Reklama

O różnicach między Panem Bogiem a Lotto, czyli: Jak modlić się o cuda i czy w ogóle warto?

Czy można wymodlić cud? Jaka nowenna będzie najskuteczniejsza? Dlaczego innym się udaje, a mnie nie? Między innymi na te pytania odpowiada Szymon Hołownia w swojej najnowszej książce "Święci pierwszego kontaktu".

Fragment pochodzi z książki Szymona Hołowni "Święci pierwszego kontaktu".


Nauczyłem się już, że jest jedna kategoria ludzi, którym zawsze, gdy tego potrzebują, zdarzają się cuda: inni. Dlatego wszystkie zamieszczane w religijnych pismach, książkach czy na portalach tak zwane świadectwa o tym, że ktoś został niewytłumaczalnie uzdrowiony, że męcząc się z długami, nagle otrzymał wielki spadek, że nie miał zielonego pojęcia, skąd wziąć pieniądze na zbożny projekt, i oto po jakimś spotkaniu podszedł do niego człowiek, oferując czterysta tysięcy - na mnie nie działają motywująco.

Reklama

Przeciwnie: złoszczą mnie. Ba - popychają w objęcia niewiary. Nie sądzę bowiem, bym potrzebował tych wszystkich rzeczy w stopniu mniejszym, niż oni ich potrzebują. A jednak z jakichś powodów mnie na liście obdarowanych zabrakło. Nie szkodzi, mówią, naucz się doceniać inne dobra, przecież dostałeś ich mnóstwo. Dostałem, zgoda.

Jednak gdy człowieka boli ząb, ulgi nie przynosi mu powtarzanie sobie w duchu, że przecież noga go nie boli.

Kolejny kłopot, jaki mam z tymi świadectwami, to ten, że łatwo mogą one zainspirować odbiorcę do pytania: co robię nie tak? Może nacisnąłem nie ten pstryczek, może gdybym nacisnął go mocniej...?

Gdybym zastosował tę samą nowennę, zaatakował werbalnie tego, a nie tamtego świętego, może gdybym wewnętrznie się napiął w ściśle określony sposób, wykonał w duszy jakąś skomplikowaną kombinację deklaracji, nastawień, emocji - uzyskałbym podobny efekt?

Przecież w życiu dokładnie tak to działa: jeśli chcesz mieć ciasto, powtórz dokładnie czynności tego, kto owo ciasto właśnie zrobił.

No więc rzecz właśnie w tym, że to nie on je zrobił. Dostał je od kogoś, kto nie musiał, ale z jakichś znanych sobie powodów mu je dał. Niezależnie więc od tego, czy będziesz czekał z nogami założonymi na głowę czy w kompletnym milczeniu, czy krzycząc, czy śpiąc - decyzja: dać czy nie dać, zależeć będzie wyłącznie od dającego.

Czy to znaczy, że nie ma sensu modlić się o cuda? Przecież sam Jezus co chwila w Ewangeliach (w samej tylko w Ewangelii Jana, w ostatniej rozmowie z uczniami przed swoją męką - aż siedem razy) zapewnia, że jeśli tylko będziemy z wiarą prosić, dostaniemy wszystko, o cokolwiek poprosimy.


Uwaga: nie o to, co będzie "zgodne z wolą Bożą" albo "przydatne", albo "słuszne", nie - o to, o co w danym momencie uznamy za stosowne prosić. Skrupulatnie wypełniamy więc instrukcję daną przez Zbawiciela: prosimy. A jednak nie dostajemy.

Możliwości są trzy. Albo Bóg nas okłamał. Albo - jak chce w swoim liście święty Jakub - nie otrzymujemy, bo się "źle modlimy". Albo talon został nam już przyznany, póki co nie doszło jednak jeszcze do jego realizacji.


Opcja pierwsza nie chce mi się zmieścić w głowie. Jak to już pisałem (zdaje się w książce Holyfood), nawet jeśli nie zawsze rozumiem postępowanie Boga (co zdarza się nie tak wcale rzadko), wolę z Nim przegrać, niż niby-wygrać z kimś innym.

Relacja z Nim jest dla mnie jednak ważniejsza niż takie czy inne ułatwienie życia. Wierzę, że wszystko sobie kiedyś wyjaśnimy - innego wyjścia po tym wszystkim, co tutaj przechodzę, zaprawdę powiadam wam: nie widzę. Ale to z Nim będziemy to sobie wyjaśniać. Nie będę teraz latał po duchowych kochankach, tak zwane moje potrzeby nie są dla mnie ważniejsze niż miłość.

A jeśli prawdziwa jest opcja druga: co znaczyłoby modlić się o coś "dobrze"? Nie jestem specjalistą od teologii duchowości, w dziedzinie wypraszania cudów nie mam specjalnie spektakularnych osiągnięć. Jedyne, czym dysponuję, to intuicja, utrwalająca się i krystalizująca z każdym kolejnym rokiem wsiąkania w chrześcijaństwo, w miarę upływu drogi.

Podpowiada mi ona, że Bóg to naprawdę nie kolektura Lotto. Karmisz się opowieściami tych, którzy trafili szóstkę, przekonuje cię hasło: "A jeśli dziś to ty miałeś wygrać"? Świetnie. Ja nie mam jednak wrażenia, że skuteczność (lub nieskuteczność) modlitwy o cuda w jakikolwiek sposób związana jest rachunkiem prawdopodobieństwa. Albo systemem, który przyjmiemy, by zbliżyć się do wygranej. Albo inwestycją, jaką wniesiemy, by zwiększyć szansę na wygraną (są przecież i takie gry liczbowe, które na to  pozwalają).

Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego tamten pan nagle wyzdrowiał, a tamtej pani ktoś ni stąd, ni zowąd nagle podarował milion pięćset. Wiem, że w moim życiu cud może wydarzyć się wtedy, gdy uda mi się nie zaczarować Boga swoją pobożnością czy ascetycznym wysiłkiem, ale gdy - po pierwsze - zrobię Mu wreszcie miejsce.

O to chodzi w opcji trzeciej: czasem coś jest gotowe, by mi to dać, musi jednak poczekać, aż ja będę gotowy to wziąć. Spokojnie położę się więc na izbie przyjęć i będę wytrwale czekał. Przecież to oczywiste, że neurotyczne branie w tym momencie witamin, układanie się w pozycjach, o których wyczytało się w smartfonie jako o zdrowotnie pożądanych, recytowanie deklaracji zmiany stylu życia albo obrażanie pielęgniarki nie będzie miało wpływu na skuteczność  leczenia.

Nie ma więc naprawdę żadnego znaczenia, czy będziesz modlić się o cud liczącą w sumie pewnie kilkadziesiąt tysięcy słów Nowenną pompejańską czy tą - ciut objętościowo  chudszą - do Matki Bożej Rozwiązującej Węzły, bo on może się wydarzyć - jak to było w przypadku wielu bohaterów Ewangelii - po jednym szczerze wypowiedzianym zdaniu.

Nie ma znaczenia, czy czytałeś, że święta Róża z Limy ma korzystniejszy współczynnik roszczeń wniesionych do zaspokojonych od, dajmy na to, świętego Ekspedyta. Święci to nie postaci w grze planszowej obdarzone większym albo mniejszym kapitałem "punktów mocy".

Istotne jest tylko i wyłącznie to, z kim będzie ci po drodze, komu - jak sądzisz - będziesz w stanie zaufać na tyle, by wreszcie do bólu szczerze wywalić mu wszystko tak, jak jest, bez dziergania duchowego PR: pragnienia, przemyślenia, tłumaczenia. Zrzucając to z siebie i zdając się na jego pomoc. Jeśli do tego punktu doprowadzi cię litania - świetnie, jeśli jakaś inna specjalna modlitwa, też super.

Środki dobierzesz do swojego stanu i wrażliwości sam (Kościół ma je w niepoliczalnej ofercie), ważny jest punkt dojścia.

Modlitwy same z siebie nic mogą, może (wszystko) tylko Bóg. Powtórzmy: trzeba ustąpić Mu miejsca.

Wyobraź sobie w duchu taką scenę: oto, być może podtrzymywany przez Maryję, może przez któregoś ze świętych, dajesz się odkleić od stanowiska dowodzenia swoim życiem, od tronu, z którego nim kierowałeś, i powoli, zmęczony dyrygowaniem symfonii, pozwalasz posadzić się na pobliskim stołeczku.

Bóg nie chce wpychać się nikomu na kolana, dopiero gdy ty zwolnisz fotel przy konsolecie, stery może zająć Ten, w którego słowniku nie istnieje pojęcie "to niemożliwe".

Co zrobi? Nie mam zielonego pojęcia. Wiem jednak (bo to logiczne), że Pełnia nie jest w stanie przyjść, gdy coś zajmuje jej miejsce. A więc głębokie, jak najgłębsze skonfrontowanie się z niemożnością, a nie prężenie duchowych bicepsów, jest kluczem do cudu. Gdyby to wszystko było takie proste. Gdyby można było mieć jakąkolwiek gwarancję, sygnał, że może trzeba jeszcze zrobić to czy tamto albo tyle a tyle zaczekać. Każdy by przecież zaczekał. To, niestety, zupełnie tak nie działa. I niezależnie od tego, czy skutkiem cudu miałaby być poprawa komfortu życia kogoś, kto już ma wcale fajnie, czy uratowanie życia ciężko chorego dziecka - nie wymyślono dotąd w tym zakresie nic innego: idź, proś, bądź.

Wskazówka druga - z wiarą. A więc: nie tracąc ani na chwilę wiary w to, że wszystkie dobre obietnice (dotyczące doczesności, nie tylko wieczności), jakie Bóg złożył w Biblii (a składał je setki razy), to nie była tylko hebrajska poezja, propagandowy wabik, lecz rzeczywistość. Że jeśli Bóg pozwolił się nazywać ojcem, to znaczy, że nim jest, a każdy ojciec wie przecież doskonale, że fajnie jest dać dziecku czasem nie tylko to, czego potrzebuje, ale też to, czego po prostu chce, o czym sobie w swojej dziecięcej główce przed zaśnięciem marzy. Ty to wiesz. On miałby nie wiedzieć?

Dlaczego więc nadal miliardy w Lotto wygrywają ci, którzy spokojnie daliby radę i bez nich, a odzyskanym zdrowiem cieszą się ludzie, którzy ostatni raz moralnie żyli w przedszkolu? Po raz sto siódmy: nie wiem. I niewiele mi przyjdzie z analiz.

Po raz kolejny biorę zatem pod rękę moich świętych i za ich pośrednictwem mówię: nie przeżyję kolejnego dnia, jeśli nie to, to i jeszcze to. Następnego dnia okazuje się jednak, że przeżyłem. A więc zmylił mnie mój osąd: nie było mi to niezbędne do życia.

Czy to znaczy, że przestałem tego chcieć? Skądże znowu. Im dłużej nie będzie mi dane, tym dłużej będę w owej izbie przyjęć siedział. Może właśnie kuracja już jedzie, czego ja - przez ściany i parawany - nie widzę? Może nie przyjdzie, przyjdzie za to lekarz, który wyjaśni mi to tak, że zrozumiem i odważę się zmienić pragnienia? Słabo, ale niech będzie i to.

Z prawdziwej izby przyjęć z pewnością by człowieka w końcu wyrzucili, ale w swojej duszy może przecież siedzieć ile chce, nikt go stąd nie wypędzi. A jak już trzeba odsiedzieć, lepiej chyba spędzić ów czas w celi w miłym towarzystwie.

Sprawdźcie sami w tej książce: święci też nie zawsze dostawali cuda, o jakie prosili, cudem było ich życie. Oni Mu jednak, tak czy siak, wierzyli na zabój. I ty bardziej niż swoim oczom wierz Ewangelii, która mówi, że jeżeli jakiś zły człowiek jest w stanie stanąć na głowie dla drugiego człowieka, dlaczego miałby tego nie zrobić dobry Bóg? Nie ze względu na jego pobożne wygibasy, ale dlatego, że proszący naprawdę uwierzył w to, iż jest kochany.

OK, szczerze. Nie jest tak, żeby w ogóle nic nigdy się w tej dziedzinie w moim życiu nie wydarzyło. Coś tam jednak parę razy było... Wystarczyło, by się nauczyć, że do Boga trafia jeden rodzaj argumentacji. Bo jeśli On już robi cuda, robi je wyłącznie z jednego powodu: z miłości.

Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy