Reklama

Nie bądź taka miła

Jesteś pomocna. Gotowa na poświęcenie, nie wypowiesz ani słowa skargi. Nigdy nie odmówisz. Komu? Mężowi, dzieciom, znajomym. A może szefowi i kolegom z pracy? Wiele z nas tak wychowano: nie potrafimy mówić „nie”. Naucz się dbać o swoje interesy – radzi psycholożka Jacqui Marson, autorka bestsellerowego poradnika dla osób, które są „do rany przyłóż”. Dlaczego warto to zrobić? Bo zyskasz na tym nie tylko ty, ale i ludzie, którzy cię otaczają.

Swoją książkę zatytułowała pani "Bycie miłym to przekleństwo". Dotąd wydawało mi się, że to dobrze, gdy ktoś jest miły, czyli empatyczny, uśmiechnięty, skory do pomocy... Nie rozumiem, co w tym złego?

Jacqui Marson: - Nic. Kompletnie nic. O ile bycie miłym jest kwestią wyboru. Ale nie musi być pani uśmiechnięta, gdy jakiś niewychowany dryblas potrąca panią w kawiarni, a w rezultacie pani oblewa się kawą. To nie jest też czas na empatię, cóż z tego, że dryblas ma problemy w małżeństwie, że jest nieszczęśliwy? To jeszcze nie powód, by nie dostrzegać innych ludzi. W tym momencie ma pani prawo poczuć się oburzona, zagniewana i dać temu wyraz, w granicach określonych prawem, rzecz jasna. Ale opis, który pani podała w swoim pytaniu, nie wyczerpuje wcale charakterystyki osoby dotkniętej "przekleństwem bycia miłym", jak to nazywam. Czyli brakiem asertywności. Przede wszystkim to ktoś starający się za wszelką cenę zdobyć aprobatę innych, kto nie potrafi odmawiać i często robi coś, na co wcale nie ma ochoty, ale... musi. Niezależnie od okoliczności.

Reklama

Zna pani wiele takich osób?

- Mnóstwo! Sama taka byłam. Miałam 45 lat, gdy uświadomiłam sobie, że ta "klątwa" niszczy moje życie. Na przyjęciu urodzinowym kuzynki poślizgnęłam się i upadłam. Zapewniłam wszystkich troskliwych, że nic mi nie jest. Zatańczyłam, żeby zatrzeć "niemiłe wrażenie", nie psuć zabawy. Potem usiadłam za kierownicą - wypadała moja kolej na prowadzenie auta z powrotem do domu. Ramię rwało nieznośnie przy każdej zmianie biegu. Nie skarżyłam się, żeby nie wyjść na beksę. Do szpitala trafiłam po tygodniu. Lekarze nie mogli wyjść ze zdumienia, że byłam w stanie wytrzymać tyle czasu... ze złamaną kością strzałkową w łokciu. Wtedy zdałam sobie sprawę, że zostałam wychowana tak, by nie sprawiać nikomu kłopotu swoją osobą. Jak wielu z nas, choć "przekleństwo bycia miłym" częściej dotyka kobiet. Jesteśmy przekonane, że nie wolno nam wyrażać własnych potrzeb, uczuć "trudnych" dla otoczenia, bo zostaniemy odtrącone, skarcone.

Dlaczego tak się dzieje?

- Bo wychowano nas na grzeczne dziewczynki. Dlatego trzeba zastanowić się nad przekazami z dzieciństwa. Główną rolę odgrywają tu tak zwane przekonania kluczowe. Ich odkrycie i nazwanie jest ważne w terapii nie tylko zresztą osób z "klątwą bycia miłym". Jak je rozpoznać? Towarzyszą im charakterystyczne myśli zaczynające się od słów "nigdy", "zawsze", "muszę", "powinnam". W moim wypadku kluczowe przekonanie brzmiało: "nigdy nie stwarzać problemów". Warto dostrzec, że te reguły, wpojone najczęściej przez mamę czy tatę, nie zawsze działały na naszą niekorzyść. Do dziś pamiętam, jak w wieku sześciu lat spadłam z konia, a stopa uwięzła mi w strzemieniu. Miałam poranione całe plecy, a mimo to zaraz z powrotem wskoczyłam na siodło. Bo takie były oczekiwania rodziców, a ja nie mogłam ich zawieść. Zrobiłoby się... niemiło. Przez całe dekady ta historia była w mojej rodzinie powtarzana na przyjęciach, a ja czułam się naprawdę dumna. Uważałam, że podobny heroizm jest tylko i wyłącznie korzystny. Rzeczywiście wielokrotnie to nastawienie mi pomagało. Dobrze jest więc bywać bohaterką, ale nie jest dobrze nigdy nie wychodzić z tej roli. Jak z każdej, typowej dla "miłych".

Czy osoba dotknięta "przekleństwem bycia miłą" naprawdę nigdy nie wychodzi z roli? Jest wciąż sympatyczna, uśmiechnięta, skora do poświęceń, nie sprawia kłopotów?

- Nie. Bo klątwa działa wybiórczo. Opowiem o warsztatach, które prowadziłam dla więźniarek Holloway Prison, jednego z największych kobiecych więzień w Europie. Rozmawiałyśmy o sytuacjach, które wzbudzają w nas lęk i powodują, że zamiast zadbać o własne interesy, tylko się uśmiechamy i potulnie na wszystko godzimy. Powiedziałam o moim koszmarze, odnoszeniu do sklepu zepsutych przedmiotów, zwracaniu ubrań, z których zakupu zrezygnowałam. Teoretycznie mam do tego prawo. W praktyce tak boję się reakcji ekspedientek, że rezygnuję. Uczestniczki śmiały się, bo taki ze mnie "dzikus". One nie miały problemu w tych okolicznościach. Ale już w kontakcie z partnerem nie umiały wykazać się asertywnością. Nie mówiły o swoich potrzebach, nie wyrażały własnego zdania, bo się bały, że on się obrazi i odejdzie. A przecież to były więźniarki skazane nieraz za ciężkie przestępstwa, rozboje, zabójstwa. Mimo to bywały "zbyt miłe".

Czyli mogę być asertywna w pracy, a zbyt miła na przykład dla własnych dzieci?

- Tak, i w istocie często zwracają się do mnie pacjentki z takim właśnie problemem! Jedna z nich, Kirsty, była kompletnie zdominowana przez swojego trzyletniego syna Maxa. Przy każdej wizycie w sklepie wymuszał na niej prezenty - zabawki, płyty, a ona nie potrafiła mu odmówić. Inny przykład: 40-letnia Amanda, która była dla swojego partnera "do rany przyłóż". Bez skargi sprzątała po nim porozrzucane brudne ubrania, zmywała naczynia, podawała śniadania do łóżka. Problemem Jessiki było nadmierne uleganie innym: jej przyjaciółka wydzwaniała do niej o każdej porze dnia i nocy, bo akurat pokłóciła się z matką czy chłopakiem. Jessica nigdy nie powiedziała jej: "Stop, nie dzwoń, nie mam czasu". Nie była też w stanie zadbać o własne potrzeby w kontakcie z przełożonymi i współpracownikami. Bez słowa protestu pozwalała dociążać się wciąż nowymi obowiązkami, wykonywała zadania za innych, ale nie potrafiła mówić "nie". Dopóki...

No właśnie, w jakich okolicznościach decydujemy się na dokonanie zmiany. Kiedy przestajemy być miłe?

- Często jest tak, jak w moim przypadku - organizm odmawia współpracy. Wypadek, choroba, wizyta u lekarza i nagle się okazuje, że przyczyny są natury psychosomatycznej. Nerwica jelit, serca, choroba wieńcowa. Żyjemy w ciągłym stresie spowodowanym tym, że wciąż staramy się zasłużyć na akceptację otoczenia, a jednocześnie nie potrafimy rozładowywać negatywnych emocji. Nie dajemy im ujścia, bo w ogóle ich nie uznajemy. Złość, rozczarowanie, frustracja gromadzą się gdzieś w środku, a potem ni stąd, ni zowąd następuje wybuch. Szalejemy za kierownicą samochodu, wściekle popędzamy kierowców przed nami klaksonem, światłami. Rzucamy wyzwiska. Albo zaczynamy na kogoś krzyczeć, na dziecko, psa, recepcjonistkę. Kogoś, kto nie ma nic wspólnego z przyczyną naszego gniewu, ale po prostu... był pod ręką. To druga strona tego samego medalu. Bycia miłym na siłę. Tak się nie da.

Jakie więc jest wyjście?

- Nie proponuję nikomu rewolucji. Raczej ewolucję. Małe kroczki, które mogą doprowadzić do naprawdę wielkiej zmiany.

A ten pierwszy mały kroczek? Zastanawiam się, co może nim być?

- Drobiazg. Razem z moimi pacjentami rozpisuję dziesięciopunktowy plan od błahostki do czegoś naprawdę istotnego. Wrócę do przykładu Jessiki, którą dotknęło "przekleństwo bycia miłą" wobec znajomych, współpracowników, a nawet przechodniów na ulicy. Punkt pierwszy jej listy brzmiał: "Nie przeprosić, gdy ktoś nadepnie mi na stopę w metrze". Brzmi nieprawdopodobnie, ale ona była tak wychowana, że prosiła o przebaczenie, gdy ktoś ją popchnął, potrącił, bo spieszył się na pociąg! Musiała pamiętać o swoim planie, żeby znów, odruchowo nie zacząć się kajać. Tylko tyle od niej wymagałam. Kolejne kroki to: niespieszenie się w sklepie, gdy miała płacić za zakupy. Postawienie pytania - jakiegokolwiek, chodziło tylko o zabranie głosu na zebraniu służbowym. I na koniec: odmówienie wykonania prostego zadania w pracy. Do tej pory koledzy Jessiki z biura przywykli, że w dowolnej chwili mogą zrzucić na nią część swoich obowiązków i wyjść do domu. Dotarcie do ostatniego, dziesiątego punktu zajęło jej półtora miesiąca. Ale powiedzmy szczerze: bez wcześniejszego przygotowania nie byłaby w stanie tego zrobić.

Brzmi bardzo prosto!

- Tak, ale niech pani teraz z marszu spróbuje zrobić coś, czego najbardziej w świecie się boi! Powiedzieć "nie" dziecku, mężowi, przyjaciółce, która panią od lat wykorzystywała, albo rodzicom, którzy przyzwyczaili się, że to pani, a nie ktoś z licznego rodzeństwa dowozi im zakupy, pomaga we wszystkich sprawach urzędowych... Bywa, że strach nas paraliżuje. Dlatego proponuję pacjentom zabawę. Namawiam, by... przeprowadzili eksperyment.

Na sobie?

- Tak, na sobie i swoim otoczeniu. W tej technice ważne jest to, że można spojrzeć z dystansem na całą sytuację. Opowiem o własnym doświadczeniu. Jak mówiłam, boję się zgłaszać reklamacje albo oddać do sklepu towar, który przestał mi się podobać. Tego miał dotyczyć mój "projekt naukowy". Postanowiłam zwrócić do butiku sukienkę. Właściwie mogłam ją zostawić, nie była aż tak straszna, ale czego się nie robi dla dobra nauki! Wcześniej zapytałam siebie: czego boję się najbardziej? Jak może przebiegać cała sytuacja? Zgodnie z moimi przypuszczeniami ekspedientka była wściekła i jawnie okazywała mi niezadowolenie. Miałam poczucie, że patrzy na mnie z niechęcią, jakbym była niespełna rozumu. Było mi trudno, ale się zawzięłam i postanowiłam, że wytrwam, opanuję lęk i nie wybiegnę ze sklepu, by mieć to "niemiłe" zdarzenie jak najszybciej za sobą. Powtarzałam w myślach: "To się zaraz skończy i nigdy nie spotkam tej kobiety. Ona nic mi nie może zrobić".

Udało się?

- Pełen sukces! Zwróciłam sukienkę, dostałam z powrotem pieniądze i wyszłam ze sklepu w poczuciu euforii. Ono zawsze nam towarzyszy, gdy przekroczymy własne granice, pokonamy strach. Odkryłam z pewnym zdumieniem, że jestem w stanie znieść taką sytuację, w której ktoś jest ze mnie niezadowolony, rozczarowany czy zagniewany tym, co robię. Mój świat się nie wali! Prawdą jest, że najbardziej boimy się tego, czego nie znamy. Warto więc wroga rozpoznać i rozbroić. Po eksperymencie z sukienką tak się rozhulałam, że... w ciągu tygodnia oddałam jeszcze zepsuty dyktafon. I źle dopasowany biustonosz, który kupiłam rok wcześniej i na dodatek zgubiłam paragon. Co wyszło na jaw? To, że gdy byłam już pewna siebie - nadal uprzejma, ale bez tego "przepraszam, że żyję i sprawiam kłopot" - załatwiłam obie sprawy bez problemu. Nawet pani nie wie, jak uskrzydlające jest to poczucie triumfu nad własnym strachem!

Ma pani scenariusze na inne eksperymenty? Jakoś nie wyobrażam sobie nadopiekuńczej mamy terroryzowanej przez kilkuletniego synka, przeprowadzającej takie doświadczenie.

- Mówi pani o mojej pacjentce Kirsty, mamie Maxa? Tu pomogłaby technika małych kroczków. Ale dzieci to przypadek szczególny. Jeśli mama jest "zbyt miła" dla dzieci i na wszystko im pozwala, próbuję podejść do problemu od drugiej strony. Bo tu mamy do czynienia nie tylko z nastawieniem, ale i silnymi emocjami. Też jestem matką i znam to z doświadczenia. Umiejętności stawiania dzieciom wymagań i wydawania poleceń musiałam się nauczyć. Wielu rodziców tak ma. "Kochanie, idź już spać. Jeśli nie pójdziesz do łóżka, mamusia się pogniewa. Serio! Ej, koniec tego dobrego, do łóżeczka, raz-dwa!",mówi rodzic, miłym głosem, bo innym nie potrafi. A cała jego postawa komunikuje coś przeciwnego: nie postawię ci ultimatum, bo nie umiem. Dzieci to wyczuwają i wykorzystują "miłe" mamusie. Dlatego zaproponowałam Kirsty, by urządziła sobie... tydzień rozczarowywania.

Brzmi intrygująco. Co to takiego?

- To dłuższy, bo trwający siedem dni eksperyment behawioralny. Każdego dnia Kirsty miała zawieść czyjeś oczekiwania. Nie być "miła" i "do rany przyłóż". Zaczęła od odwołania spotkania z przyjaciółkami, nie miała ani czasu, ani ochoty. Zrobiła to jak tchórz - mailowo, bo nie była w stanie skonfrontować się z ich rozczarowaniem. Dwa dni później w podobnej sytuacji Kirsty czuła się już tak pewnie, że nagrała wiadomość na automatycznej sekretarce: "Przepraszam, nie zdążę, umówimy się w innym terminie". Kolejny dzień, i już mogła odmówić w cztery oczy swojej klientce w salonie kosmetycznym. Wreszcie przyszedł czas na Maxa. Kirsty, dotąd najmilsza mama na świecie, posłała go do łóżka i nie uległa jego domaganiu się, by obejrzeli wspólnie film w telewizji. Max płakał godzinę, ale... usłuchał. Stało się tak również dlatego, że wcześniej pracowałam z Kirsty nad mową ciała i głosem. Jej "nie" zaczęło wreszcie brzmieć jak "nie".

I zamiast myśleć o niezadowoleniu synka, zadbała o swój komfort?

- Tak, trzeba zadbać o siebie. Osoba dotknięta "przekleństwem bycia miłą" troszczy się o komfort i dobrobyt otoczenia kosztem samej siebie. Jeśli więc odwrócimy te proporcje, automatycznie łatwiej będzie nam odmawiać innym, znosić ich rozczarowania. Zawsze namawiam pacjentów do mądrego ćwiczenia: stworzenia własnej Karty Praw Podstawowych. Można rozpisać ją samodzielnie albo skorzystać z jakiejś ściągawki. Ja często biorę za wzór listę jedenastu praw osobistych, którą skonstruowała psycholożka Anne Dickinson. Masz prawo być sobą, wyrażać uczucia, błądzić, odmawiać, zmieniać zdanie, mówić "nie rozumiem", stawiać siebie na pierwszym miejscu, nie być zależną od cudzej aprobaty, nie czuć się odpowiedzialną za problemy innych. Nie musisz korzystać z tej karty, ale dobrze wiedzieć, że możesz.

Wracając do dbania o siebie. Martin Seligman, twórca psychologii pozytywnej, namawia, by codziennie zrobić dla siebie coś dobrego.

- Świetnie, że wspomniała pani o tym! To doskonały sposób. Ja proponuję też inny: codziennie przypomnieć sobie swoje trzy dobre uczynki. Ale w szczególny sposób."Miłe" osoby rzadko miło o sobie myślą. Bo nie są asertywne, żyją w przekonaniu, że muszą wciąż ustępować innym. Lepszym, bardziej kompetentnym. Często towarzyszy im poczucie winy. Proszę więc pacjentów, by przy każdym takim dobrym uczynku zatrzymali się na chwilę i zastanowili: o jakich fajnych, pozytywnych cechach i pożądanych kompetencjach świadczy taki dobry uczynek? Podam przykład: "Rozweseliłam moją bratanicę. Jestem zabawna i umiem budować relacje z dziećmi!", "Ugotowałam danie z książki Jamiego Olivera. Dzieci wybrzydzały, ale ja się nie przejmowałam. Jestem ciekawa świata i otwarta, dbam o zdrowe żywienie całej rodziny".

No właśnie: dzieci wybrzydzały... Do tej pory mówiłyśmy tylko o tym, jak przestać być miłą na siłę. Ale przecież naszym najbliższym to się nie będzie podobało! Co wtedy?

- Ma pani rację. To im się zapewne nie spodoba, przynajmniej z początku. Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że życie z osobą dotkniętą "klątwą bycia miłą" jest bardzo wygodne. Trzeba być przygotowanym na różne reakcje, nieraz nieprzyjemne. Mąż, dzieci zaczną manifestować: "Nie chcemy cię takiej, bądź jak dawniej!". Warto wtedy zadać sobie pytanie: po co właściwie to robię? Po co chcę się zmienić? Ano po to, żeby moje relacje z ludźmi były zdrowe i zrównoważone. Także dla ich dobra. Kirsty, którą synek Max zmuszał do kupowania kosztownych gadżetów i nigdy jej nie słuchał, miała świadomość tego, że to nie jest dobre dla samego Maxa. Byłoby lepiej, gdyby dorastał w świecie reguł, bezpieczny, przekonany, że "mama rządzi", więc on nie musi się o nic bać. Twoi bliscy tak naprawdę wcale nie potrzebują twojej stuprocentowej uległości, potrzebują... ciebie. Prawdziwej. A nie z przyklejonym do buzi uśmiechem.

A jeśli nie? Jeśli odwrócą się ode mnie?

- Też się tego bałam. Ale tak się nie stało. Miałam kilka trudnych rozmów z przyjaciółkami przyzwyczajonymi do tego, że jestem całodobowym pogotowiem terapeutycznym. Odmówiłam kilka razy, postawiłam granice, poprosiłam o wzajemność. Uważam, że nasze relacje na tym zyskały.

Mogłaby pani poradzić, jak zachowywać się podczas tych trudnych rozmów, by nie wrócić znów do starej roli "miłej pani"?

- Gdy prowadzimy taką rozmowę i trudno jest nam znieść rozgoryczenie, niechęć, niezadowolenie rozmówcy, proponuję nie skupiać się na tych odczuciach. Oderwać się od nich. Polecam technikę o nazwie zakotwiczenie. Chodzi o to, by skoncentrować się na doznaniach zmysłowych, a nie własnych emocjach czy emocjach rozmówcy. Można zacząć bawić się pierścionkiem, bransoletką, czuć pod palcami fakturę kamienia, chłód metalu. Działa tym bardziej, gdy biżuteria została nam podarowana przez kogoś bliskiego, wiążą się z nią przyjemne wspomnienia. Inny pomysł: wciągnąć głęboko powietrze, doszukując się w nim woni perfum, którymi spryskałyśmy się rano. Zacząć świadomie oddychać, głęboko, przeponą. Cokolwiek, by nabrać dystansu.

Kiedy zdejmę z siebie "klątwę bycia miłą", czy będę potrafiła jeszcze zachowywać się sympatycznie wobec innych? Nie chcę zamienić się w asertywną Królową Śniegu!

- Oczywiście, nikt tego od pani nie żąda! Taka rola Królowej Śniegu to źle pojęta asertywność, mająca niewiele wspólnego z tą prawdziwą. Będzie pani sympatyczna, uprzejma,skora do pomocy wtedy, gdy będzie pani chciała taka być. Ale jednocześnie nauczy się pani, jak domagać się od innych szacunku. Jak stawiać na swoim. Dbać o własne interesy. Prosić o wsparcie w potrzebie. Warto. Jakiś czas temu kupiłam książkę "The Top Five Regrets of the Dying" (Czego żałują umierający) Bronnie Ware. Przez wiele lat Bronnie pracowała jako pielęgniarka opieki paliatywnej z ludźmi umierającymi. Jej książka to specyficzny ranking, czego ludzie żałują najbardziej w chwili śmierci. Wie pani, jak brzmi numer jeden na tej liście? "Żałuję, że nie miałam odwagi przeżyć życia po swojemu, a żyłam tak, by spełnić oczekiwania innych". Myślę, że to nie wymaga żadnego komentarza. Miło mi się z panią rozmawiało!

Rozmawiała Jagna Kaczanowska

Twój Styl 5/2015

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy