Reklama

Rodzi się matka

Cieszyłaś się, czekałaś. Wreszcie na świecie pojawia się ono: Twoje dziecko. A ty zamiast bezgranicznej miłości masz w sobie wiele innych uczuć: lęk, czasem złość. I wcale nie jesteś pewna, czy będziesz umiała dziecko pokochać. Czy z tobą jest coś nie tak? A może popełniłaś błąd? Nie nadajesz się na matkę? Nasza bohaterka Anna też tak myślała. A psycholog i terapeutka uspokaja: to normalne.

Anka urodziła synka Antosia w wieku 32 lat. Wcześniej nie zajmowała się dziećmi. Po porodzie nie potrafiła dać sobie rady z sobą, z opieką nad niemowlakiem, z mężem.

Jeszcze jeden wysiłek. Napinam z całej siły mięśnie, wypuszczam oddech. Czuję, jak wyślizguje się ze mnie. Jestem pusta. Opadam na łóżko. Cały świat wiruje przed oczami: lampa, ściana w odcieniu groszkowej zieleni, oczy położnej. Jej ręce dźwigają w stronę mojej twarzy jakiś tobołek. Czerwony. Lśniący, pokryty błonami. Dlaczego nie płacze? Maleńka buzia wykrzywia się w dzikim grymasie i... jest. Pierwszy wrzask. Brawo. Jestem matką.

Reklama

Ale od tego momentu wszystko zaczyna się psuć. A było idealnie: siedem miesięcy temu dwie kreski na teście, szczęście - o "zajście" staraliśmy się od jakiegoś czasu. Ja mam 32 lata, Marek 40. Potem standard: gratulacje w pracy, od znajomych, rodziny ("Nareszcie, tego nie można za długo odwlekać" - to, rzecz jasna, moja matka). Wyprawy do butików z ubrankami dla dzieci w Galerii Mokotów. Pistacjowe sweterki i morelowe sukieneczki, na które nie było mnie stać, więc wieczorami kompletowałam używaną wyprawkę na Allegro.

A teraz... Jestem wykończona: poród trwał dziewięć godzin. Dostaję zastrzyk przeciwbólowy. Oczy mi się kleją. Właściwie czuję ulgę, gdy położna zabiera Antka z mojego brzucha. Niech mi dadzą spokój. Oboje. Chcę spać.

Budzę się. Cień radości: wow, urodziłam! Jestem mamą. A gdzie, hm, mój synek? Zaraz przynoszą go do karmienia. Głowa opada mu w tył. "Nie tak! Źle, o, ja pani pokażę...", strofuje położna, układa moje ramiona, dłoń wsuwa pod głowę Antosia. Mimo to on i tak za chwilę zasypia w pozycji "na popielniczkę", z rozdziawionymi ustami. Wreszcie: sukces. Auć! Synku, to boli! Nie mogę się nadziwić, jak mocno zaciskają się jego szczęki. Po kwadransie mam dosyć. Mam wrażenie, że sutek zaraz się urwie jak pompon od czapki. "Długo jeszcze? - niecierpliwie dopytuję położną. Prycha śmiechem: - Dopóki dziecko się nie naje! Mamy są od karmienia" - znów mnie poucza protekcjonalnym tonem.

Paznokcie. Różowe, malutkie, owalne, a jednak ostre. Jakby ktoś w moim brzuchu zrobił Antkowi staranny manikiur. Oczy ciemnogranatowe, prawie czarne. Czy na mnie patrzą? Czy mnie widzą? Nie umiem nawiązać kontaktu. Jestem obca. Na drugi dzień po porodzie lekarze diagnozują u Antka żółtaczkę. Przez prawie dwie doby ma leżeć w inkubatorze. Odwiedza mnie przyjaciółka z biura.

"Anuś, tak mi przykro, musisz za nim bardzo tęsknić...", pociesza mnie, głaszcze po policzku. Nie tęsknię. Jestem zadowolona, że nie ma go ze mną. To moja tajemnica. Oczywiście na głos nie mogę tego powiedzieć, więc kiwam głową i uśmiecham się smutno. Dzwoni z Bielska moja matka. Jak zwykle małomówna. Nie, nie przyjedzie, bo u niej w biurze - jest urzędniczką miejską - reorganizacja. W końcu co to za filozofia: niemowlak?

No i dobrze, wcale nie chcę, żeby przyjeżdżała. Z domu rodzinnego uciekłam zaraz po maturze. Najmłodsza z czwórki rodzeństwa, niedopieszczona. Ojciec, alkoholik, zmarł, gdy miałam dziesięć lat. Od tamtej pory mama zamknęła się w sobie: praca, godziny nadliczbowe, a potem do domu szorować podłogę, prać, gotować. Włosy szare, kącik ust w dole na stałe. Wiecznie zmęczona. Dawno zdecydowałam: ja taka nie będę. Ani jako kobieta, ani jako żona, ani tym bardziej jako matka.

A teraz przez głowę przebiegają mi myśli: jak fajnie byłoby zapakować torbę, włożyć dżinsy i pojechać do domu. Tylko ja i Marek. Ale nie, zostałam mamą. Jestem od karmienia. Od dawania. Różowe paznokietki i szczęki jak dziurkacz do papieru - od brania. I tak będzie przez najbliższe ćwierć wieku. Jakoś w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć ani jednego powodu, dla którego tak marzyłam o dziecku. Pocieszam się, wszystko samo się ułoży. Markowi nic nie mówię. Widzę, jak czule głaszcze inkubator, mówi coś cichym głosem. Wszedł w rolę ojca z marszu. Zazdroszczę. Czemu ja tak nie umiem? Czemu ten różowy (teraz bardziej żółty) tobołek tak mnie... irytuje?

W domu. Ulga. Obserwuję Antosia uważnie. Gdy płacze, czuję troskę, chcę mu pomóc. Ale nie wiem jak. Daję mu pierś, potrafi ją odepchnąć, odwrócić wykrzywioną grymasem złości twarzyczkę. I drze się dalej. Tracę cierpliwość. Zostawiam Antka i wychodzę na taras ochłonąć. Mam straszną ochotę zapalić papierosa, otworzyć wino jak kiedyś, w piątek wieczorem. Marek odbiera mi korkociąg: "Tego nie wolno, karmisz. Anka, to pierwsze dni. Wiem, że będziesz wspaniałą matką!". Ja jakoś nie mam tej pewności. Markowi się z tego nie zwierzam. Zresztą on jest zajęty synkiem. Nosi go na rękach, lula, kładzie sobie na brzuchu podczas oglądania meczu. Przy nim Antek jest spokojny, cichy i chyba zadowolony. Czuję się samotna i zdradzona. Nie tak miało być.

Moje ciało też mnie zdradziło. Wszystko boli. Poza tym nie mam się w co ubrać. O spodniach w rozmiarze 38 mogę zapomnieć, wątpię, żeby mój brzuch - wielkości małego namiotu - kiedykolwiek się do nich zmieścił. I ten pępek, kiedyś mały i zgrabny, teraz przypomina czarny, rozlany otwór. Sukienki? Za ciasne w talii, w piersiach. I dlaczego mam takie wielkie stopy? Rano budzę się cała mokra, wilgotna koszula nocna, prześcieradło, włosy w strąkach. Dobrze, że gdy Marek z Antkiem leżą na kanapie w radosnej męskiej komitywie, mogę pójść do sypialni, zakopać się pod kołdrą i zapomnieć.

Dwutygodniowy urlop Marka szybko mija. A ja zostaję z Antkiem sama. Pierwszy dzień - spokój, cisza, Antek dużo śpi, mam szansę odpocząć. Drugi - koszmar! Antek ma kolkę, wyje. Staję nad łóżeczkiem, sama zaczynam wrzeszczeć: "Czego ty chcesz, no czego ty właściwie ode mnie chcesz!?". Antek cichnie, patrzy na mnie, mam wrażenie, że jest pełen zadziwienia. Przypadkiem łapię w lustrze swoje odbicie. Jakaś rozczochrana baba, czerwona na gębie, nieszczęśliwa. Ja.

Mijają kolejne tygodnie. Antek ciągle ma kolki. Na nic nie ma czasu: z kosza wypadają pakieciki z brudnymi pampersami, w zlewie góra naczyń. Marek jest coraz bardziej zniecierpliwiony: "Naprawdę nie trzeba mieć Nobla do obsługi jednego niemowlaka!". Wściekam się, rzucam w niego grzechotką. Kłócimy się. Raz, drugi. Zaczynam rozumieć, że sama sobie nie poradzę.

Kto może mi pomóc? Dziewczyny z pracy są singielkami, kilka z nich, grubo po czterdziestce, bezskutecznie stara się o ciążę z in vitro. Te, które kiedyś "zaszły", już nie wróciły. Przepadły gdzieś. Kontakt się urwał. Dwa dni zbieram się na odwagę i... wstukuję numer mamy. Nie wiem, jak ubrać w słowa to, co się ze mną dzieje. Mama oczywiście milczy. Nie pomaga. Zaczynam płakać. "No nie kocham go, rozumiesz! - krzyczę wreszcie. - Dziecko, a co tu jest do kochania? Niemowlaka trzeba karmić, przewijać i usypiać. Niemowlak nie jest od kochania", mówi ona spokojnie.

Szok. No jak to? To i mnie ona nie kochała? "Kochałam, ale potem", mówi tylko. Bierze urlop, ma zaległe trzy tygodnie. I przyjeżdża do nas. Marek się dąsa, ale w końcu odpuszcza. Z matką czuję się bezpieczniej. Wie, kiedy trzeba Antkowi dać pierś, kiedy go pokołysać, zmienić pieluszkę. Patrzę, uczę się od niej.

Dzięki mamie mogę też codziennie pobyć sama. Ona zabiera Antoniego na spacer, a ja myję włosy, spryskuję odżywką, robię maseczkę na twarz. Idę do parku przejść się, sama. Patrzę na ludzi: idą w jedną stronę, w drugą, każdy w swoich sprawach, skupieni na sobie i tylko na sobie.

Trzydziestolatka w granatowej garsonce, na szpilkach, biegnie do samochodu maleńkimi, chwiejnymi kroczkami. Przypominam sobie siebie sprzed roku. Też taka byłam. I wtedy po raz pierwszy czuję tęsknotę. Wracam do domu jak najszybciej. Chcę zobaczyć Antka, te jego ciemne oczy wpatrzone we mnie. Czemu? Nie wiem.

Mama wyjeżdża po trzech tygodniach, gdy ogarniam codzienność, opiekę nad Antkiem. Nadal go nie kocham, mam za to potrzebę być blisko niego. Mijają tak kolejne dwa miesiące. Którejś soboty umawiam się do kina z koleżanką z biura. Z Antonim zostaje Marek. Szykuję się jak na bal - moje pierwsze wyjście gdziekolwiek od pół roku! Włosy zakręcam lokówką, robię makijaż. Chwytam klucze.

Z salonu dobiega głos Marka i gulgotanie Antka. "Pójdę się pożegnać", myślę. Wchodzę do pokoju, staję nad moimi chłopcami i mówię "pa, pa!". Antoni podnosi oczy. Patrzy na moje włosy, ciemne rzęsy, wiśniowe usta, widzę, jak przenosi wzrok z jednego elementu na drugi. I... wybucha śmiechem! Pierwszy raz w życiu!

I ja też się śmieję, i Marek, i nagle taka jestem szczęśliwa, że oni są. W kinie nie mogę wysiedzieć. Przed seansem, po seansie przez cały czas gadam o Antku, o tym, jak się roześmiał, że to pierwszy raz, no w ogóle: cud. Koleżanka patrzy na mnie jak na wariatkę wypuszczoną z "psychuszki". Nie odzywa się. Już wiem, że się ze mną nigdy więcej nie spotka. Ale... to się już nie liczy.

Mija pięć lat. Jest wiosna 2015 roku. Rodzę córeczkę Basię. Jest mi znacznie łatwiej. Bo to dziewczynka, bo jest druga i już wiem, czego się spodziewać i że "niemowlak nie jest do kochania". Dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez Antka, bez Baśki. Musiałam na tę miłość zaczekać. Ale było warto.

Jagna Kaczanowska, psycholog

TWÓJ STYL 5/2015

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: macierzyństwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy