Reklama

Lustro prawdy

Prosto z mostu, bezpośrednio, od serca, bez konwenansów - takiej szczerości oczekujemy od przyjaciół. Nie trzeba znać się od lat . Czasem wystarczy jedno spotkanie i już wiemy , że to właśnie ten człowiek . Każdy kogoś takie go ma …

Tuż przed spotkaniem z Nergalem, światową gwiazdą black metalu, liderem grupy Behemoth, mam tremę. Jego satanistyczny wizerunek mnie onieśmiela, choć znajomi przekonują, że sceniczny Nergal nie ma wiele wspólnego z prywatnym Adamem Darskim.

Nasza telefoniczna rozmowa jest konkretna. Dziwi mnie tylko, że umawiamy się w restauracji z kwiatami namalowanymi na ścianach, gdzie w oknach wiszą pastelowe zasłony. Ciepłe i bardzo kobiece wnętrze, nie żadna ciemna jama z dudniącą muzyką. W trakcie rozmowy rzecz się wyjaśnia: Adam Darski ceni dobre jedzenie, a tutejsza kuchnia należy do najlepszych w Warszawie. Do rachunku kelner przynosi ciasteczka w tekturowym pudełku – prezent dla VIP-a. Nergal zabiera swoje pudełko z wyraźnym zadowoleniem. Jest bardzo szczupły, tusza mu nie grozi. Na pytanie o osoby ważne i autorytety nie odpowiada od razu.

Reklama

– Nie traktowałem nigdy innych jako wyroczni, w dzieciństwie nie miałem idoli. Uważam, że od każdego napotkanego człowieka czegoś się uczymy. Ale to nie powód, by wielbić ich bezkrytycznie. Doświadczenia są jak narzędzia, z których sami musimy zrobić użytek – wyjaśnia swoją filozofię. – Od początku szukałem własnej drogi. Biblia, dekalog, czerwona książeczka Mao Tse-tunga jako wzór do naśladowania? Nie, dziękuję. Inspirowali mnie nie tyle konkretni ludzie, ile pewien sposób postępowania. Nie bez powodu w muzyce na przykład rebelianci. Ponad wszystko ceniłem w innych podążanie własną drogą i kreatywność. Pierwszych lekcji gry na gitarze udzielił mu starszy o osiem lat brat. Ale na tym współpraca się skończyła.

Nergal lubi ludzi niezależnych i sam taki był od dziecka. – Ale trudno było komukolwiek się do mnie przyczepić, bo potrafiłem sam się zdyscyplinować, pogodzić naukę z dodatkowymi zajęciami. Nigdy nie potrzebowałem nad sobą bata. Miał 17 lat, kiedy obejrzał film „Waleczne serce” w reż. Mela Gibsona opowiadający o szkockim bohaterze Williamie Wallasie. – Zapamiętałem z niego jedną lekcję: trzeba o sobie samostanowić, trzeba być wolnym. I nie sugerować się opiniami innych, bo jakie one mają znaczenie? Każdy, kto ma silny charakter, napotyka na opór. Przykładem, jak sobie z tym radzić, jest dla mnie moja lepsza połowa Doda. Do tej pory funkcjonowałem w innym świecie, moi fani to specyficzna, wąska grupa. A polski show-biznes to dżungla, gdzie zajadle atakuje się każdego, kto jest inny.

Z czyim zdaniem liczy się więc Nergal? Mówi, że w pracy bierze pod uwagę opinie pozostałych trzech kolegów z zespołu, choć to on jest jego założycielem i siłą sprawczą – głównym kompozytorem, autorem tekstów, liderem. Zatwierdza nawet wzór koszulek oraz wszystkie projekty graficzne. Czasem muzycy potrafią go przekonać do zmiany zdania, ale muszą mieć mocne argumenty. W innym wypadku stawia na swoim.

– Słucham też naszego amerykańskiego menedżera Paula. Od razu zagrała między nami chemia. Kiedyś Paul przyznał, że ma pod opieką kilkunastu artystów, ale jestem jedynym, z którym rozmawia na tematy prywatne. Ja sobie nie wyobrażam pracy z kimś, kogo nie lubię, komu nie ufam. Gdzie każda rozmowa zaczyna się i kończy na cyferkach. W swoim menedżerze najbardziej ceni pogodę ducha. – Nawet jak coś idzie nie tak, uśmiecha się i mówi: „Hey man, it’s great!”. I wiem, że nie są to czcze słowa, bo zawsze ma wszystko pod kontrolą. Nigdy się na nim nie zawiedliśmy. W życiu też mam osobę, której zdanie biorę pod uwagę, bo jest dla mnie istotne. To Krzysztof Azarewicz, współautor tekstów do moich piosenek. Mieszka w Londynie, gdzie prowadzi wydawnictwo Lashtal, ale poznaliśmy się lata temu w Polsce.

Co trzeba robić, by zasłużyć na miano przyjaciela Nergala? Przede wszystkim nie narzucać swojej woli. – Krzysztof to piekielnie inteligentny facet, ale będzie ostatnim, który starałby się na siłę zmienić mój punkt widzenia – mówi Adam Darski. – Kiedy mam kłopoty, dzwonię do niego, bo szczerze powie, co myśli. Jest obiektywny, a z racji oddalenia ocenia sprawy bez emocji. Często powie tylko dwa słowa, a ja długo czerpię z nich siłę. Bywa, że nie mamy kontaktu przez kilka miesięcy, ale potem potrafimy przegadać kilka godzin. Ma w sobie więcej samokontroli ode mnie i tego chciałbym się od niego nauczyć. Uważam, że to cecha prawdziwego mężczyzny: trzymać na wodzy emocje i nie dawać im sobą rządzić.

Adam Darski czuł wielką sympatię do Aleksandra „Olassa” Mendyka, gitarzysty heavymetalowego zespołu Acid Drinkers. Nie znał go osobiście, obserwował na wideoblogach, ale czuł, że powinien się z nim spotkać. Pierwszy raz przydarzyło mu się coś takiego. Udało im się wreszcie porozmawiać, lecz nie zdążyli zobaczyć się ponownie, bo tydzień później Olass umarł na serce, nie dożywszy nawet trzydziestki. – Podświadomie czuję, że mógłby być mi bliski, a intuicja rzadko mnie zawodzi. Gdyby nie jego śmierć, pewnie opowiadałbym dziś także o nim. Szkoda, że stało się inaczej.

W przedstawieniu "Traviaty" Giuseppe Verdiego w reż. Mariusza Trelińskiego w Operze Narodowej w Warszawie sopranistka Aleksandra Kurzak olśniewa. Nic dziwnego. Występuje na najlepszych scenach świata: w nowojorskiej Metropolitan Opera i Covent Garden w Londynie. Kalendarz ma zapełniony do 2016 roku. Kiedy wchodzi do kawiarni, myślę, że tak powinna wyglądać diwa operowa - w futrze, biżuterii i butach na obcasach. Ale zapominam, że spotykam się z gwiazdą, bo Aleksandra Kurzak szybko skraca dystans. Nic dziwnego, że Polkę lubią nie tylko koledzy i koleżanki, lecz także ekipy techniczne pracujące na zapleczu.

Aleksandra Kurzak przyznaje, że denerwuje ją "gwiazdowanie". - Zadzieranie nosa, zwłaszcza wobec osób stojących niżej w hierarchii, jest nie do przyjęcia. Tłumaczy, że dobre relacje są dla niej ważne, bo doskonale wie, jak smakuje samotność.

- Ludzie mają fałszywe pojęcie o śpiewakach operowych - mówi Kurzak. - Myślą, że wciąż jesteśmy otoczeni tłumem wielbicieli. A prawda jest taka, że ten zawód przynosi bolesne poczucie wyobcowania. Miesiącami, latami ćwiczysz w samotności. Potem wychodzisz na scenę, często w nieznanym mieście. Chwila euforii, oklaski, rozdawanie autografów, a potem… nie ma z kim zjeść kolacji.

Czasem siedzę do późnej nocy, bo po spektaklu jestem zbyt nabuzowana adrenaliną, by położyć się spać. Następnego dnia znowu gościnne występy w innym mieście i tak dalej przez okrągły rok. W takich warunkach trudno utrzymać przyjaźń. Wtedy cenne jest dobre słowo od technika czy garderobianej.

Dla Aleksandry Kurzak najważniejszym punktem odniesienia są wciąż rodzice, oboje z branży. Mama Jolanta Żmurko, śpiewaczka wrocławskiej opery, i waltornista Ryszard Kurzak. - Rodzice umówili się, że podzielą się obowiązkami. Mama zajmowała się mną do siódmego roku życia. Potem opiekę przejął tato. Do matury właściwie nie odstępował mnie na krok. Obojgu rodzicom do dziś zwierzam się ze wszystkiego. Łączy nas wyjątkowe porozumienie - opowiada.

Na jej talencie pierwszy poznał się sławny dyrygent Stefan Rachoń. Przypadkiem usłyszał, jak pięcioletnia Aleksandra naśladowała mamę na festiwalu w Kudowie. Zaproponował, by nagrała płytę, ale rodzice nie zgodzili się. W podstawowej szkole muzycznej chodziła do klasy skrzypiec. Śpiewu zaczęła uczyć się już po maturze.

- Miałam komfort, bo w domu pracował ze mną najlepszy prywatny nauczyciel, czyli mama - podkreśla. - Była moją pierwszą maestrą. Przez cztery lata studiów nie zaśpiewałam jednego dźwięku bez jej kontroli. To dało mi pewność siebie. Kiedy zdobyłam stypendium Aleksandra Gudzowatego, stać mnie było na naukę w Hamburgu.

Boleśnie przeżyłam rozstanie z rodzicami. Oni też tęsknili. Mama opowiadała, że tata nie mógł znaleźć sobie miejsca, ciągle coś porządkował w piwnicy i wychodził stamtąd z zaczerwienionymi oczami. Rodzice przeczuwali, że być może nigdy nie wrócę do Wrocławia. I tak rzeczywiście się stało.

To, że rodzice kochają ją bez pamięci, nie oznacza, że są wobec niej bezkrytyczni. Ale kiedy przyjechali po raz pierwszy na premierę córki do Metropolitan, mama spytana po spektaklu, jak było, przyznała, że nic nie pamięta, bo cały czas płakała. "Żeby cię ocenić, musiałabym obejrzeć przedstawienie jeszcze raz", przyznała.

Aleksandra Kurzak występowała trzy lata w operze w Hamburgu, gdy zaczepiła ją Polka pracująca przy spektaklach. Aldona była asystentką reżysera, dziś sama reżyseruje. Powoli narodziło się między nimi porozumienie, a potem przyjaźń.

- Kilka lat temu przechodziłam trudny okres - opowiada śpiewaczka. - Aldona dała mi ogromne wsparcie. Imponuje mądrością życiową, ma wielką wiedzę. Na zewnątrz jesteśmy różne. Ja - impulsywna, emocjonalna. Ona - rzeczowa i konkretna. Kiedy wyjeżdżałam, po kilka godzin czatowałyśmy na Skypie. Wypłakiwałam się jej, pytałam: "Jak myślisz, czy dobrze postąpiłam?". Jej najsurowsze zawodowe uwagi przyjmuję w ciemno, z zamkniętymi oczami. Nie obrażam się, bo weszłyśmy już na ten etap zażyłości, kiedy nie zwraca się uwagi na konwenanse.

Niecały rok temu Aleksandra Kurzak szukała w Warszawie mieszkania. Wiedziała, czego chce: przytulnego apartamentu z antykami. Kolejne oglądane mieszkanie wydawało się być przeciwieństwem jej upodobań. Nowoczesne, wyłożone kamieniem i kostką brukową, z taflami szkła. Ale nagle śpiewaczka - ku swojemu zdumieniu - poczuła, że to koniec poszukiwań.

Mieszkanie urządziła poprzednia właścicielka Małgorzata Stachowiak, architekt wnętrz. I tak Aleksandra Kurzak trafiła na następną ważną osobę w jej życiu. Okazało się, że mają nie tylko podobny gust, ale i charaktery. W dodatku teść Małgorzaty jest również śpiewakiem operowym. - Na pierwszym spotkaniu obie miałyśmy uczucie, jakbyśmy znały się dobrych kilka lat. Znalazłyśmy mnóstwo tematów do rozmowy, niczego nie musiałyśmy sobie tłumaczyć. Czasem nie trzeba zjeść z kimś beczki soli, by osiągnąć stan doskonałego porozumienia. Przyjaźnimy się do dziś. Gdy wolny czas jest luksusem, a tak jest w moim przypadku, nie mierzy się przyjaźni liczbą wspólnie spędzonych godzin.

Znany aktor Jan Frycz śmieje się, że słowo "autorytet" przywodzi mu na myśl Macieja Dobrzyńskiego z "Pana Tadeusza" Adama Mickiewicza.

Oczami wyobraźni widzi od razu mędrca z zaścianka, do którego sąsiedzi przychodzą po radę. - Brodaty starzec siedzący na przyzbie - tak sobie mały Jaś wyobrażał kogoś, kto znał odpowiedzi na każde pytanie. Tylko dziś są inne czasy i nie ma już ludzi, którzy wiedzieliby wszystko.

On sam ma w sobie wrodzoną nieufność do autorytetów. Zawsze był przekorny. - Gdy chodziłem do liceum, panowała moda na czytanie Jamesa Joyce'a. Koledzy pytali: - A "Ulissesa" znasz? Nie? No i o czym będziemy rozmawiali?". To wystarczyło, żebym wtedy Joyce'a przeczytał bardzo pobieżnie. Żyję dostatecznie długo, aby zobaczyć, jak wielcy bohaterowie mojej młodości tracą na wartości. Tylko nowych jakoś nie widać.

Frycz nie pamięta zresztą, kto był dla niego wyrocznią w dawnych czasach. Rodzice? - Mój ojciec był inżynierem górnictwa. W szafie wisiał paradny mundur, który wkładał od święta. Kiedy jechał w delegację na Śląsk, zabierał mnie ze sobą. Strasznie mi to imponowało, zwłaszcza gdy był w swoim mundurze. Do dziś pamiętam to uczucie dumy.

Na studiach w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie jego profesorami byli ludzie z wielkimi nazwiskami, ale on przeszedł drogę typową dla młodych buntowników. Do drugiego roku słuchał ich z zapartym tchem, by tuż przed dyplomem zanegować to, czego się nauczył. Późniejsze doświadczenia też wyleczyły go z bezkrytycznego stosunku do sław.

Bywały sytuacje, że marzył o tym, aby spotkać się z kimś konkretnym na planie. Często kończyło się to wielkim rozczarowaniem. Choć nie należy do osób walczących ze współpracownikami, nie uważa, że wszystko wie lepiej.

- Na czas pracy oddaję się w ręce reżyserów. To oni mają mieć wizję i pomysł. Ja daję im swoje zaufanie, wsłuchuję się w to, co mówią. Staram się być lojalnym wykonawcą projektu. Z wiekiem nauczył się oceniać, z kim warto wybrać się w zawodową podróż. Podkreśla, że nie lubi szufladkowania i nie robią na nim wrażenia etykietki: "wybitny", "uznany za granicą" i inne tego typu chwyty marketingowe.

Szansę mają u niego nawet debiutanci. Kiedy dzwonią i onieśmieleni proszą o rozmowę, nie odkłada słuchawki. Zawsze proponuje spotkanie. Musi młodego człowieka zobaczyć, ocenić, sprawdzić, jak mu oczy błyszczą. Czy zwariuje, jeśli nie zrobi tego projektu. - Gdy widzę przed sobą zapaleńca i romantyka, nie waham się. Sekunduję wielu młodym. Cierpię, gdy wiem, że mają energię, talent, doskonały scenariusz, ale brakuje im pieniędzy. I z miesiąca na miesiąc uchodzi z nich powietrze.

Czy jest dla nich autorytetem? - Broń Boże, ja się do tego nie nadaję! Nie mam takich ambicji. Nasze pokolenie uważam za strasznie pokręcone. Historia i różne traumy na to się nałożyły. Ja bardzo cenię młodych, na przykład Adama Małysza. Za cierpliwość i konsekwencję, systematyczny wysiłek. Za moich czasów bywało tak: człowiek w oszołomieniu wylatywał w kosmos i za chwilę kończyło się bolesnym upadkiem.

Kiedy upieram się, że przecież musi być ktoś, komu ufa w sprawach zawodowych i którego opinia ma dla niego znaczenie, po namyśle przyznaje, że rzeczywiście jest ktoś taki. Stanisław Radwan, krakowski kompozytor, były dyrektor Starego Teatru, wiele lat związany z Piwnicą pod Baranami. Frycz podkreśla, że łączy ich wyjątkowa więź.

- Po prostu lubię, jak siedzi na widowni podczas prób. Może się nawet nie odzywać, tylko obserwować. Obecność pana Stasia daje mi gwarancję, że wszystko się uda. On ma taką wiedzę i intuicję, że nawet jego milczenie oznaczające akceptację przyjmuję za dobry znak. Wiem, że nie jestem jedyny w teatrze, który tak czuje. Po próbie pytam go, jak było, a on macha ręką, że OK. Oddycham z ulgą - będzie dobrze!

Jan Frycz często jeździ z Krakowa do Warszawy pociągiem. Raz przypadek sprawił, że usiadł obok znanego profesora, fizyka kwantowego. - Fizyka to odległa dla mnie dziedzina. A po trzech godzinach spędzonych na słuchaniu o reakcjach jądrowych pomyślałem z dumą: "No cóż, ja też się na tych kwantach całkiem nieźle znam!". Bo profesor ani przez chwilę nie dał mi odczuć, że jestem ignorantem. Opowiadał o zawiłych sprawach tak prostym, klarownym językiem, że rozmawiałem z nim jak równy z równym. Podobnie czułem się w towarzystwie profesora Andrzeja Szczeklika, wybitnego kardiologa i pisarza, medyka, a zarazem humanisty. Myślę, że na tym polega prawdziwa wielkość.

Czasem chciałby uszczknąć coś od osób, które miał szczęście spotkać. Od Wisławy Szymborskiej umiejętność zachwytu nad codziennymi, prozaicznymi rzeczami. I trochę jej spokoju pozwalającego na wyłączenie się z biegu, dystans do świata.

- Sztuka życia to rzadki dar, który z biegiem czasu zdecydowanie cenię sobie najbardziej. Bardziej nawet od zawodowych sukcesów. I właśnie ci ludzie, którzy potrafią dobrze żyć, patrioci, są dla mnie wzorem.

Maria Barcz

PANI 7/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: przyjaźń
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy