Reklama

Nie pozwolę, by zmarnował talent

Robiła piorunujące wrażenie na facetach. Mogła mieć każdego, ale wybrała jego - przeciętnego do bólu. Kompletnie straciła głowę. Zmieniła się, zszarzała. On rozkwitł…

Marysia! - zawołał ktoś przy wejściu do kawiarni. Odwróciłam się. "Karolina? Czy to możliwe, że ta zgarbiona kobieta w rozciągniętym szarym swetrze to ona?", pomyślałam. To miało być pierwsze spotkanie od kilku lat. Długo zastanawiałam się, co włożyć. Sukienkę czy spodnie? - Dla mnie się tak nie stroisz - powiedział Michał, kiedy wychodziłam z domu. To prawda, ale przy Karolinie zawsze czułam się jak uboga krewna. Do dziś pamiętam, jak pochwaliła moją torebkę. Komplement Karoliny to było naprawdę coś!

Teraz patrzyłam na jej zmęczoną twarz. Gdzieś zniknął blask, który kiedyś sprawiał, że przyciągała wszystkie spojrzenia. - Ciąża mi nie służy - wyjaśniła, zanim powiedziałam choć słowo. - Zostały jeszcze trzy miesiące. Będzie druga córka, nazwiemy ją Malwinka. Gdy zamieszała kawę, błysnął pierścionek z brylantem. Pierścionek zaręczynowy, który kupiła sobie sama. - Źle wróży na przyszłość - skrzywiła się moja babcia, kiedy jej o tym opowiedziałam. Ach, te ludowe mądrości…

Reklama

Gdy po dyplomie przyszłam na staż do agencji PR, Karolina miała w niej już mocną pozycję. Marzyłam, by dostać się do jej zespołu. Ulubienica szefa. Od początku mi imponowała. Długonoga, świetnie ubrana, znająca kilka języków. Perfekcyjnie zorganizowana: rano basen, w weekend wypad na Hel. Gdzieś jeszcze znajdowała czas, by przeczytać nowości, zaliczyć premiery, pokazać się na imprezach. Robiła piorunujące wrażenie na mężczyznach, ale obchodziła się z nimi bezlitośnie. - Faceci lubią się starać, nie odbieram im tej satysfakcji - śmiała się, po raz kolejny wystawiając do wiatru jakiegoś przystojniaka. Niewielu z nich zniechęcało jej zachowanie. Wprost przeciwnie, stawali na głowie, by zadowolić tę kapryśną, luksusową istotę.

Rok po moim przyjściu do pracy zaręczyła się z jednym z francuskich klientów. Pascal, elegancki brunet o zblazowanym uśmiechu, miał irytującą pewność siebie. Po którymś z babskich spotkań zapytałam Karolinę, czy jest zakochana. - A co to znaczy miłość? - zapytała z kpiną w głosie. - Mam ponad 30 lat. Z Pascalem sporo nas łączy. Zainteresowania, sposób myślenia. Oboje chcemy założyć rodzinę. Mocne argumenty, nie sądzisz?

Ślub miał się odbyć szybko, ale wciąż coś stawało na przeszkodzie. Najpierw Karolina nie chciała uroczystości w Paryżu, tylko w rodzinnym Wrocławiu. A później pojawił się on. Był jednym z tych, co snuli się wokół Karoliny jak cień, ale rzadko awansowali do kategorii "dobry znajomy", nie mówiąc o kategorii "przyjaciel". Zanim nie spotkałam ich pewnego wieczoru razem, nie potrafiłabym nawet opisać, jak wyglądał.

W restauracji siedzieli blisko siebie. Już chciałam podejść i przywitać się, ale coś kazało mi się zatrzymać. Może rodzaj napięcia, z jakim ona pochyliła ku niemu głowę, intuicyjne przeczucie, że przy tamtym stoliku brak miejsca na trzecią osobę? Obserwowałam ich z oddali. Karolina wydawała mi się kimś innym. Ten radosny śmiech, którego przedtem nie słyszałam, błyszczące oczy.

Następnego dnia dowiedziałam się, że on ma na imię Jacek i kończy studia w ASP. W agencji robił jakąś chałturę. Mało się odzywał, przemykał korytarzami. Był przeciętny do bólu, żeby nie powiedzieć: nijaki. Tonął w za dużym T-shircie, spodnie opadały mu na brudne adidasy. Zmiany, które zaszły w Karolinie, zauważyli wszyscy, ale tylko ja łączyłam je z osobą niepozornego chłopaka. Jej rysy złagodniały, nabrały miękkości. Potrafiła zapatrzyć się z rozmarzeniem przez okno i uśmiechać sama do siebie. Nie denerwowali jej klienci, nie wyprowadzały z równowagi humory szefa.

Trzy miesiące później w agencji wybuchła bomba. Karolina zerwała zaręczyny z Pascalem i przedstawiła Jacka jako narzeczonego. Wszyscy robili zakłady, kiedy znudzi się jej romans z gówniarzem. Tymczasem ona mogła o nim rozmawiać godzinami. - Jest wielkim artystą - podkreślała z mocą. - Wkrótce się na nim poznają, zobaczysz! Nie zapytałam, czy go kocha, jak kiedyś o Pascala. Ich uczucie było widoczne gołym okiem.

Bardzo starałam się dostrzec w Jacku coś niezwykłego, wyjątkowego. Trzeba przyznać, że nie ułatwiał mi zadania. Zaczepiany burczał coś pod nosem, unikał wzroku. Na spotkaniach sprawiał wrażenie, jakby tylko marzył, by szybko opuścić towarzystwo. Prędko przylgnęła do niego etykietka gbura. Musiałam jednak przyznać, że co do jego talentu Karolina się nie pomyliła. Gdy pokazała mi swój akt namalowany przez Jacka, wydał mi się tak intymny i szczery, że aż się zawstydziłam. Zachodziłam w głowę, skąd w tym nieatrakcyjnym introwertyku tyle pasji. Gwałtowne pociągnięcia pędzlem, ostre kolory. Jakby na płótno przelał całą energię, której brakowało mu w codziennym życiu. - Nie pozwolę, by się zmarnował - powiedziała Karolina, z czułością dotykając ramy. - Będzie sławny, zobaczysz!

Ślub wzięli w pochmurny grudniowy dzień. Za przyjęcie zapłaciła Karolina, Jacek był przecież bez grosza. Wprowadził się do niej z plecakiem i kilkunastoma obrazami. Jej designerskie mieszkanie zamieniło się w pracownię. Karolina postanowiła zrezygnować z pracy i założyła własną firmę. Na pożegnalnym przyjęciu było jak zwykle: ona otoczona mężczyznami, Jacek podpierający ścianę i obserwujący ją z dystansu. Nawet nie udawał gospodarza, nikt go zresztą tak nie traktował.

Potem dłuższy czas nie miałyśmy kontaktu. Firma Karoliny radziła sobie nieźle. Czasem widziałam w gazetach artykuły o utalentowanym artyście, które niewątpliwie powstały z jej inspiracji. Nie mogłam być na pierwszym wernisażu, który urządziła Jackowi w prestiżowej galerii. - Ależ on się wyrobił - komentowali ze zdziwieniem koledzy. - Co to znaczy? - drążyłam. - Jest wygadany. No i wyprzystojniał. Nie mogłam odmówić sobie kolejnej wystawy. Ponieważ gazety poświęciły Jackowi pochlebne artykuły, w galerii panował tłok. Przyszło nawet kilka początkujących gwiazdek i paru poważnych krytyków. Karolina stała na środku sali, piękna jak zwykle. Kiedy się odwróciła, zobaczyłam, że jest w ciąży. Pogratulowałam jej kilku nowych kontraktów, skomplementowałam sukienkę. Patrzyła na mnie nieobecnym wzrokiem. - Przyszedł Lutz, zauważyłaś? - wyszeptała nerwowo, wbijając mi paznokcie w rękę. - Jeździłam do Bazylei sześć razy. Wreszcie się opłaciło - mówiła. Odwróciłam się. Niski, tęgawy marszand był niewątpliwie gwiazdą wieczoru. Zabawiał go wianuszek wielbicieli, a wśród nich prym wiódł młody krótko ostrzyżony blondyn w okularach. Jacek? Karolina przytaknęła z dumą. - Dobrze mu w tych ciemnych oprawkach, prawda? Na początku nie mogłam go do nich przekonać…

Przez resztę wieczoru zadawałam sobie pytanie: czy myliłam się, czy też między nimi coś się zmieniło? Ona opalona, z burzą rozjaśnionych loków, jak dawniej wpatrywała się w męża zachwyconym wzrokiem. Tylko że on nie odwzajemniał jej spojrzenia. Wdał się w dyskusję ze Szwajcarem a potem spacerował po galerii, przystając przy grupkach prominentnych gości. Jedynie dłonie pociły się mu jak dawniej. Gdyby nie to, miałabym kłopoty, by rozpoznać w pewnym siebie artyście zakompleksionego studenta. Ze swobodą nawiązywał dyskusję, nie czuł się skrępowany tym, że jest w centrum zainteresowania.

Znowu minęło kilka lat. Nie interesowałam się sztuką, ale nazwisko Jacka obijało mi się o uszy. Dostawał nagrody, odnosił sukcesy za granicą. Żałowałam, że nie kupiłam jego pracy, kiedy było mnie jeszcze na nią stać. Z podziwem myślałam o Karolinie. Tyle wiary i pracy włożyła w ten związek. W branży szeptano, że mąż był jej priorytetowym i najważniejszym klientem. W miarę upływu czasu straciła wszystkich innych.

Ucieszyłam się, kiedy zadzwoniła do mnie i zaprosiła do domu. Jacek był za granicą. Przeszkloną willę oglądałam z mieszanymi uczuciami. Jedynymi obrazami na ścianach były płótna pana domu. Wnętrza przypominały raczej salę wystawową niż rodzinne gniazdko, w którym mieszkają szczęśliwe małżeństwo, czteroletnia dziewczynka i trzy psy. Wspominałyśmy dawne czasy, co sprawiało Karolinie widoczną przyjemność. Ni stąd, ni zowąd rozpłakała się. Pozwoliłam jej szlochać dobrą chwilę.

- Czy myślisz, że ludzie mogą się zmienić aż tak bardzo? - spytała. - Chodzi ci o Jacka? Skinęła głową. - Boję się, że mnie już nie potrzebuje. Latami prowadziłam jego sprawy. A teraz mówi, że go ograniczam. On miał zajmować się sztuką, ja byłam od organizacji. Teraz Jacek twierdzi, że zna się na tym lepiej. Przyjeżdżają goście i traktują mnie jak powietrze. Miłą gospodynię, której pomaga się odnieść naczynia do kuchni. - Bez ciebie Jacek niczego by nie osiągnął. Pamiętasz, jak słabo znał angielski? Znów się uśmiechnęła.

Tamtego wieczoru udało mi się rozproszyć czarne chmury. Ale Karolina nie zadzwoniła więcej. Na propozycje spotkań wymigiwała się obowiązkami. Byłam pewna, że wstydzi się swojej szczerości i żalu. Kariera jej męża rozkwitała. Michał pokazał mi raz artykuł w gazecie: tryptyk "Śniadanie" został zakupiony do zbiorów kolekcjonera X za rekordową kwotę.

Teraz siedziała przede mną w kawiarni i zastanawiałam się, czy widać po mnie zaskoczenie z powodu jej wyglądu. Co, na Boga, robiła z pieniędzmi, które zarabiał sławny mąż? Przez godzinę udawało się nam unikać drażliwych tematów. Myślami była daleko. Tylko raz zareagowała gwałtownie, gdy powiedziałam, że po urodzeniu dziecka odejdę z pracy.

- Nigdy tego nie rób, nie wolno ci! - Żałujesz czegoś? - odważyłam się zapytać. Pokręciła głową, ale nic nie powiedziała. Nagle zaczęła zbierać się do wyjścia. - Jacek wyjeżdża, muszę go spakować. Co zrobić, kocham go - powiedziała pozornie bez związku. Znów zobaczyłam na jej palcu błysk brylantu. Przypomniały mi się słowa mojej babci…

Maria Barcz

PANI nr 8/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy