Reklama

Jesień nie musi być ponura!

Wystarczy wyjrzeć za okno, by zrozumieć i w stu procentach utożsamić się z punktem widzenia Kłapouchego z nieśmiertelnego „Kubusia Puchatka i jego Pana”. Deszcz, wiatr, mżawka, mrok – i chociaż żeby to zawsze w takiej kolejności! Tymczasem pomysłowa natura daje nam nieskończone mutacje dręczącej pogody.

Od małej mżawki w delikatnych porywach wiatru, po ulewny deszcz w wyjącym huraganie. A za oknem skuleni przechodnie walczą ze swymi parasolami, łamanymi i wywracanymi przez wiatr pędząc pod dach. Co ciekawe, „pod dachem” odbywa się dramat nie gorszy niż na zewnątrz. Deszcz i wiatr „na żywo” zamienia się w potworny poligon pomysłów kreatywnych sprzedawców parafarmaceutyków i suplementów diety. Radio, telewizję i internet  w każdej wolnej sekundzie wypełniają nawoływania zakatarzonych, spuchniętych, zmarzniętych, kwękających, jęczących, połamanych, zgrabiałych, podziębionych, zagrypionych, podejrzewających zagrypienie i zaziębienie w swoich rodzinach, tanich aktorów i statystów, którym scenariusz nakazał recytowanie drewnianych kwestii, przy których reklama „Zrembu” to monolog Hamleta.  Najdalej po tygodniu takiej narracji nie można się wprost doczekać widoku otyłych mężczyzn w przebraniach krasnoludków nawołujący „Ho, ho, ho” na tle sań zaprzężonych w komputerowe renifery, lub choćby reklam  szemranych firm zachęcających do wzięcia pożyczki, by w tym roku obejrzeć „Kevina samego w domu” na nowym, 62 calowym telewizorze. Czy może zatem być coś bardziej dojmującego niż nasza jesień?

Reklama

Otóż może – jesień w latach pięćdziesiątych w Anglii. Ta,  najwyraźniej musiała być jeszcze paskudniejsza niż to, co mamy dziś za oknami. Kraj będący przez ostatnie stulecie niekwestionowanym centrum świata, po drugiej wojnie światowej stał się dość biedną wyspą obciążoną zwijającym się imperium, traumami dwóch wojen światowych a nawet ponurym widokiem ruin będących wynikiem działań niemieckich bombowców  i rakiet V2.  Dopiero w kolejnej dekadzie Brytyjczycy znaleźli skuteczny sposób na to by odnaleźć się w nowych czasach – w całym wolnym świecie znów zaroiło się od widoku Union Jack na krążkach Beatlesów i Rolling Stonesów, dachach Austinów Mini, najkrótszych dziewczęcych spódniczkach również zwanych… mini czy kadrach kolejnych przygód Jamesa Bonda. Niemniej, do lat sześćdziesiątych było jeszcze całkiem daleko, a rzeczywistość była dojmująca. By zachować wszelkie proporcje należy dodać, że wciąż był to kraj o którego bogactwie i różnorodności dostępnych w sklepach towarów marzyły dziesiątki milionów Polaków, Czechów, Węgrów, Bułgarów, Rumunów, i wszystkich tych, którzy zostali po wschodniej części żelaznej kurtyny. Wciąż, brytyjska jakość garniturów, płaszczy, butów, kosmetyków, swetrów, czy choćby tak prozaicznych przedmiotów jak pędzle do golenia była niezrównana.

Ale, biorąc pod uwagę świat, po tamtej stronie żelaznej kurtyny, była to sytuacja, porównywalna do tej, w której zażądalibyśmy od czytelniczek niniejszego  felietonu by kolejny odcinek „Listów do M” obejrzały w postaci rysowanki czteroletniego dziecka z komentarzem czytanym  przez zestaw nawigacji satelitarnej, mówiącej po węgiersku. Jednym słowem koszmar.

Całe szczęście pod koniec lat pięćdziesiątych pojawił się utalentowany, młody człowiek o nazwisku  Arnold Fulton , który postanowił zmienić nieco szarość codzienności brytyjskich ulic przy pomocy  swoich fantastycznie kolorowych parasoli. Trzeba przy tym wiedzieć, że jego konkurencja - ówcześni producenci tych na co dzień przydatnych akcesoriów pod względem kolorystyki , nie odbiegali specjalnie od zapatrywań na tę sprawę słynnego amerykańskiego producenta samochodów-  Henriego Forda. Przez wiele lat oferował on swoje samochody w każdym kolorze, pod warunkiem, ze był to kolor czarny. Pomysły pana Fultona na to, by tylko niewielka część kolekcji jego parasoli pozostawała w kolorze czarnym była w owym czasie sporym wyzwaniem wobec powszechnie panujących gustów. Jak się okazało, pomysł był przysłowiowym strzałem w dziesiątkę – firma, która do tej pory wytwarzała 100 parasoli tygodniowo ( to niezbyt wiele, jak na kraj w którym być może tylko 5 dni w roku jest słonecznych) zaczęła piąć się w górę.  Co ciekawe, pan Fulton, okazał się nie tylko człowiekiem wiedzionym genialną intuicją co do wzornictwa, ale również znakomitym inżynierem. Jego parasole zaczęły się również wyróżniać pod względem rozwiązań technicznych, czy choćby używanych do ich wytwarzania materiałów – przykładowo, pod koniec lat sześćdziesiątych wyprodukował on  parasol z przezroczystego tworzywa dzięki któremu można było być zarówno osłoniętym przed deszczem, jak i widzieć co się dzieje dookoła. Co ciekawe, znacznie ważniejsze okazało się być inne spojrzenie na ten parasol – widzieć, ale przede wszystkim, być widocznym. Tę cechę dostrzegł dość  szybko Buckingham Palace – przeźroczysty parasol o kształcie ptasiego gniazda szybko stał się ulubioną ochroną przed deszczem Królowej Matki, a potem Królowej Elżbiety II  i reszty jej dworskich towarzyszek.

Firma Fulton stała się jedną z niewielu firm świata będących dostawcą brytyjskiego  dworu. To spore wyróżnienie, ale również pewien obowiązek- od wielu lat- najdalej pod koniec listopada,  parasole Birdcage są dostarczane na dwór w kolorach pasujących do wszystkich kreacji królowej w których wystąpi w kolejnym roku. Część z nich, dostępna jest również dla szerokiej publiczności w standardowej ofercie Fultona w Wielkiej Brytanii a także wielu krajach świata – choćby u nas. Przez lata, parasol ten cały czas był doskonalony, poprawiano w nim materiały, kształt, mechanizmy otwierania – część z tych zmian uzyskało nawet patenty, wciąż jednak pierwotna inspiracja jest doskonale widoczna w kolejnych odsłonach tego parasola. To zresztą zupełnie normalne zjawisko wśród producentów naprawdę udanych i dobrej jakości produktów – jest wielu producentów, których kolejne odsłony produktów są znakomicie rozpoznawalne. Dzieje się tak, choćby ze względu na wzory kratek  podszewek, czy szali pewnych firm, wzory osłon chłodnicy wśród producentów samochodów, a nawet brzmienie sygnału podczas włączania komputera, czy telefonu. Kryje się za tym pewien sens - skoro dokłada się tak wielu starań, by wciąż być rozpoznawalnym na pierwszy rzut oka, starania te, muszą być uwiecznione produktem najwyższych lotów. Niesłabnące powodzenie parasoli pana Fultona, sugerują, że coś może być na rzeczy.

Witold Rogowski

.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy