Reklama

Nie biorę na litość

Bez ręki i nogi dokonuje rzeczy niemożliwych. Zdobywa bieguny, samotnie przedziera się przez dżunglę, tańczy z gwiazdami i pomaga innym. „Kalectwo to nie koniec świata. Nie wolno się go wstydzić”, przekonuje.

Jak ci idą treningi do "Tańca z Gwiazdami"?

Janek Mela: - Stawiam pierwsze kroki. Dla mnie, faceta, który nie tańczy, samo kręcenie tyłkiem i biodrami jest nowym lądem. Magda Soszyńska-Michno żartuje, że jest trenerką do zadań specjalnych. Wcześniej uczyła Pudziana i Bryndala. Ona ma wielkie doświadczenie w tańcu, ja żadne. I nie ma lekko, bo wie, jak coś należy zrobić, mając dwie ręce i dwie nogi. Przy mnie musi bardziej kombinować.

Po co ci ten taniec?

- "Taniec z Gwiazdami" to program, który dociera do dużej liczby ludzi. Po pierwsze: to okazja, by pokazać różne rzeczy. Chcę udowodnić, że można wszystko, że niepełnosprawność nie ogranicza, a taniec jest dla każdego. Po drugie: mówiąc wprost, pieniądze. Postanowiłem połowę wynagrodzenia z każdego odcinka przekazać na cele charytatywne, na pomoc podopiecznym mojej fundacji. Bo pieniądze na takie rzeczy bardzo trudno zdobyć.

Reklama

Wiesz, że i tak będą głosy, że bierzesz na litość?

- Wcale się tego nie obawiam. Od kiedy działam w mediach, zawsze pojawiają się negatywne wpisy typu: "A, to ten, co się dorabia na tym, że schował się w transformatorze i miał wypadek". Piszą tak, bo nie wiedzą, ile tak naprawdę robię. Zamiast brać od państwa rentę, codziennie wstaję i idę do pracy. Nie opierdzielam się. Staram się pomagać innym. Zdaję sobie sprawę, że większość hejterów to ludzie, którzy siedzą na tyłku i nic nie robią. Ktoś mnie zapytał, czy nie czuję, że się sprzedaję. Odpowiedź brzmi: "Tak, mam poczucie, że się sprzedaję". Patrzę na to, co tracę, czyli element prywatności, i na to, co zyskuję, czyli PR dla fundacji. Wychodzi mi, że jednak warto. Znajomi pukają się w czoło. Dzwonią: "Stary, pogięło cię? »Taniec z Gwiazdami«? Idziesz się lansować?". Mówię im, że idę zarobić na fundację.

Powiedziałeś: "Cieszę się, że nie jestem celebrytą". Teraz może się to zmienić.

- Nie mam potrzeby ani ochoty sprzedawać swojej prywatności. To, co moje, będę zostawiał sobie. Show-biznes nie jest dla mnie ani sposobem na życie, ani przyjemnością, tylko pracą. Wchodzisz, kamera jest włączona, pracujesz. Wyłączają kamerę, wracasz do normalnego życia. Mam obok siebie znajomych, którzy zapominają o mojej niepełnosprawności i traktują mnie jak normalnego chłopaka, który nieraz nie posprząta, zostawi niepozmywane naczynia, zapomni o masie rzeczy, chodzi w dziurawych spodniach, nigdy nie prasuje koszuli. Jestem ulepiony z tej samej gliny, co wszyscy.

Wspomniałeś o pracy. Czym się zajmujesz?

- Od ponad pięciu lat prowadzę Fundację Poza horyzonty, która zajmuje się pomaganiem ludziom po amputacjach. Dofinansowujemy protezy oraz staramy się, by ludzie po wypadkach żyli aktywnie. Organizujemy wyprawy integracyjne, spotkania, staramy się też zachęcić ich do pomagania innym. Spotykam ludzi, którym się nie chce żyć. Amputacja jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, bo zawsze podstawą jest psychika. Staram się wyciągać ich z dołka, a potem szkolić, żeby motywowali innych.

Przez lata miałeś wizerunek uroczego chłopca, który z uśmiechem na ustach niesie pomoc potrzebującym. Ile w tym ciebie?

- Niewiele. Nie jestem grzeczny, mam swoje problemy, bywa, że jestem dupkiem i mam za co przepraszać. Wizerunek grzecznego chłopca trochę mnie uwierał. Przed premierą filmu "Mój biegun" zrobiłem eksperyment i ogoliłem pół głowy. Miałem irokeza, do tego 9 kolczyków w uchu, ramoneskę i skórzane spodnie. To nie był bunt, tylko test. Z tą łatką słodkiego uśmiechniętego chłopca zestawiłem nowy wizerunek. Chciałem zobaczyć, jak ludzie będą mnie widzieć. I dostrzegłem barierę. Przygotowywaliśmy cykliczny projekt charytatywny, w mediach zamiast o projekcie pisali: "Jasiek Mela w nowej fryzurze. On oszalał?". A pod tekstem komentarze: "Myślałam, że jest mądry, a to imbecyl".

Czego uczysz na warsztatach motywacyjnych?

- Tego, żeby nie wątpić w siebie, wykorzystywać większe pokłady własnej energii. Żeby patrzeć na to, co jest w życiu ważne. Bo w życiu trzeba mieć cel, do którego się dąży. Czekanie na weekend, który zapijemy, jest kiepskie. To znaczy, że przesypiamy swoje życie. Kiedy prowadzę szkolenia dla korporacji, przemycam wartości, które wyznaję. Na przykład wiarę. Mam nadzieję, że do "Tańca z Gwiazdami" też mi się uda ją przemycić.

Powiedziałeś: "Jestem gówniarzem z zasadami".

- Staram się nie dawać wciągnąć w hipokryzję nie wstydzić się tego, że jestem niepełnosprawny i tego, że jestem katolikiem. To bywa zresztą w oczach wielu ludzi odbierane jak niepełnosprawność.

Bycie katolikiem?

- Tak, obserwuję to w wielu kręgach. Kraków, gdzie mieszkam, to miejsce zgniłej już trochę bohemy artystycznej. Ludzie myślą: "Nie zjem mięsa, bo to modne, pochodzę na jogę, bo wszyscy chodzą. Nie będę jadł glutenu, bo taki jest trend". Ja nawet nie wiem, co to jest gluten! Nie rozumiem takiego sposobu myślenia. Agatha Christie w swojej biografii opowiada, że w dzieciństwie miała alergie. W końcu postanowiła, że zapanuje nad swoim ciałem. Jeśli jadła coś, po czym źle się czuła, jadła tego więcej. Bo stwierdziła, że to ona jest szefową swojego organizmu. Moim zdaniem, to działa. Jako dzieciak byłem dosyć chorowity i słaby. Kiedyś pomyślałem: "Muszę się wziąć w garść. Nie będę tu siedział i kaszlał. Nie mam jednej ręki, to drugą będę miał silniejszą, żeby sobie poradzić".

Dlaczego wiara jest tak ważna w twoim życiu? Po tym, co przeżyłeś, mogłeś się odwrócić od Boga, mieć do niego pretensje.

- Nie jestem wzorem poprawnego chrześcijanina, który od dziecka chodził z rodzicami do kościoła. Nieraz mówiłem, że idę na mszę, a szedłem nad jezioro. Kiedy miałem wypadek i trafiłem do szpitala, pomyślałem: "Boże, czemu mi to zrobiłeś? Przecież byłem dobry". A później zacząłem się zastanawiać, czy naprawdę byłem aż taki dobry. Po tym wypadku w wielu momentach czułem obecność Boga. I dziś widzę, że każde doświadczenie było po coś.

Wypadek też?

- Jak najbardziej. Może to zabrzmi dziwnie, ale śmiało mogę powiedzieć, że życie i śmierć mojego młodszego brata to dar. Bo jedno i drugie wiele mnie nauczyło. Kiedyś ktoś zapytał moją mamę, czy gdyby wiedziała, że jej drugi syn zginie, to czy by go urodziła. Odpowiedziała, że niczego by nie zmieniła. Bo mieć dar na siedem lat, a nie mieć go wcale, to bardzo prosty wybór.

Spłonął wasz dom, utopił się twój brat, a na koniec straciłeś rękę i nogę. Takie tragedie musiały być niewyobrażalnie ciężkie do przejścia.

- To prawda. Ale myślę też, że to, co nas spotkało, w pewien sposób nas ukształtowało i wzmocniło. Sam widzę, że kiedy zbyt wiele rzeczy mi się udaje, rosnę w pychę. I wtedy dostaję po dupie. Cierpienie, potknięcia stawiają mnie do pionu. Wiara wtedy pomaga. Nie wyobrażam sobie życia bez Pana Boga. Życie jest pełne cudów, ale takich subtelnych, ledwie zauważalnych. U mnie zbyt wiele rzeczy się tak poukładało, że nie ma bata, żeby to był przypadek.

Często myślisz o wypadku?

- Nie, mimo że często o tym mówię. To etap, który mam w głowie przepracowany. Swego czasu zapisałem się na psychoterapię. Uważam wręcz, że większość osób powinna z niej skorzystać. Durnym przekonaniem jest, że do psychologa chodzą psychole. Dzięki sesjom sam odkrywałem w sobie wiele rzeczy.

Chciałeś tam poradzić sobie z emocjami?

- Poszedłem tam, by poukładać w sobie to, co poukładało się nieco chaotycznie. Od dziecka uczymy się różnych mechanizmów obronnych, które nie zawsze pomagają nam, mówiąc w uproszczeniu, być dobrymi ludźmi. Czasem trzeba się zmierzyć z demonami przeszłości. Choć teraz mam świetne relacje z rodzicami, przez większość dzieciństwa było inaczej. Mama była bezradna i nie umieliśmy znaleźć wspólnego języka, a z tatą się nieustannie ścieraliśmy. Przez to nie umiałem mówić o problemach.

Twoje relacje z ojcem były szczególnie trudne.

- Mój tata był osobą, której szczerze nienawidziłem. Dziś jest gościem, którego kocham za to, że jest moim tatą, a lubię, bo jest moim kumplem. Mamy wspólne plany - wyprawę na Syberię. To jest dla mnie cud. Kolejny w moim życiu. Bywało tak, że z ojcem nie byliśmy w stanie ze sobą żyć. I paradoksalnie to nam pomogło. Kiedy nauczyliśmy się rozmawiać, spojrzałem na niego inaczej. Wcześniej nie byłem w stanie uwierzyć, że on mnie kocha. No bo jak uwierzyć, że ktoś, kto tak rani, jednocześnie kocha? Tymczasem od miłości tak blisko do nienawiści. Ktoś, kogo nie kochasz, nie jest przecież w stanie cię dotkliwie zranić. Najgorzej jest w relacji międzyludzkiej, jeśli jest chłodno. Takie stosunki się rozpadają, a takie wypracowane, jak nasze, nigdy się nie rozpadną

.Jak się czuliście oglądając film o sobie?

- Myślę, że najtrudniej było tacie. Mówiąc wprost, on jest pokazany w filmie źle. Mógł się bać, wstydzić tego, że ludzie z pracy, znajomi i przyjaciele go ocenią jako złego dupka. To było wyzwanie.

Ty też to przeżyłeś, bo tuż po premierze na długo wyjechałeś z Polski.

- Chciałem się odciąć od chwilowej nagonki medialnej. Świrowałem. Na cztery miesiące wyłączyłem telefon. Raz na jakiś czas dałem rodzinie znać, że żyję.

Gdzie byłeś?

- Tajlandia, Kambodża, Wietnam, Laos, Malezja, Singapur, Australia, Nowa Zelandia - pozwiedzałem trochę miejsc. Było fajnie. Spałem w hostelach i dżungli. W 17-kilogramowym plecaku miałem namiot, śpiwór, moskitierę, butlę z gazem, minikuchenkę, aparat i kurtkę. I dwie koszulki i spodnie. Do tej pory, gdy idę pod prysznic, rozbieram się i od razu piorę to, co miałem na sobie. To mi zostało z dżungli. Piorę koszulkę, a czasem nawet mokrą od razu zakładam na siebie. Takie patenty z wyprawy.

To była samotna podróż?

- Tak, ale w czasie wyjazdu ciągle kogoś poznawałem. Dołączałem do jakiejś ekipy i dalej podróżowałem z nimi. Czasem w hostelu poznawałem kogoś, wypożyczaliśmy skuter i jeździliśmy po okolicy. Spotykałem ludzi z podobną energią. W dżungli zawsze jest przyjemniej być z kimś, chociaż zdarzało mi się też chodzić po niej samotnie. W Laosie wybrałem się do dżungli na dwa dni. Było super.

Nie bałeś się?

- Nie, bo pewien Laotańczyk mi powiedział: "Dżungla to twój przyjaciel. Ona cię nakarmi, tam jest woda, owoce, nie ma w niej niczego złego". Mówił prawdę, choć wielkie pająki ze świecącymi oczami wprawiały w przerażenie. Ale nawet one niczego ci nie zrobią, jeśli nie prowokujesz.

Ale ludzie których spotykasz na swojej drodze, mogą cię skrzywdzić.

- Wiem, ale wierzę, że każdy człowiek ma w sobie dobro i zło. Czasem spotykam ludzi z naprawdę szemranych środowisk, którzy mi pomagają. Bo ludzi nie wolno oceniać. Kiedy to robisz, automatycznie ich szufladkujesz. To widać w twoich oczach. Podobnie jest ze strachem, który też zawsze widać w oczach. Nie wiem, dlaczego tak jest w psychice człowieka i zwierzęcia, ale strach zawsze prowokuje agresję. Gdy się boisz psa, zwiększasz szansę, że cię ugryzie. Bo on to wyczuwa. Dlatego nie wolno się bać. Staram się zawsze podchodzić do człowieka pozytywnie i nie zdarzyło mi się nic niebezpiecznego.

Nie było cię cztery miesiące, a w Polsce czekała ukochana.

- Tak, i wiem, że się martwiła. Kiedy będę miał żonę i dziecko, nie będę tak świrował. Teraz mam poczucie, że ryzykuję tylko moje życie. Gdy już zostanę ojcem, będę potrzebny innym. To już nie będzie tylko moje życie. Nie będę mógł narażać mojej rodziny na stratę.

Powiedziałeś, że w "życiu chodzi o to, żeby założyć rodzinę".

- Rodzina to cel numer jeden. To najważniejsza i najtrudniejsza sprawa. Wiem, że nawet gdybym się związał z najspokojniejszą dziewczyną na świecie, to i tak mieszanka genów byłaby wybuchowa. A że moja dziewczyna taka nie jest, to będzie nam ciężko.

Podobno twoja dziewczyna jest wyjątkowa.

- Tak, dlatego myślę, że będziemy mieć wyjątkowe dzieciaki. Powolutku małymi krokami do tego dążę.

Zdradź, co dla ciebie jest najważniejsze w związku?

- Dwie rzeczy, które się nie powinny wykluczać: zaufanie i to, żeby dawać sobie wolną rękę. Nie powinno się drugiej osoby ograniczać. Związek to często wyrzeczenia, ale trzeba też sobie dawać możliwość życia po swojemu. Kiedyś myślałem inaczej. Chciałem z moją dziewczyną wszystko robić razem. To absurd. Trzymanie się jak psa na smyczy nie jest fajne, bo oprócz tego, że sporo robimy razem, powinniśmy też mieć swoje pasje, które są tylko dla nas. Ważne, żeby siebie nie ograniczać.

Zdradź, jakie kobiety cię pociągają?

- Ambitne, kreatywne, z twórczą naturą, lubiące podróże i niebojące się nowości. W efekcie są to dziewczyny chorobliwie ambitne, co i mnie mobilizuje, żeby nie spoczywać na laurach. Jak ma się obok siebie taką osobę, to można ją całe życie odkrywać i się nie nudzić. A przy tym samemu też się rozwijać.

Jesteś szczęśliwy?

- Myślę, że tak. Bo szczęście to dla mnie ludzie, których spotykam na swojej drodze. I chwile, bardzo ulotne, których się nie da zachować, bo taka ich natura. Doświadczenia i przeżycia sprawiają, że jesteśmy tym, kim jesteśmy.

Justyna Kasprzak

SHOW 17/2014

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama