Reklama

Trujący bluszcz

Katarzyna przez lata nie miała odwagi sprzeciwiać się matce, która wymuszała jej posłuszeństwo, regularnie „chorując” i „umierając”. Ola żyła z poczuciem winy, że krzywdzi przyjaciółkę, która - gdy coś szło nie po jej myśli - karała ją, zrywając kontakt. Jak postępować, gdy szantażystami emocjonalnymi są najbliżsi? I jak przestać obwiniać siebie za ich cierpienie i fochy? Nasze bohaterki przekonały się, że to jest możliwe. Choć nie było łatwo.

W rolach głównych: Katarzyna i jej matka Irena

Matka często się dusi. Zrywa się z krzesła, wytrzeszcza oczy i nerwowo próbuje łapać powietrze. "O-o-otwórz okno - rzęzi. - Po-po-o-gotowie". Ojciec w panice wyprowadza ją na balkon i wykręca numer pogotowia. "Wytrzymaj, Irena, wszystko będzie dobrze!", krzyczy. Niemal całe życie nabiera się na jej ataki. Matka czasem "mdleje". Siedzi na kanapie i nagle osuwa się na podłogę. Oczy zamknięte, nie odpowiada, więc ją cucimy. "Ojej, co się ze mną stało?", mówi chwilę potem. Scena oscarowa.

Mam 36 lat i odkąd pamiętam, obserwuję monodram w wykonaniu matki. Interaktywny, angażujący innych, wykańczający. Jestem pewna, że to przez nią umarł ojciec. Cztery lata temu, na atak serca, przy wigilijnym stole. Od miesiąca skarżył się na bóle zamostkowe, ale nikt się nim nie przejął, bo najważniejsza była ona. Miała patent na depresje, choroby i na umieranie. Nie była równym członkiem naszej rodziny, ale nad nią górowała. Jak figura Chrystusa w Rio.

Reklama

Co piszę na co drugiej stronie pamiętnika jako dziewięciolatka? "Nie mówię o problemach mamie, bo ona będzie źle się czuła". Dalej: "Nie chcę się kłócić o ocenę z panią od matematyki, bo jeśli mama się dowie, że sprawiam kłopoty, rozboli ją serce".

Jako dziecko szybko się uczę, która jej mina co oznacza, który gest jest zapowiedzią czego. Mam trzynaście lat, gdy nie pozwala mi jechać na obóz językowy. "Za wcześnie, jesteś za mała", mówi. "Ale ja chcę!", krzyczę, płaczę. Mama jest spokojna. Tylko nagle podchodzi do lustra, a ja z jej miny odczytuję, że dzieje się coś niedobrego. "Podaj mi ciśnieniomierz, Kasiu - prosi. - Sinieją mi wargi".

Nie wiem, nie widzę, biegnę do kuchennej szafki. "Boże, błagam, zrób coś, a jeśli ona umrze?", przeszukuję apteczkę. Szybko, szybko, szybko. "Po co, idiotko, tak ją zdenerwowałaś? Odwróć wszystko, co zrobiłaś źle", podpowiada mi głos, który później nazwę "uspokajaczem". Znajduję ciśnieniomierz, łapię słuchawkę: "999", powtarzam w myślach. "Nie dzwoń", zabrania mama. Mierzy ciśnienie, ja stoję obok i wpatruję się w cyfry, z których nic nie rozumiem. "140 i 90, co to znaczy?!" 

"Wezmę leki i będzie dobrze. Jakby coś się działo, zadzwoń po pogotowie" - mówi łagodnie. - Ale mamo, ja cię kocham, przepraszam za wszystko, przepraszam - płaczę. - Dobrze, córeczko, nie martw się, to nie pierwszy raz, gdy się źle czuję. Obym jeszcze trochę wytrzymała". Na obóz językowy oczywiście nie jadę.

Potem wielokrotnie stoję na baczność przed matką, która "chorobą" reaguje na nieposłuszeństwo moje i brata, na niezaangażowanie ojca, na wszystko, na co przestaje mieć wpływ, czego się boi, co ją przerasta. W tajemnicy przed nią spotykam się z chłopakiem. Mnóstwo rzeczy przed nią ukrywam. Na przykład romans taty. Mam czternaście lat, gdy zdrada wychodzi na jaw. Matka zabrania nam się do ojca odzywać, a gdy nie słuchamy, szantażuje, że się wyprowadzi. "Świetnie, niech spada", mówi starszy brat, ale ja nie chcę, żeby tak się stało, więc w domu nie odzywam się do taty. I cierpię, bo wiem, że to go rani.

Przez kolejne miesiące nienawidzę swojego brata. "Robert, zrób coś, mamę boli serce", odciągam go od komputera. Pokłócił się z nią godzinę wcześniej. "Nie nabieraj się, ona udaje!", tylko wzrusza ramionami. Jak on tak może?! Idę do mamy i przytulam ją mocno. "Słabo mi, twój brat mnie wykańcza", zaczyna płakać. Szybko otwieram okna. "Co mam robić?", pytam. "Nic, po prostu czekaj", szepcze.

Kiedy czuje się lepiej, chodzę na palcach. Dla mamy trzeba być dobrym, miłym - tak mówi "uspokajacz". Taka więc jestem latami. Bo ona biedna ma takie straszne życie. "W pracy monotonia, a do tego mąż nieudacznik, który tak mnie upokorzył i zranił!", opowiada wszystkim. Musi z nim mieszkać, bo on się uparł, że nie zostawi ani jej, ani dzieci i zostanie. Inaczej niż syn, który po maturze wyjechał z Warszawy na studia do Wrocławia. Wyrzekł się matki, tak to trzeba traktować, bo przecież z innych miast wszyscy przyjeżdżają do stolicy! "Za co to wszystko? No za co?", pyta matka.

"Irena, to normalne, że dzieci odchodzą", mówi jej koleżanka. Ale mama wie swoje. Tylko córkę ma jak cię mogę. Porozmawia, wysłucha o problemach z ojcem, o kłopotach w pracy, niespełnionych marzeniach. Rozweseli historiami ze szkoły. Zostanie w sobotni wieczór, gdy mama jest smutna, załamana, ma zawroty głowy, kiedy boli ją serce, nerki albo wątroba. Na córce można polegać, chociaż i ona się zmienia. Coraz częściej mówi, że po maturze chciałaby wyjechać na pół roku do Australii. Nie odważy się! Przecież ma chorą, nieszczęśliwą matkę.

Wyrastam na kobietę, która wciąż boi się o swoje zdrowie i panikuje, gdy bliską osobę coś boli. Nie chodzę na basen, bo boję się zarazków, mdleję przy pobieraniu krwi. Długo nie umiem wyrwać się z domu. Bo nie chcę jej denerwować wyprowadzką. Bo mi jej szkoda. Szkoda mi też ojca, który musiałby się męczyć. Moje uczucia do matki to mieszanka żalu, złości, ale i współczucia. Potrafi okazać serce - bywa zabawna, urocza, skacze nade mną, gdy zachoruję, bierze wolne w pracy i gotuje to, na co mam ochotę.

Z okazji 21. urodzin likwiduje lokatę i kupuje mi używanego forda. Nie umiem jej znienawidzić, choć wtedy byłoby mi łatwiej. "Bądź dobra, bądź wdzięczna", mówi "uspokajacz". Tak też robię, ale ona coraz bardziej mnie osacza. "Twój brat nie chce przyjechać na święta! Musisz z nim porozmawiać! Inaczej żadnych świąt w domu nie będzie". Dzwonię do Roberta, proszę, tłumaczę, jestem jej orędownikiem. Negocjuję też z ojcem, żeby był milszy. Ale coraz częściej szukam pretekstu, żeby wyrwać się z domu.

Mam 24 lata, kiedy wyjeżdżam na Kaszuby z chłopakiem, choć matce mówię, że jadę z koleżankami. Nie lubi Wojtka, uważa go za biedaka. Jest lipiec, świeci słońce, wiosłujemy po jeziorze, a ja czuję się przy nim tak lekko i bezpiecznie, że na tej łódce to ja mu się oświadczam. Jest zachwycony. Nazajutrz w Gdańsku kupuje mi srebrny pierścionek. "O mój Boże! Z pierwszym lepszym? Odwołaj to, bo zdechnę! Padnę na wylew, który sparaliżuje mnie na lata ", narzeka matka agresywnym tonem, kiedy jej mówię, że zamierzamy się pobrać.

Buntuję się, a ona grozi: "Jadę się zabić. Nie mam już siły, rozczarowałaś mnie, podcięłaś mi skrzydła, skoro taka jesteś, uderzę samochodem w drzewo" - powtarza i łapie torebkę. Wybiega przed dom, trzaska drzwiami. Biegnę za nią. "Ale mamo, mamo! Poczekaj!". Odpycha mnie, upadam. Szybko siada za kierownicę i rusza. Gonię ją. Zatrzymuję się po stu metrach, bo widzę już tylko kurz na nieutwardzonej drodze. Stoję tak jeszcze przez chwilę i płaczę. Wracam do domu. Kwadrans później wycieram łzy i idę się pakować.

Wtedy po raz pierwszy czuję, że jest mi wszystko jedno. Za godzinę ona wraca. Jest łagodniejsza. Boi się, że jej się wymknę, że straci kontrolę. "Co chcesz na obiad?", pyta. Zostaję.

Przez moment jest lepiej, bo matka ogranicza liczbę ataków. Po tym, gdy któregoś dnia wzywam do "duszącej się mamy" pogotowie. Sanitariusze robią ekg., mierzą ciśnienie, "wszystko w porządku", mówią. Ale upieram się, by zabrali ją na obserwację. Wychodzi po dwóch dniach: "nic się nie dzieje, proszę tylko kontrolować cholesterol", słyszymy od lekarza. Po raz pierwszy się stawiam i nie rezygnuję z Wojtka. Ale gdy on coś mówi, matka wzdycha z pogardą. "A masz jakieś oszczędności? Plan na zarabianie? Chyba nie będziesz trzymał żony latami w wynajętej kawalerce", mianuje się moim adwokatem. "Nie bierz tego do siebie, ona taka jest", tłumaczę narzeczonemu. Jej nie zwracam uwagi, bo boję się reakcji.

Czasem Wojtek pyta: "Czemu jesteś wściekła, zobacz, ona jest dziś miła, nic złego nie mówi". Nie wie, że świetnie czytam jej miny. I gotuję się w środku. Matka obraża się na mnie dwa dni przed ślubem, bo jestem miła dla przyszłej teściowej. "Wchodzisz w tyłek tej głupiej babie, a na mnie prawie nie patrzysz", szlocha. Przepraszam ją, choć nie wiem za co. Dla dobra sprawy. Potem, gdy przecież mam już rodzinę, średnio raz w tygodniu wysłuchuję pretensji, że za rzadko dzwonię, że nie odwiedzam. "Pieniądze dla ciebie ciułałam, chuchałam, dmuchałam, a ty się tak odwdzięczasz?". Słowa jak zatrute strzały. Staram się nie przejmować.

Sytuacja zmienia się, gdy umiera ojciec. Matka się załamuje! Nie je, tylko pali papierosy. I teraz naprawdę zostaje sama. "Pojedź z nami na tydzień nad morze, proszę. Odpoczniesz. - O, nie, mówi. Codziennie chodzę na grób Zbysia". Ona! Przecież go nie kochała! "Powinnaś się od niej odciąć", doradzają koleżanki, ale nie potrafię. Czuję się za nią odpowiedzialna.

Czasem budzę się rano bardzo zmęczona. Mąż mówi, że często to widać. "Przecież wczoraj była sobota, nie jesteś zmęczona wczorajszym dniem, prawda?" - pyta. To prawda - jestem wykończona tymi wszystkimi latami. Naprawdę nie pamiętam, czym ją uraziłam: gdy mój syn skończył pół roku, matka oznajmia, że musi zapomnieć o mnie, o wnuku i usunąć nas ze swojego życia. Mam dość, odkładam słuchawkę.

"Kaśka, matka jest w szpitalu - tydzień później odbieram telefon od brata. - I ty się na to nabierasz? - szydzę. - Dzwoniła pielęgniarka". Jadę z niedowierzaniem, rozmawiam z lekarzami. "Rozedma, mama musi na siebie uważać", słyszę. "Doigrała się", powtarzam w myślach.

Gdy wchodzę do szpitalnej sali, widzę, jak siedzi na łóżku z obrażoną miną i triumfem w oczach, bo przecież trzyma w ręku oręż, którego już nikt jej nie wytrąci. Jest chora! "A po co przyszłaś? Przecież gówno cię obchodzę - mówi na przywitanie. - Ale dobrze, że jesteś, już wiesz, do czego mnie doprowadziłaś". Wyprowadzają mnie salowe, dostaję furii, wrzeszczę, mam ochotę ją zabić. "Jeśli wezmę roczny kontrakt w Trójmieście, zamieszkamy w Gdyni", mówi mąż. To 439 kilometrów stąd. Trzy i pół godziny jazdy samochodem, jeśli nie ma korków. Mam potrzebę ucieczki, bycia od niej jak najdalej.

"A jedź sobie - mówi matka. I tak niedługo umrę i czekam na to, bo za 63 lata męki tutaj czeka mnie w niebie nagroda". Teraz, gdy choruje naprawdę, z ironią w głosie mówi: "czuję się dobrze". Przez to nie wiem, w jakim jest stanie. Wraca dobrze znane uczucie. Po rozmowie z matką robi mi się słabo, a zaraz jest mi jej szkoda. "Wróć, przeproś, ona teraz naprawdę jest w złej formie", mówi mi "uspokajacz". Ale za chwilę pojawia się drugi głos, rozsądku chyba: "uciekaj, ratuj siebie".

Niedawno przypomniałam sobie lekcję z podstawówki. Nauczycielka mówiła nam, że nie wolno udawać, że się topimy, bo gdy będziemy topić się naprawdę, nikt nam nie uwierzy. Czasem się boję, że kiedyś, gdy ona będzie naprawdę umierać, ja znów pomyślę, że gra.

W rola głównych: Ola i jej przyjaciółka Agata

Przyjaciółka się obraża. Od kiedy mam męża i dziecko, coraz częściej słyszę: "Z tobą naprawdę nie można porozmawiać! Wszyscy są ważniejsi, a mnie lekceważysz!". Którejś soboty odwiedza mnie, żeby opowiedzieć o problemach w pracy. Słucham jej, ale jednocześnie karmię marudzącego syna. "Możesz się na mnie skoncentrować? - patrzy wrogo. - Cały czas to robię", zapewniam, ale jak na złość Franek zaczyna płakać. Kiedy go uspokajam, Agata wybiega z mojego mieszkania. Nie, nie ma 14 lat, tylko 29. Zastanawiam się, czy tak zachowuje się u każdego, czy tylko u mnie, bo ja jej na to pozwalam? Nikt nie potrafi wpędzić mnie w takie poczucie winy.

Godzinę później dzwonię, chcę zaproponować, żebyśmy pogadały wieczorem. Nie odbiera. Ani tego dnia, ani przez siedem kolejnych. "W środę powinna mieć biopsję guza piersi. A może się załamała, bo wykryli coś złego?", zaczynam się denerwować. "Jak po badaniach?", piszę SMS.

Cisza. Martwię się. Agata miewa epizody załamań nerwowych, w czasie których łyka leki na uspokojenie i się upija. Jadę do jej mieszkania. Słyszę, jak podchodzi do drzwi, odsłania wizjer, ale nie odpowiada. Udaje, że jej nie ma. "Chora manipulantka", komentuje mój mąż, a ja postanawiam, że muszę odpocząć od tej przyjaźni. Jednak dwa dni później dostaję SMS: "Tęsknię, Oluś". Przyjeżdża z zabawkami dla dziecka, z ciastem, jest miła, a mnie przechodzi złość i zaczynamy rozmawiać tak jak kiedyś. Byłam pod jej drzwiami, więc się pokajałam. Koniec kary.

Jedenaście kroków. Tyle jako dziecko mam do jej mieszkania na końcu korytarza.Od czwartej klasy podstawówki jesteśmy nierozłączne. Kiedy nudzi mnie siedzenie przy stole z rodzicami, biorę talerz i biegnę do Agaty. Wspólnie wypalamy pierwszego papierosa, podkradamy wiśniową nalewkę z kredensu jej matki. Świetnie się rozumiemy. Gdy zaczynam spotykać się z chłopakiem, moja młodsza o dwa lata przyjaciółka często chodzi z nami na spacery. Jest nieśmiała, poza mną ma niewiele koleżanek. Niezdecydowana - często pyta mnie o radę. Ale też wspierająca: "Nie znam nikogo zdolniejszego od ciebie", mówi, gdy boję się, że nie zdam egzaminu na architekturę.

Pierwszą awanturę robi mi w moje osiemnaste urodziny. Nie bawi się, nie tańczy, ze smętną miną siedzi pod ścianą. "Co się dzieje? - pytam. - Nic, a co ma się dziać?" - odburkuje. Po wyjściu gości krzyczy: "Wdzięczyłaś się do wszystkich, a mnie traktowałaś jak obcą! To kim dla ciebie jestem?! - Może rzeczywiście trochę ją zaniedbałam - myślę. - Przepraszam, nie chciałam cię urazić" - łagodzę sytuację. Ale Agata nie daje się łatwo przeprosić. Często mówi: "nie chcę cię znać, odejdź!". I gniewa się tygodniami.

Im bardziej próbuję być niezależna, tym jest gorzej. Szybciej niż ona buduję odrębny świat i to jej się nie podoba. Agata nie lubi moich nowych koleżanek ze studiów, nie cierpi, gdy umawiam się bez niej. Trochę tyje, robi się pełniejsza, więc na plaży wkłada jednoczęściowy kostium i mnie prosi o to samo. "Chcesz się chwalić płaskim brzuchem, żeby robić mi na złość?" - mówi zjadliwym tonem.

Kiedy też dostaje się na studia w Warszawie, razem wynajmujemy mieszkanie. Jest fajnie, bo wszystko dzieje się po jej myśli. Imprezujemy, wyjeżdżamy na wakacje, moi znajomi stają się jej kumplami. Kolejny zgrzyt pojawia się nawet nie wtedy, gdy się zakochuję, ale kiedy rozumie, że to coś poważnego. "Agata, chcę zamieszkać z Rafałem, wprowadzę się do niego", mówię po obronie dyplomu. Szloch, pretensje: "Tak mnie zostawiasz? Ja mam jeszcze dwa lata studiów przed sobą! Nie stać mnie na tę kawalerkę, będę musiała wrócić do matki".

Proponuję, żeby zamieszkała z kimś z roku albo z moją koleżanką, która szuka współlokatorki. Nie chce. Nie będzie mieszkać z obcymi, dzielić z nimi lodówki, łazienki. Wygrywa. "Zapłacę połowę czynszu za mieszkanie, dopóki będziesz tego potrzebować", mówię. To ją uspokaja. Ale przez dwa tygodnie mnie unika. Gdy zapraszam ją do nas, odpisuje: "Widujemy się za często, zaczynam się dusić". Spotyka się z moimi znajomymi i opowiada, jak bardzo przez "tego Rafała" zmieniłam się na gorsze i jak odcinam się od przyjaciół.

Jednak kiedy moja mama dostaje wylewu, Agata w środku nocy przyjeżdża i zawozi mnie do rodzinnego miasta. Wtedy wolę być z nią niż z chłopakiem, bo ona zna moją rodzinę, pogada z ojcem, uspokoi babcię. Zostaje, dopóki stan mamy się nie poprawia, i pilnuje, żebym spała, jadła. W kryzysowych sytuacjach mogę na nią liczyć, poza nimi jest ciężko. Agacie nie pasuje data ślubu. Zmieniam termin dla niej. W końcu ma być moim świadkiem. Szkoda tylko, że nie znajduje czasu, by wybrać ze mną sukienkę. Zaczyna pracę i jest zajęta. Proszę o to koleżanki.

Cztery dni przed ślubem oświadcza, że nie wie, czy się pojawi w kościele, bo ma grypę żołądkową. "Wydobrzejesz", uspokajam, ale ona wątpi. Kontaktuję się z jej matką i proszę, by z nią pogadała. Dowiaduję się, że... Agata jest zdrowa. "Pogadajcie, jest obrażona.

- Takie fochy to manipulacja, dojrzałe osoby się tak nie zachowują" - mówi Rafał, ale ja jadę do przyjaciółki. "Co się stało? - Nic", mówi ze sztucznym uśmiechem. Godzinę ciągnie tę gierkę: ona nadąsana, ja muszę zgadywać. Wreszcie wyrzuca z siebie: "Nie zasłużyłam na takie traktowanie. To, że cię lubię, nie znaczy, że będę akceptowała twojego męża. Wszystko bym dla ciebie zrobiła, ale wciąż czuję się niepotrzebnym śmieciem. Rozumiem, że przyszłaś, bo niedługo twój ważny dzień i chcesz, żeby przebiegł perfekcyjnie, ale ja nie wiem, czy będę twoim świadkiem. Nie wiem".

Czy ja śnię? Dlaczego przyjaciółka naraża mnie na taki stres? Czym na to zasłużyłam. "To nie bądź" - krzyczę i zaczynam zbierać się do wyjścia. Agata w płacz: "A więc to tak! Tak mnie zostawiasz?". Trzęsie się, nerwowo chodzi po pokoju. "Wciska" we mnie guzik z napisem: "poczucie winy i wyrzuty sumienia". "Nie kłóćmy się", głaszczę ją po głowie. "Dobrze, będę twoim świadkiem" - zgadza się łaskawie na koniec. Wychodzę skołowana.

Sinusoida. Jeśli podczas jednego spotkania rozumiemy się i śmiejemy, kolejne cztery są fatalne. Im lepiej radzę sobie w życiu, tym gorzej się z tym czuję, bo Agata ma mniej. Wciąż nie wychodzi jej z facetami i choć nieźle zarabia, to jednak ode mnie gorzej. Nie, ona teoretycznie nie zazdrości. Po prostu wchodzi do mojego mieszkania, rozgląda się dookoła, mówiąc: "Boże, jak tu ładnie, czy ja tak kiedyś będę miała?".

Za każdym razem stwierdza: "jak ty jesteś pięknie ubrana". "Nowa sukienka?"- pyta, mimo że widziała mnie w niej kilka razy. Czasem więc, gdy kupuję sobie żakiet albo bluzkę, biorę taką samą dla niej. "Dziękuję, że o mnie myślisz", mówi, a ja bym wolała usłyszeć: "nie trzeba". "Chcesz jej zadośćuczynić za to, że nie jest tak szczęśliwa, jak by chciała? Ty tego nie zmienisz", mówi Rafał.

Ma rację. "Szantażysta emocjonalny chce być w centrum uwagi bliskiej osoby i karze ją za niespełnione roszczenia. Nie można brać na siebie jego cierpienia, ono jest jego wyborem", czytam w magazynie psychologicznym. Ale jak tego nie robić? W tym miesiącu miałyśmy jechać we dwie do spa, ale mój syn się rozchorował, więc poprosiłam, żeby pojechała z kimś innym. "Rozumiem, że jest ci wszystko jedno, bo byłaś już na Krecie! Ale dla mnie to miał być jedyny wyjazd tego lata! Nie chcę jechać z kimkolwiek! Dzięki za zmarnowanie mi wakacji".

Tego samego dnia kupiłam zestaw chińskich czarek, o jakich marzyła. Jednak chwilę później wróciłam do sklepu i je oddałam. "To nie moja wina, że Agata cierpi", powtarzałam sobie w myślach. Pierwszy krok, by się uwolnić od wyrzutów sumienia?

Natalia Kuc

TWÓJ STYL 9/2014

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy