Reklama

"Borys albo Jeden dzień lata". Fragment książki Małgorzaty I. Niemczyńskiej

Małgorzata I. Niemczyńska, autorka książki "Mrożek. Striptiz neurotyka", pokusiła się o debiut powieściowy pod tytułem "Borys albo Jeden dzień lata" (wydawnictwo MANDO). Na tę wibrującą, magiczną opowieść składają się historie dwanaściorga bohaterów, których ścieżki krzyżują się ze sobą niczym w Pulp Fiction Quentina Tarantino.

Ich świat Niemczyńska tworzy z nieobliczalnością Franza Kafki, wyobraźnią Salmana Rushdiego i wrażliwością Olgi Tokarczuk. Zachęcamy do przeczytania poniższego fragmentu.

***

Ostrze scyzoryka zanurzało się w pomarańczowej skórce. Owoc wyglądał na dojrzały, mięsisty i pachniał wprost obłędnie. Zaczęły mu pracować ślinianki, usłyszał pustkę w brzuchu. Na ciastka z wiadomych powodów nie poszedł, nie mówiąc o obiedzie. Siedział teraz na odrapanym krześle przy nie mniej sfatygowanym biurku, naprzeciwko policjanta zajętego cytrusem. Mundurowy był po chłopięcemu chudy i miał rysy twarzy dziecka, ale drobne zmarszczki wokół oczu i na czole zdradzały, że musiał już skończyć przynajmniej ze trzydzieści lat. Niepozorny wygląd nadrabiał zachowaniem bliskim arogancji.

Reklama

- Niech siada - nakazał mu przesadnie głośno.

Gdyby nie maszyna do pisania, która stała pomiędzy nimi na biurku, Izaak straciłby nadzieję, że złoży tu zeznania. Młodszy mężczyzna zrobił na pomarańczy dwa prostopadłe, okrężne nacięcia, po czym ją rozebrał, tworząc ze skórki cztery zgrabne łódki. Przez upały owoce bardzo podrożały, w sumie nic dziwnego, że tak się delektował. Przy jedzeniuzlizywał cieknący po opuszkach sok, nigdzie się nie spieszył. Czasu, aby mu się przyjrzeć, było pod dostatkiem.

Obracał pomarańczę w kościstych palcach o krótkich, nierówno przyciętych paznokciach, we wnętrzu prawej dłoni mały plaster chronił skaleczenie. Pieprzyki na policzku układały mu się w romb, a na lewej skroni jaśniała różowawa blizna. I raczej nie musiał się zbyt często golić: krótkie włoski rosły mu kępkami tylko w paru miejscach, w większości na żuchwie. Izaak się nim w końcu znudził, więc spojrzał na własne ręce, na których przyuważył kilka nowych plamek wątrobowych. Nie ucieszył go ten widok, przeszedł zatem do oględzin wnętrza. Pokój na parterze był klaustrofobiczny i z kratami w oknie, brudnozielona farba popękała na ścianach, w prawym górnym rogu dostrzegł pajęczynę. Z szaf wysypywały się opasłe teczki, trochę też leżało w pudłach na podłodze, wśród nich stało drugie biurko, ale nikt przy nim teraz nie siedział. Od blatu odchodziła listwa, pomyślał, że dałoby się to łatwo podkleić. Na całe szczęście mieli tutaj chociaż wiatrak przy suficie, nareszcie trochę chłodniej. Można tak posiedzieć. Oby się tylko nie przeziębił, w końcu przyszedł zgrzany.

- Niech mówi - policjant rzucił ad extremum, wycierając dłoń o rachityczną pierś. Rozpięty kołnierzyk odsłonił łańcuszek, a na nim chyba krzyżyk. Mignął i się schował. - Jak nazwisko, imię? - zapytał, gdy składał scyzoryk.

- Izaak - powiedział Izaak.

Zrobił się nagle potwornie zmęczony. Wcześniejsze bieganie po upalnym mieście, gwałtowny szok i wzburzenie - to wszystko wyczerpało go do ostatniej kropli. Trwał teraz w jakimś przedziwnym stuporze. Wiatrak podwiewał lekko leżące przed nim kartki, głaskał mu przyjemnie przerzedzone włosy. Popatrzył na swoje buty.

- Nazwisko jeszcze, pytam.

To były dobre buty, trochę nawet za drogie jak na jego kieszeń. Dziadek zawsze mu powtarzał: "Na butach nie oszczędzaj", tyle mu przekazał. Kupił je nie tak dawno. Zrobiono je z cienkiej, jasnobrązowej skóry, sznurowane.

- Ja nic nie mam - powiedział płaczliwie.

- Niech się nie mazgai. Nie będę go uczył, jak ma być mężczyzną. Posiada dokument?

Dłoń, kieszeń, portfel.

- Tak, tak, proszę, proszę.

Policjant wkręcił kartkę w posłuszną maszynę, zaczął przepisywać dane. Stukał bez przesadnej wprawy, ale konsekwentnie.

- Jakie zgłasza zajście?

- Rabunek, włamanie... Zostałem okradziony.

- Gdzie dokładnie?

- No, u mnie, w mieszkaniu. Na Brzegowej, tak, na tej ulicy.

- Własnościowe?

- Nie, nie, wynajmuję.

- Znaczy nie u niego - stuk, stuk, stuk. - Czy przebywał w lokalu?

- Przyszedł, znaczy: przyszedłem później, było już po wszystkim. Zobaczyłem, co się stało, i...

- Kiedy?

- No, dzisiaj, dzisiaj.

- O której godzinie?

- Było po czternastej chyba. Tak dokładnie nie wiem.

- Jakie ślady włamania?

- Żadnych.

Stukanie ustało. Mundurowy podniósł głowę znad maszyny i spojrzał na niego zdumiony. Na chwilę stracił rezon. Przeczesał palcami ciemnoblond włosy.

- Drzwi otwarte zostawia - bardziej stwierdził niż zapytał.

- Drzwi otwarte zostawia, to niech się nie dziwi. Głowę teraz władzy zawraca.

- Zamknąłem na dwa razy, zawsze tak zamykam. I jak przyszedłem potem, wciąż było zamknięte.

Młody uśmiechnął się drwiąco. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, gdy do pokoju ktoś wkroczył. Izaak miał drzwi za plecami, więc zobaczył ją jako drugi. To była kobieta. Dojrzała, bujna, atrakcyjna. Policjant wyprężył się od razu jak jurny kogucik. Miała kasztanowe włosy ułożone w fale wzorem gwiazd filmowych. Cienka sukienka w kolorze butelkowej zieleni opinała jej ciasno pośladki, co pomimo dramatycznych wydarzeń w życiu przesłuchiwanego nie umknęło też jego uwadze. Przyniosła ze sobą zapach ciepłego karmelu i przyprawy korzennej. Nic nie powiedziała. Podeszła tylko do szafki pod oknem, chwilę pogrzebała, wyjęła jakieś akta i, wsunąwszy je sobie pod pachę, oddaliła się ospale, kołysząc biodrami. Przecisnęła się koło nich dwa razy - idąc w jedną, potem w drugą stronę - i nawet nie spojrzała. Pozostali dla niej całkiem niewidzialni.

- Niech nie gada głupot - po jej wyjściu stróż prawa stał się na powrót chełpliwy. - Żadnego rozporządzenia o konfiskatach nie było, my byśmy wiedzieli, to już nie te czasy.

- Kiedy tak to wyglądało - Izaakowi zadrżał podbródek.

- Ja nic nie poradzę. Zostawiłem wszystko rano tak samo jak zawsze, wracam po południu, a tam nic, nic nie ma, parkiet wymieciony.

- Czysty parkiet to nie koniec świata. Powiedziałbym nawet, że tak być powinno.

- Ale dywan zniknął!

- Dobra, to jest konkret - wrócił do stukania. - Ukradziono dywan. Wartościowy chociaż?

- Nie wiem.

Stukanie znów ustało. Tym razem funkcjonariusz popatrzył ze zniecierpliwieniem.

- Był tam już na miejscu, kiedy wynająłem - Izaak powiedział to prawie, jakby go przepraszał. Znowu się pocił, chociaż wiatrak działał. Pomarańczowa skórka drażniła mu nozdrza.

- Czyli nie jego rzeczy zginęły. I ktoś klucz miał ewidentnie.

Może rachunków nie płacił? Właściciel przyszedł, zabrał, co było, jako rekompensatę.

- Płacił... płaciłem - zaczynał się czuć winny. - Tam było bardzo, bardzo wiele rzeczy. Większość była moja, własna. Całe moje życie w tych przedmiotach było. Przeszłość cała. Dorobek, tak się mówi?

- To może żona. Ma żonę?

- Kiedyś, już dość dawno temu - wspomnienie Emmy ukłuło go niemiło.

Policjant westchnął, zmierzył go karcącym wzrokiem. Znów mówił donośnie, choć dzieliła ich szerokość biurka.

- Dam mu pouczenie. Niech się lepiej zastanowi, przyjdzie, jak przemyśli sprawę, bo to zeznanie jakieś niekompletne. My nie mamy czasu, jak się nie wie samemu, co właściwie zaszło. Niech nie zapomina, że wciąż trwa stan wyjątkowy, są pilniejsze sprawy. Na włamanie mi to wcale nie wygląda.

- Ale tam nic nie ma... - spróbował protestować smutno.

Policjant już go nie słuchał. Z korytarza dobiegł ich niski kobiecy głos ze zmysłową chrypką, spieszyło mu się, widać, do jego właścicielki. Ponaglił przesłuchiwanego ruchem głowy. Zgarnął jeszcze władczym ruchem skórki pomarańczy, ale nie wyrzucił ich do kubła w kącie, tylko niespodziewanie schował do szuflady.

Świat pachniał mokrym psem. Po ulicy Pańskiej, przy której mieścił się komisariat, przejechała właśnie polewaczka. Coraz rzadszy widok w mieście, wszystko przez to całe oszczędzanie wody. Izaak zawisł nad krawężnikiem, nie wiedząc, czy ma pójść w prawo, czy w lewo. Po przeciwnej stronie ulicy zatrzymał się wózek z watą cukrową, skośnooki sprzedawca popatrzył na niego ze słabą nadzieją. Prawie zapomniał o swoim głodzie. Żołądek mu się skurczył i przestał zgłaszać pretensje. Kula słońca stoczyła się już niżej, mogła być siedemnasta. Tak się spieszył rano, że nie zabrał zegarka. Przypomniał sobie własnoręcznie zmajstrowaną z sosnowego drewna kasetkę, w której trzymał cążki, maść tygrysią, plastry i inne podręczne drobiazgi, a przed snem wrzucał też do niej czasomierz z kremową tarczą na wytartym brązowym pasku. Stała na szafce nocnej (tę kupił używaną, "odnawiał" od roku). Robił to odruchowo co wieczór, kiedy kładł się spać - i pomyślał w tej chwili, że już więcej nie zrobi.

Sprzedawca wyraźnie liczył na niego, bo poza nimi ulica połyskiwała pustką. Pewnie przed chwilą zwinął się z placu, w dzień roboczy o tej porze życie tam powoli zaczynało wymierać.

Tak, to wciąż był dzień roboczy, a Izaaka dziś w tej robocie nie było. Właściwie wcale. Jest szansa, że jeszcze zastanie Borysa, może wyjrzał już z gabinetu, trzeba by pójść w prawo. W zasadzie po tym, co się dzisiaj stało, mógłby całą swoją nieobecność zwalić na włamanie. Włamanie bez włamania, czy jak to tam nazwać. Bardzo dobry pomysł. Do biura ma stąd pieszo kilkanaście minut, jeśli złapie tramwaj, uwinie się szybciej. Wyprostował się na nowo gotów do działania. A potem pomyślał: "Co to wszystko zmieni?". Niespiesznie zbliżył się do wózka z watą, by zamówić porcję. Żółta, płaska twarz sprzedawcy od razu się rozpromieniła, zgiął się w płytkim ukłonie i dorzucił mu gratis frazy o pogodzie. Izaak dostrzegł na jego palcach różowe plamy, ciekawe od czego. Nie spytał. Przeżuł kilka kęsów, zrobiło mu się mdło. Pożegnawszy się, skręcił w lewo. Szedł krokiem spacerowym, nucąc beztrosko modną ostatnimi czasy piosenkę o toksycznej miłości, przyczepiła się jakoś do niego. Za kolejnym rogiem wyrzucił watę do ulicznego kosza. Miał ochotę na coś lepszego. Jednak znowu był głodny.

"Borys albo Jeden dzień lata" - fragment powieści Małgorzaty I. Niemczyńskiej, która ukazała się nakładem Wydawnictwa MANDO

materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: książka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy