wchodzi na Facebooka.

"Z kim się rozgadałeś? - pytam. - Twoja eks znowu się odzywa? Może zaprośmy ją kiedyś? - Nie chcę. - Bo się boisz, że coś do niej poczujesz? - Zwariowałaś?! Mamy taki fajny poranek, a ty chcesz się żreć! - Grzesiek robi się zniecierpliwiony. - To ty wciąż masz z nią kontakt. Jesteś nielojalny - podnoszę głos. - Ona może na ciebie liczyć. A ja od tygodnia proszę, żebyś zawiózł ziemię do ogrodu mojej matki".

Reklama

Grzegorz zatrzaskuje laptopa. Zaczyna się dialog "bo ty zawsze, bo ty nigdy". Czuję jego złość. Nagle zatykam dłońmi usta. "Przepraszam, znowu to robię".

Przytulam się. Gdy jest mi dobrze, spokojnie, bezpiecznie, prowokuję. "O mało nie zepsułaś nam kolejnego weekendu - mój facet powoli się uśmiecha. - Kocham cię" - mówię z lekką tremą.

12 miesięcy temu, przed terapią DDA, takie słowa nie przeszłyby mi przez usta. W roku 2012 skończyła się moja wielka miłość. Po rozstaniu z Igorem jeździłam pod jego okna przez dwa lata. Ryczałam i paliłam papierosy, myśląc: na własne życzenie straciłaś mężczyznę swojego życia. Poznaliśmy się na profilu randkowym. Na "miesięcznicę" dostałam bilet do Indonezji.

Było cudownie. I okropnie. Tak bardzo bałam się stracić Igora, że testowałam, czy mnie kocha. Doszukiwałam się symptomów katastrofy. On milczał rano przy śniadaniu, ja drżałam: "nudzi mu się ze mną". On zasypiał w hamaku, sama szłam zwiedzać słone jezioro. Było mu przykro. "Z troski cię nie budziłam, widocznie potrzebowałeś odpocząć", zgrywałam idiotkę.

Oczywiście, że chciałam, żebyśmy wybrali się tam razem. Ale wysyłam komunikat: "Jesteś czy cię nie ma, dam sobie radę". Oczywiście zupełnie nieświadomie. Dzięki terapii wiem, że sabotowałam fajną relację. Finał był tragiczny. Pamiętam ten ranek. Wyjeżdżałam o świcie do Paryża. Igor spał odwrócony. Bolał mnie brzuch ze strachu, że coś się między nami psuje. Dlaczego się nie zrywa, nie odprowadza? - buzowało mi w środku. Niby pytał wczoraj, czy mi pomóc. A ja powiedziałam: "wyśpij się". Jednak tak pragnęłam, żeby zmienił zdanie, pokazał - jesteś ważniejsza niż sen.

W łazience przyczepiłam liścik: "Czuję, że się oddalasz". Nie potrafiłam się cieszyć Paryżem. Wyłączyłam komórkę. "Niech szaleje z nerwów. Niech się pomartwi", tak naprawdę bałam się, że nie napisze, nie zadzwoni. Wieczorem po pół butelki wina uruchomiłam telefon. Dwanaście nieodebranych połączeń. "Uff - poczułam ulgę. - Jednak mu zależy". Zadzwoniłam: "Byłam taka zaganiana, tu jest cudownie, rozładował mi się iPhone", ćwierkałam. Nieświadomie znowu pokazywałam mu, że jest nieważny. "Sara, ja bym zrobił wszystko, żeby naładować komórkę".

Po powrocie zarzuciłam go prezentami, a on spojrzał smutno: "Coś we mnie pękło. Nie umiesz dać mi bezpieczeństwa. Z tobą nawet wyrzucanie śmieci to ma być ostra jazda!". Błagałam o tę miłość. Ale nie dało się już nas posklejać.

Po rozstaniu wylądowałam na pogotowiu z ciśnieniem 190/120. Lekarz długo ze mną rozmawiał. Namówił na wizytę w poradni zdrowia psychicznego. "Konsultacje z psychologiem są bezpłatne. Jest pani zdrowa, to głowa produkuje demony". 

Mam syndrom

Psychologa znalazłam dwa lata temu w osiedlowej przychodni. Starsza kobieta słuchała: "To wszystko moja wina, to ja zniszczyłam związek - obwiniałam tylko siebie. - Dzięki Igorowi zrozumiałam, że powiedzieć komuś «kocham cię» to dla mnie upokorzenie. Jestem emocjonalnie niepełnosprawna. Ale nie wiem, co z tym zrobić". Zamiast odpowiedzieć, kobieta wypełniała ankietę. Pytała, czy rodzice pili. - "Tak, mama. Plastyczka. Raz wesoła, czuła, a raz lodowata. Kochała wódkę bardziej ode mnie. - Czy ukrywała picie, czy przez alkohol były awantury, problemy finansowe, czy rodzice się kłócili? Wstydziła się pani swojego domu? - Z pewnością tak".

Dostałam skierowanie na terapię grupową dla dorosłych dzieci alkoholików. "Ale ja chcę nauczyć się budować dobry związek - oponowałam. - Dlatego potrzebuje pani terapii DDA".

Zaczniemy od teorii

Grzegorz pojawia się w moim życiu w trakcie leczenia. Chodzę na zajęcia grupowe. Wiem już sporo o sobie. Oscyluję między poczuciem winy i krzywdy. Z uczuć najlepiej znam wstyd i lęk. Jestem pełna złości i żalu, ale nie umiem tego wyrażać. Wszystko muszę kontrolować. Bliskość kojarzy mi się z samotnością, opuszczeniem przez rodziców. Bo mama raz przyjmowała moje uczucia, raz je odpychała. No i najważniejsze - uważam, że to partner ma się domyślać moich potrzeb. Sama boję się mówić o nich ze strachu przed odrzuceniem.

Tyle teorii, którą do dziś ćwiczę w gabinecie. Chcę ją sprawdzić w życiu. Grzegorza poznaję na koncercie Kasi Nosowskiej. Jest ratownikiem medycznym. Sama go zagaduję, to moja praca domowa z terapii: "Zaczep mężczyznę, który ci się podoba. Przezwycięż lęk przed odmową".

Dwa łyki wina i "startuję". Przyjaciółka łapie mnie za rękę: "Zawsze stawiasz za wysoko poprzeczkę. Daj mu szansę, nie wymagaj, żeby był himalaistą, poetą i geniuszem biznesu w jednym...". Nie jest. Urzeka mnie spokojem i tym, jak na mnie patrzy. Praca domowa zaliczona, a my spotykamy się dalej. Po kilku tygodniach Grześ, bo już nie Grzegorz, proponuje: "Wprowadź się do mnie". Skaczę na głęboką wodę. "Spróbuję nie sabotować tej miłości", deklaruję na terapii.

Praktyki miłosne

"Mówię wam, że to TEN właściwy", opowiadam przyjaciółkom o nowej miłości. Skąd w takim razie moje ataki płaczu, gdy przypalam ryż? Dlaczego wrzeszczę na Grzesia, że źle zaparkował i "gołębie zapaskudzą nam szybę!" Chodzę podminowana. "Boisz się, że cię pokocha?!", słyszę i wiem, że koleżanki mają rację. Wiem już, że bliskość jest dla DDA niebezpieczna. Skąd się to bierze? Pamiętam, jak głaskałam mamę po policzkach, gdy spała. A ona zniecierpliwiona odwracała twarz. Innym razem przytulała, chwaliła się przed znajomymi: "Sara pisze piękne opowiadania. Będzie pisarką". Godzinę później kłóciła się z ojcem, by godzić się namiętnie. Zapominała, że obiecała mi poczytać.

Moja terapeutka powtarza: "Mama nauczyła cię, że na bliskość trzeba zasłużyć. Alkoholik daje ją i zabiera, jakby pociągał za sznurek. I ty teraz robisz to samo swojemu partnerowi". Przykład? Impreza w Wielkanoc.

"Urżnąłeś się, nienawidzę, jak pijesz. To odrażające - wyciągam Grzegorza z przyjęcia. - To było tylko kilka kieliszków. - Wiesz, że mam traumę!" - idę spać do salonu. Rano jest mi głupio, bo on był uroczy, rozśmieszał towarzystwo, a ja poczułam się zagrożona. Uznałam, że woli alkohol i znajomych ode mnie. W tę Wielkanoc omal go nie rzuciłam. Również wtedy, gdy jedzie na kurs ratownictwa podwodnego. Nie odbiera telefonu. Zniecierpliwiona wieczorem karzę go: "Wiesz co, przemyślałam wszystko. Rozstańmy się. - Jezus, dlaczego?! - Nie mamy dla siebie czasu. Szkoda życia" - mówię, jakbym "pozamiatała" sprawę. Rozłączam się. Czekam, aż on się odezwie.

"Takie zagrywki to tak zwane «naciąganie gumy» - tłumaczy potem terapeuta, do którego idziemy z Grzesiem razem. - Sprawdzamy, ile partner zniesie z miłości do nas". Już wiem, że powtarzam schemat z rodzinnego domu. To ja chcę pociągać za sznurek bliskości, zanim to Grzegorz za niego pociągnie. "On faktycznie jest święty", myślę nieraz. Bywam nieznośna. Boję się, gdy Grzegorz okazuje mi za mało czułości. Innym razem nie radzę sobie z jej nadmiarem. Co ze mną nie tak, że robi mi się mdło, gdy znajduję czułe liściki, a w łóżku słyszę wyznania? Wstyd mi za scenę sprzed kilku tygodni. Ja: "Czy możesz do wieczora nie mówić mi, że mnie kochasz?". On: "Dobrze, nastawię budzik", rozbraja sytuację żartem. Jestem mu wdzięczna.

Szczepionka

"Dziś spróbujemy odczulić waszą alergię na bliskość", zapowiada terapeuta na jednym ze spotkań. Mam napisać, jak okazać bez lęku zaangażowanie. Zaczynam notować: "Włożę do kieszeni Grzegorza nasze zdjęcie, na którym odcisnę umalowane usta. Codziennie położę mu głowę na kolanach. Wiem, jak go to rozczula. Zaskoczę go i zainicjuję seks". Nigdy tego nie robię ze strachu, że skoro on nie zaczyna pieszczot, to znaczy, że nie pożąda. "Pokażę mu, jak go potrzebuję".

Ostatni punkt wcale nie jest prosty. Jestem zbyt samodzielna. Przykład: Ktoś wyrwał mi wycieraczki w aucie. Grzegorz zaproponował: "Zajmę się tym, jutro nie dam rady, ale... - Zapomnij, nie trzeba, jeśli nie masz czasu - przerwałam. - Halo! Kochanie! Ja to chcę zrobić, tylko pojutrze! Pozwól mi sobie pomóc".

Próbuję w dorosły sposób mówić o strachu i potrzebach. "Zmieniaj swoje nawyki małymi krokami - komentuje terapeuta. - Nie licz, że od razu wszystko ci się uda. Jedno ciepłe słowo więcej, czuły gest wobec partnera zaczną działać jak szczepionka na strach przed bliskością". Przede mną jeszcze długa droga. Ale widzę sukcesy - w związku i w przyjaźniach. Praca w grupie terapeutycznej to nie zawsze złość, żal. Bywa przyjemna. Jak wtedy, gdy zajmowaliśmy się poczuciem własnej wartości.

DDA są szalenie krytyczni wobec siebie. Skoro nie zasłużyli na miłość rodziców, nie mogą jej też oczekiwać od partnera. Terapeutka powtarzała nam: "Im będziecie pewniejsi siebie, tym bardziej poczujecie, że zasługujecie na miłość". Ale jak? Najpierw trenowałam z innymi pacjentami. Każdy przez pięć minut miał mówić drugiej osobie o jej zaletach. Takie proste. Wracałam do domu uskrzydlona. Potem umówiłyśmy się z przyjaciółkami. Przy torcie bezowym i winie zaproponowałam taką samą zabawę. Zrozumiałam, ile mogę dać innym takimi "głaskami". I jak mi z tym dobrze.

Bardziej niż "głaski" pomaga mi osobisty sukces. Cel i praca nad nim. Odważyłam się zapisać do dwuletniej Akademii Fotografii. Marzyłam o tym od liceum. Teraz jestem najlepsza na roku! Profesor zaproponował mi wystawę! Nie jestem "tłumokiem", jak mówiła mama, kiedy nie miałam ocen celujących. Nigdy nie doskoczyłam do jej oczekiwań. "Może zaprosimy twoich rodziców na niedzielny obiad?" - Grzegorz widzi, jak trudno mi dogadać się z mamą. Rzadko do niej dzwonię. Jeszcze nie jestem gotowa wybaczyć. Jeden z pacjentów opowiadał ostatnio, jak się z tym uporał. Porozmawiał po latach z ojcem alkoholikiem: "Tato... w skali od jednego do dziesięciu czułem, że kochasz mnie na trzy. Ale dla ciebie to pewnie było dziesięć. Inaczej nie potrafiłeś. Ojciec się popłakał. Odpuściłem mu i poczułem ulgę".

Dla mnie to wciąż zbyt trudne. Może napiszę list do mamy? Tak podpowiada terapeutka. Na razie skupiam się na sobie i Grzegorzu. Nauczyłam się, że ciało wysyła mi sygnały. Boli mnie głowa? - podenerwowanie. Brzuch? - złość. Jest mi zimno - lęk. Zanim odepchnę czułość mojego faceta albo wścieknę się za jej brak, odraczam emocje, jak mówią fachowcy. My z Grzesiem nazywamy to "czerwonym alarmem". W momencie napięcia wygląda to tak: Ja: "Co się tak przylepiłeś do laptopa?". On: "Ja nie strzelam focha, gdy godzinami plotkujesz!". Ja: "Nie plotkuję! To ważne rozmowy, przynajmniej mam wiele przyjaciółek...", zaczynam ranić. Wówczas któreś z nas wydaje dźwięk: "Eoeoeooo" jak karetka. To znak - koniec dyskusji.

Wychodzę wtedy z psem, żeby ochłonąć. Gdy wracam, proponuję: "Pogadamy spokojnie?". Co drugi raz udaje nam się rozbroić bombę. Wciąż łapię się na strachu, że może mój facet znajdzie sobie inną. Może to ja powinnam pierwsza skończyć ten związek? Gdy jest smutny, nakręcam się, że znowu zrobiłam coś złego. Najważniejsze, że dostrzegam takie stany. Moja praca to dwa kroki do przodu, czasem jeden w tył. Ale wiem, że wyzdrowieję. Bo lęk przed bliskością to choroba. Ufam, że uleczalna. 

Ja uciekam - ty mnie goń

Marcin 37 lat, prawnik. Żadna zakochana w nim kobieta nie była dość dobra.

"JA jestem wspaniały", powtarzał sobie. Trudno mu dopuścić myśl, że jest narcyzem. Mój ostatni związek? Na naszą rocznicę zabrałem Joannę do restauracji. "Ja wybieram krewetki - pokazała palcem w menu. - Odprysnął ci lakier - syknąłem. - Skarbie, czemu jesteś podminowany?". Po godzinie kłóciliśmy się o to, że nie chcę wziąć kredytu na wspólny dom. A przecież tak się umówiliśmy. Że nie podoba mi się pomysł wakacji na wsi. Każde z nas wróciło do siebie. Joanna przestała być doskonała. A przecież była...

Planowaliśmy przyszłość. Tak samo jak z czterema poprzednimi kobietami. I żoną, którą porzuciłem, gdy nasz synek miał pół roku. Miesiąc po "rocznicowej" kolacji odesłałem Joannie jej rzeczy kurierem. Bo jakoś nie widziałem sensu, żeby dzwonić, przepraszać, zaczynać od nowa. "Jesteś cholernym narcyzem! Zawsze wycofujesz się, gdy masz to, o czym marzysz. Bliskość!", wściekała się Monika, moja siostra.

Za mną 14 lat prób ułożenia sobie życia. Wybierałem kobiety z klasą, inteligentne, niezależne. Prawniczkę, modelkę, dziennikarkę, pediatrę. Żonę poznałem na studiach. Pobraliśmy się z Mileną, gdy zaszła w ciążę, wierzyłem wtedy w rodzinę, ale się nie ułożyło. "Jesteś niedojrzała, skupiłaś się na dziecku. I wciąż zrzędzisz - awanturowałem się, gdy kochaliśmy się raz na miesiąc. - Ty wyłącznie gadasz o swojej pracy - płakała Milena. - Od tygodni proszę, napraw zmywarkę". Obrażałem się.

Po kilkudziesięciu awanturach postanowiłem: "Znajdę kobietę, która mnie doceni". Scenariusz jest zawsze podobny - fascynacja - odrzucenie - fascynacja... Chcę tego, czego nie mam. Nie chcę tego, co mam. Stopklatki z mojego ostatniego związku są jak powtórka z poprzednich relacji. Dwa lata temu. Miłość z Joanną kwitnie. Nie chce się nam wychodzić z łóżka. - "Nigdy nie byłam z kimś tak czułym", słyszę. Po tygodniu to ja deklaruję: "Chcę z tobą być". Kupuję prezenty. Sukienki, iPhone’a, zapraszam na weekend w stadninie. "Mój superman", szepce Joanna. Jest wpatrzona, gdy opowiadam, że grałem kilka setów z Jerzym Janowiczem, podnieca ją, kiedy słyszy, jak płynnie rozmawiam z klientem po francusku. Czuję się ekstrafacetem.

Mam swój ideał. Tylko nie wiem, kiedy zaczyna mnie drażnić. Strofuję, gdy rozmawia za głośno przez telefon, czuję się zażenowany, że nie odróżnia małży od ostryg. Pierwsza kłótnia po kilku miesiącach. Odwiedzamy jej rodziców, właścicieli "spożywczaka". Troszkę mnie rozczarowują. Przy wódce ojciec szydzi z gejów, a moja dziewczyna się uśmiecha. W drodze powrotnej podsumowuję: - "Sorry, ale twój tata to prostak. - Opamiętaj się, to moi rodzice".

W kolejne dni Joanna zwija się w kłębek. Jest smutna, a ja wyobrażam sobie: "Przestała mnie kochać. Nie chce mnie". Jeszcze przed chwilą uznawałem ją za prostaczkę, teraz nie mogę jej stracić. Piszę czułe SMS-y, rozpieszczam. Znowu jest moja. Kilka dni później ogląda moje zdjęcie na portalu prawniczym: "Nie zaufałabym ci - mówi - patrzysz jakoś spode łba". Jej błahy komentarz doprowadza mnie do szału. "Jesteś jak moja matka, jak eks! Nic ci się nie podoba!".

Wychodzę. Joanna pisze wiadomość: "Potrafisz kochać tylko siebie. Trzymasz mnie na smyczy! Mamisz, a potem pomiatasz!". "To ona jest głupia, nie wie, jaki jestem dobry, mądry", myślę sobie. Wiem, ile jestem wart. Spoglądam w lusterko. Seksowny zarost, marynarka Lanvin, za godzinę mojej pracy dostaję kilkaset złotych, znam cztery języki. Czuły ze mnie facet. "Co ze mną nie tak?", myślę jednak. Chyba po raz pierwszy. Paradoksalnie to nie kolejna kobieta, ale syn nauczy mnie miłości. Nie tylko do siebie.

Lekcje miłości

Rok temu moja była żona dostaje kontrakt w kancelarii za granicą. "Filip powinien skończyć liceum w Polsce". 17-letni syn ma zamieszkać ze mną. Boję się, w zasadzie się nie znamy. Najpierw cieszę się, że chłopak całymi dniami siedzi przy komputerze. Mam luz. Któregoś dnia zaglądam do jego laptopa. Strony pornograficzne i gry - najczęstsze wyniki wyszukiwania. Szok potęguje telefon ze szkoły.

"Filip od dwóch tygodni nie pokazuje się na lekcjach i włamał się do dziennika elektronicznego", słyszę. "Oddaj laptop i komórkę" - zabieram mu sprzęt. Kolejne dni. Syn się nie odzywa. Nocą słyszę, jak ciągle otwiera lodówkę, bierze prysznic. "Nie możesz spać?" - pytam. I jego warknięcie: "Co ci do tego?".

Kiedy zawala rok w szkole, wyzywam go od debili. Filip nie zostaje mi dłużny: "Tatuś się znalazł. Ideał w garniturkach, w kabriolecie! Odstawiasz teatr, a g...o ci w życiu wychodzi! Ja najmniej". Szkoła kieruje nas do poradni psychologiczno-pedagogicznej. "Pana obecność to warunek pracy", mówi prześliczna terapeutka. Ja u psychologa? Po co?! Świetnie kieruję swoim życiem. Ale idziemy z Filipem na sesję. - "Fajnie, że pan przyszedł. - Nie mogę tego spieprzyć - wskazuję na syna - ja nie mogłem liczyć na rodziców".

Terapeutka pyta o to szczegółowo. Wierzę, że gdy Filip usłyszy, że nie było mi łatwo, zbliży się. Sam się dziwię, jak łatwo się zwierzam. Opowiadam, jak wygrałem mistrzostwa tenisowe, a mama zamiast się cieszyć, zrobiła awanturę, że nie wyniosłem żwirku po kocie. Tata, ordynator chirurgii, pił. Był dla mnie miły tylko po whisky. Uwielbiałem rower, on cenił tenis. Gdy sam na podwórku uczyłem się odbijać piłkę, nagradzał: "Obejrzymy komedię Barei". Do dziś pamiętam, że tylko wtedy razem się śmialiśmy. Mamie też chciałem się przypodobać. Gdy koledzy jeździli na deskorolkach, śpiewałem w cholernym chórze. Wtedy przytulała, zachwycała się mną. "Nigdy nie był pan dla mamy dość dobry - powiedziała psycholog. - Kochała pod warunkiem, że... Odpychała, gdy się pan nie sprawdzał". Filip popłakał się wtedy w gabinecie. Zaczęło do mnie docierać, że robię mu to samo. I moim kobietom...

Kocham "pod warunkiem". Po sesji psycholożka zapytała: - "Nie myślał pan o terapii indywidualnej dla siebie? - To mi niepotrzebne. - Sam wystarczająco się biczowałem. - To może tylko przeczyta pan ten tekst? - podsunęła mi artykuł. Wywiad z Wojciechem Eichelbergerem o osobowości narcystycznej. - E tam, nie o mnie" - byłem przekonany.

Wkurzył mnie ten tekst. Ale po dwóch drinkach czytałem go od początku: "Narcyz zakochuje się w idealizowanym wizerunku drugiej osoby. Związek jest mu potrzebny do wzmocnienia niepewnego poczucia własnej wartości. Gdy druga osoba okaże słabości, na przykład rozchoruje się, załamie się jej kariera, straci popularność, a nie daj Boże urodę - narcyz powie: Nie na to się umawialiśmy".

Pomyślałem o obdrapanym paznokciu Joanny. Złych humorach Mileny. Kłopotach w pracy Magdy. Gdy się pojawiały, uciekałem. "Nie zostawię syna", powtarzałem sobie. Żałowałem go i chciałem pomóc.

Jestem do bani

Wakacje rok temu. Udaje mi się namówić Filipa na kitesurfing na Helu. Patrzę, jak ćwiczy z instruktorem. Wpada do wody. Łapię się na tym, że znowu jestem nim rozczarowany. "Zamknij się, zobacz, jak się stara", powtarzam w myślach. "Jestem do bani. Nie to, co ty" - Filip rzuca sprzęt. A mnie jest głupio. Za siebie. To ja zaszczepiłem w nim tak niską samoocenę? Chwalę syna. Trochę na siłę. I odkrywam powoli, że to dla mnie frajda. Być na dobre i na złe. On powoli się otwiera. "Chodź, tato, na piwo, chyba lepiej, żebym wypił je z tobą", uśmiecha się. To dla mnie komplement. Nie obruszam się, gdy ma humory. On też daje mi lekcje.

- "Tato, nie rób obciachu - prosi, gdy z piskiem opon ruszam na skrzyżowaniu. - Po co się popisujesz? - Ja?" Zastanawiam się nad tym. Chyba po raz pierwszy. Po co mi garnitury za cztery tysiące? Wina sprowadzane z Włoch? Wybielanie zębów. Po co komplementy dla obcych ludzi, popisywanie się dyplomem MBA? Jak bym poradził sobie bez pokazywania, że jestem "debeściakiem"?

Na kempingu na Helu spotykam znajomego z liceum. Grubawy, łysy, w kiepskich ciuchach. Przyjechał 10-letnim renault. Przy ognisku poznaję jego roześmianą żonę, patrzę, jak garną się do niego synowie. Zazdrość. Mnie w życiu nie wychodzi. Opowiadam o terapii z synem i nieudanych związkach. Przyznaję się do słabości. I czuję ulgę: mogę być niedoskonały. Z drugiej strony nadal chcę być idealny. Po powrocie zabieram siostrę i Filipa na zakupy do butików. "Dobrze mi w tej kurtce?" - przeglądam się w lustrze. Na metce cena 1400 zł. "Komu znowu chcesz zaimponować?" - pyta Monika.

Wychodzimy obładowani ciuchami z "sieciówki". Wcale nie czuję się z tym źle. Opowiadam siostrze o koledze z liceum w rozciągniętym swetrze. Po raz pierwszy mówię głośno to, co przeczytałem u Eichelbergera. "To tylko taka gra. Drogie ciuchy są jak atrakcyjna fasada. Tak naprawdę wciąż czuję się zerem. Nie wierzę, że ktoś wspaniały mógłby mnie pokochać". Siostra mnie przytula: "To nieprawda. Masz syna".

Miłość bezwarunkowa

Od wakacji Filip mnie zaskakuje. Wpada do biura. "Tato, chodź na kebab, chcę pogadać". Gdy wracam późno, on czeka: "Nagrałem mecz, Barca gra z Bayernem. Obejrzymy?". Nie przepadam za piłką, ale skoro tak chce Filip. Przypominam sobie, jak się uśmiechał, gdy odwiedzałem go po miesiącach nieobecności. Był wtedy taki mały. Mógł się obrazić, że długo go lekceważyłem, ale wybaczał. Był szczęśliwy, jakkolwiek bym nie skrewił. To dla mnie nowość. Takie oddanie. Rozmawiam o tym... sam ze sobą. Skoro syn tak wiele może mi wybaczyć, dlaczego ja nie potrafiłem partnerkom?

Uczę się bliskości od własnego dziecka. I czuję, że wychodzi mi "związek". Filip zapytał ostatnio, czy może ze mną mieszkać. Jego mama wraca do kraju, a on wybrał mnie! Chcę być blisko niego. BEZWARUNKOWO. Ta świadomość jest lepsza niż terapia dla narcyzów. Wciąż myślę, żeby zaprosić na randkę "prześliczną". Odpuszczam. Ja i związek? Nie jestem pewny, czy znowu nie odwrócę się od partnerki, gdy okaże mi swoją słabość. Na razie wystarczy, że jestem obok syna. To i tak ogromna bliskość.

Marta Bednarska

Twój Styl 6/2015

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: związek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama