Reklama

Najlepiej, gdy dźwięk ogarnia słodko

Szara eminencja polskiej sceny muzycznej. Jak coś skomponuje, wyprodukuje czy zremiksuje, wiadomo, że będzie świetne. I tak od 17 lat. Wszyscy, od Krawczyka po Peszek, chcą z nim grać i nagrywać. A on co parę lat na chwilę odpuszcza pracę dla innych i, tak jak teraz, wydaje swoją płytę. W roli wokalistów występują tam ci, których ceni najbardziej. Występują chętnie, bo Smolikowi, jak kiedyś premierowi, się nie odmawia. Nie warto.

Na profilu Smolika na Facebooku internauta Paweł zostawił niedawno taki wpis: "dobra panie Smolik... 2001... przerwa 2 lata 2003 przerwa 3 lata 2006 przerwa 4 lata... please miliony czekają na nowy album" (pisownia oryginalna). Teraz i miliony, i Paweł doczekali się. Smolik wydaje czwartą solową płytę, skomponowaną według sprawdzonego przepisu: powolne rytmy, trochę elektroniki plus porywające, jakby filmowe partie smyczkowe.

W rolach wokalistów zaproszeni goście. Wyłącznie stylowi, raczej nie mainstream, żadnej komercji. Smolik przyznaje, że ma szczęście do ludzi. Od samego początku, od kolegów, z którymi już w podstawówce w Świnoujściu zakładał pierwsze zespoły. Kiedy jako dorosły na początku lat 90. przyjechał do Warszawy, trafił do grupy Roberta Gawlińskiego na klawisze. Wilki się rozpadły, ale Smolik zdążył zdobyć uznanie w branży.

Reklama

I za chwilę komponował już dla Katarzyny Nosowskiej. Wtedy też zaczął - z sukcesami - zajmować się produkcją. Dalej to już almanach polskiej muzyki rozrywkowej. A to Andrzej na klawiszach zagrał na płycie Justyny Steczkowskiej, a to zremiksował piosenki Kayah, a to na harmonijce ubarwił nagrania Myslovitz. Do tego twórcza współpraca z Robertem Gawlińskim, T-Love, potem z Marią Peszek, Marylą Rodowicz, Tomaszem Stańką, Noviką.

To on stoi za ponownym wylansowaniem Krzysztofa Krawczyka, chociaż niejeden człowiek z branży łapał się na tę wieść za głowę. Ale Smolik i w takim "parostatkowym" kontekście się obronił. Za swoją działalność dostawał Fryderyki, Paszport Polityki.

"Mistrz drugiego planu", mówiono. Do czasu. Dziewięć lat temu kolega, Paweł Jóźwicki, namówił go na pierwszy solowy album. Smolik chwycił, właśnie zaczynała się moda na muzykę klubową, w Polsce jeszcze nikt tego nie robił. Dziś robi wielu, ale to Andrzej nadaje ton. Swoje płyty opatruje najmniej pretensjonalnymi tytułami: Smolik i kolejny numer.

Krytycy, którzy chcą przyszpilić i opisać wszystko, co krąży w eterze, nazywają jego muzykę "chillout retro". Albo "klubową", chociaż on sam w wywiadach mówi, że jest raczej mieszkaniowa. Ale to tylko na zasadzie żartobliwej riposty. Bo tak naprawdę Andrzej Smolik nie chce żadnych klasyfikacji. Muzyka jest jedna.

Twój Styl: Muzyka jedna, ale gości wielu. Na twoich płytach zawsze jest tłoczno jak na bankiecie.

Andrzej Smolik: Zapraszam ludzi, z którymi czuję coś, co nazywam "gwiezdnym kontaktem". Od lat żyję w środowisku muzycznym i mam pełen przegląd tego, co się dzieje. Nie tylko jeśli chodzi o wokalistów, ale i muzyków. I są tacy, którzy bardziej na mnie działają, wywierają mocniejsze wrażenie. Im proponuję udział w nagraniach.

"Gwiezdny kontakt" to wejściówka na płytę. A jak potem dzielisz role?

- Patrzę na muzykę obrazami. Każda osoba to jak wyświetlenie innego obrazu, sytuacji, nastroju.

A konkretnie? Weźmy najnowszą płytę. Pierwsza piosenka i Gaba Kulka?

- Wietrzna pogoda.

Emmanuelle Seigner?

- Miłosno-gangsterska historia w stylu kina noir. Na pozór jest słodko, ale czuć dekadencję i lekki chłód.

Mika Urbaniak?

- Południowa Francja, para jedzie samochodem gdzieś po zboczu. Jest lekkie napięcie. Niekoniecznie ładna pogoda. Taki obyczajowy film z przełomu lat 70.-80., który ma soundtrack z długą partią smyczkową.

Dalej: wokalista SQbass.

- Śpiewa Pirat song. To piosenka komiksowo-morska. Przegięta. Bajkowa. Ma patetyczny wstęp ze smyczkami, które naśladują szum morza, potem są opowieści o piracie i syrenie. Takie mrugnięcie okiem.

Kasia Kurzawska z zespołu Sofa?

- Klimat retro. Motownowy (nawiązujący do słynnej w latach 60. amerykańskiej wytwórni muzycznej Motown - przyp. red.). Nie porownując się, ale może trochę jak u Steviego Wondera. Chodziło o takie ciepłe seventiesowe granie. Na tej płycie podobnie działa też Victor Davies. On też nadaje czarny retroklimat.

A Portugalczyk z Wrocławia, czyli Joao Teixeira de Sousa?

- Mówimy na niego Juan. On tą piosenką wnosi klimat spaghetti westernów, jak u mojego ulubionego reżysera Sergia Leone. Czy bardzo wczesnego Clinta Eastwooda.

Andrzeju, może ty powinieneś być filmowcem?

- Bardzo chętnie byłbym filmowcem. Albo literatem. Albo malował czy robił zdjęcia. Te wszystkie dziedziny mocno mi imponują. W gruncie rzeczy chodzi w nich o to samo, co w muzyce - tylko język jest inny.

A o co chodzi w muzyce?

- O emocje, o wyraz. O to, co jest poza formą. To są rzeczy bardziej wyczuwalne niż słyszalne. Nieważne, czy to jest retro, czy nowoczesne, czy modne, czy niemodne.

Lubisz powtarzać, że w muzyce nie ma już gatunków.

- Nie ma, bo poprzez szybszą i łatwiejszą komunikację nikną bariery kulturowe. W muzyce dziś doskonale mieszają się wpływy arabskie z afrykańskimi czy środkowoeuropejskimi. Kiedyś to byłby mezalians kulturowy, teraz nikogo nie dziwi. Zobacz, siedzimy w libańskiej knajpie w centrum Warszawy i uważamy to za normalne. Tak samo dzieje się z muzyką. Nie ma trendów, jest za to mnóstwo płyt, które same w sobie są trendem.

Trend "Smolik" zakłada śpiewanie po angielsku. Zarzucano ci to już wiele razy, zarzućmy i my. Jesteś Polakiem, mieszkasz w Polsce, dlaczego więc na twoich płytach nie śpiewa się po polsku?

- Ale jedna piosenka na tej płycie jest po portugalsku! A na poważnie - angielski jest bardziej muzyczny, ma mniej niż polski sybilantów, czyli tych wszystkich świszcząco-trzeszczących głosek. Słowa w angielskim są krótsze, łatwiej się rytmizują, brzmią przyjaźniej. Zresztą zrobiłem wiele muzyki do tekstów po polsku, tyle że nie pod swoim nazwiskiem. Poza tym liczę na to, że płyta Smolik przekroczy granice. W naszym języku byłoby to mniej wykonalne.

Sama muzyka się nie obroni? Te smyczki są chyba ponad podziałami.

- Muzycznie jestem najbardziej zadowolony właśnie z partii orkiestrowych. I z tego, że udało się osiągnąć taką filmową wibrację. Głównie dzięki temu, że użyłem prawdziwych instrumentów retro z lat 50., 60. Gitary, wzmacniacze, które już wtedy były na tyle dobre, że można było - jak słychać zresztą po starej muzie - z powodzeniem na nich nagrywać. One niczego nie udają. Z instrumentami jest tak jak z samochodami - dziś wszystkie są podobne, kiedyś się odróżniały. A mnie chodziło o stworzenie współczesnej formy za pomocą starych narzędzi.

Skąd muzyk w 2010 roku bierze stare narzędzia?

- Z zagranicy! U nas kiedyś były co najwyżej sprzęty radzieckie albo enerdowskie, ale z braku serwisu już się porozpadały. A w Stanach można dziś wejść do sklepu i kupić gitarę z dowolnej epoki. Ja na przykład chciałem mieć dokładnie taki mikrofon, na jakim nagrywał Sinatra czy Ella Fitzgerald. Albo gitarę National - na takich grali pierwsi bluesmani.

- To legendarne urządzenia. Dość długo gromadziłem je z myślą o tej płycie. Laik być może tego nie dostrzeże, ale to właśnie one dają to stare, nieco filmowe brzmienie.

Wkładasz tyle wysiłku w szukanie po świecie instrumentów, ale potem przychodzi proza życia. Czy z muzyki "retrochill-outowej" da się wyżyć?

- Ta muzyka radzi sobie całkiem dobrze. Poprzednia płyta została platynową, co ostatnio wcale nie jest takie częste. W zestawieniu rocznym Top 10 w Empiku była na 7. miejscu. Przed nią - same rockowe tuzy, często znane na całym świecie. Polaków jest dużo, wystarczy, że jakiś margines ludzi jest zainteresowany moją muzyką i już można z tego żyć. Poza tym ja tworzę też sporo muzyki do reklam, do filmów, dla innych muzyków.

Mógłbyś zadowolić internautę Pawła i nagrywać płyty częściej, na przykład co rok?

- Nie. Nie zdążyłbym tak szybko się zmieniać, żeby to było ciekawe.

A robić coś niezwiązanego z muzyką?

- Może, ale krótko. Taka myśl pojawia się czasami, w chwilach zmęczenia. W muzyce, kiedy się nie myśli, nietrudno jest pójść na łatwiznę. Ale można też poprawiać jeden utwór bez końca, bo zawsze może być lepiej i takie podejście to świetne podłoże do frustracji i zagubienia. Bo sam już nie wiesz, czy to, co robisz, jest fajne, czy nie. I wtedy człowiek myśli, jak to by było pięknie sadzić zdrowe warzywa, owoce i potem patrzeć ze spokojem na grzędę. Co jest idyllicznym zajęciem, tylko nie wiadomo, na jak długo.

- Niedawno remontowałem z ojcem chatę, malowaliśmy drzwi, okna. Było świetnie. Przez dwa dni. Trzeciego miałem dosyć. A muzyka nigdy mi się nie nudzi. Ja ją kocham i myślę, że zawsze już ze mną będzie.

I zawsze była?

- Świat dźwięków kręcił mnie, odkąd pamiętam. Geny. Cała rodzina ze strony mamy jest bardzo muzykalna. Dziadek Bembinow, Rosjanin, grał na akordeonie. Kuzyn - Miłosz Bembinow - jest znanym dyrygentem muzyki poważnej. Siostrzeniec jest DJ-em.

A do tego za komuny tata przywoził ci ze świata płyty, a ty pływałeś na statkach. Byłeś bananową młodzieżą?

- W Świnoujściu nie było specjalnie lustra dla tej bananowości. Mogłem co najwyżej być młodzieżą niezrozumianą. Z drugiej strony mieszkałem w normalnym bloku i trzeba było się zmieścić między tym, co bananowe, a średnią krajową. Tata, inżynier na statkach dalekomorskich, rzeczywiście sporo podróżował. A my czasem z nim. Na początku lat 80. mieszkałem na przykład przez rok w Peru. Potem miesiąc stamtąd wracaliśmy, zahaczając o egzotyczne porty. Panama, Kolumbia... Dla mnie jako chłopaka to był prawdziwy wstrząs kulturowy.

I na podwórku twoje notowania pewnie wzrosły. Miałeś poczucie wyższości?

- Raczej chęć podzielenia się. A tu jak kulą w płot. Zamiast brać - koledzy traktowali mnie jak kolorowego ptaka. Nie bardzo chcieli słuchać moich morskich opowieści.

A rodzice od początku widzieli w tobie artystę?

- Ojciec niespecjalnie pochwalał moje zainteresowanie muzyką. Dla niego jedyni muzycy, jakich można było spotkać w naszym mieście, to byli ci, którzy grali po knajpach. Gdybym się tym zajął, dla rodziców byłoby to megaporażką życiową. Więc mówili: synu, pasjonuj się, czym chcesz, graj, ale przede wszystkim zrób porządne studia i zostań kimś. Stąd szkoła morska i kierunek: eksploatacja portów.

Na zajęciach z ładunkoznawstwa musiałeś się nieźle nudzić.

- Tak, ale przecież na studiach większość studentów się nudzi. Nawet jeśli ktoś uczy się czegoś bardzo zbieżnego z pasjami, to też zdarzają mu się mniej ciekawe wykłady. Zresztą ja już wtedy zajmowałem się głównie muzyką, graliśmy z kolegami po klubach. No i była to forma ucieczki przed wojskiem, którego bałem się jak ognia. Z drugiej strony te studia miały wtedy całkiem dobre perspektywy, wiązały się z pracą za granicą, podróżami, dewizami, rozwojem strefy wolnocłowej. To był początek lat 90., czas przewietrzenia.

A jaki dzisiaj jest czas?

- Widzę powrót do hipisowskiego klimatu, do natury. Mniejszą pogoń za pieniądzem. Powstaje dużo rzeczy w klimacie "low-file". To znaczy pozornie niedopracowane, proste, chropowate, ale za to z dużym przekazem energetycznym. I wiarygodnością. Trochę taki powrót do czasów naszych dziadków, oczywiście w pewnym przetworzeniu. Dziesięć lat temu bardziej fascynowaliśmy się technologiami, dziś istotniejszy jest pomysł. Nie ma znaczenia, czy film nakręcisz iPhonem, czy supernowoczesną kamerą. Najważniejsze, czy jest przekaz, czy i jak to działa na odbiorcę.

A twój aktualny "pejzaż kulturalny"? Co inspiruje Smolika?

- Kiedy człowiek jest młody, wszystko odciska na nim piętno. Kiedy staje się dojrzalszy, widzi rzeczy szerzej, dostrzega plusy i minusy. Przez to uderzenie jest słabsze. Mam 40 lat. I dziś nie ma kogoś czy czegoś, co mnie powala, łamiąc wszystkie kości. Pasjonują mnie sztuki wizualne. Jest też bardzo dużo muzyków, których słucham z przyjemnością. Chłonę wszystko, a potem czas to jakoś odcedza.

Gdzie lubisz być?

- U rodziców nad morzem. Ale też w swoim mieszkaniu w Warszawie. Dobrze czuję się w Azji. Wszystko mi tam pasuje: od mentalu po kuchnię.

Gotujesz?

- Lubię i umiem. Szybko i w miarę dobrze. Nie użyję słowa "fusion", bo słabo brzmi. Moja kuchnia to coś w tym stylu z akcentem orientalnym. Lubię cały rytuał związany z gotowaniem - zakupy, przynoszenie i rozpakowywanie siatek. Ale konkretnych przepisów podać nie mogę - za każdym razem robię dania niepowtarzalne, improwizowane.

Co dla Andrzeja Smolika jest luksusem?

- Każda chwila, w której czuję harmonię. Nie musi być wyjątkowo na zewnątrz, żebym czuł się wyjątkowo gdzieś tam w środku. Mogę patrzeć na ładny liść i czuję się luksusowo.

Zdarza ci się dzień bez łowienia dźwięków?

- Bardzo rzadko. Kiedy jestem na wakacjach, totalnie odłączony od codzienności. Ale nawet wtedy łapię je podświadomie. Najlepiej jest, kiedy dźwięk przepływa przez nas niepostrzeżenie. Ogarnia, ale na tyle słodko, że tego nie czujesz. Jak potrawa, którą się rozkoszujesz, ale nie wnikasz w to, jak ją przygotowano i jakich przypraw użyto.

Nie wiem, jakich przypraw użyłeś do tej płyty, ale mnie ona - zwłaszcza w pierwszej piosence, która jest najbardziej smolikowa - kojarzy się z miękkimi zagłębieniami.

- No. I o to chodzi.

Joanna Nojszewska

Twój STYL 12/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy