Reklama
SHOW - magazyn o gwiazdach

Beata Tadla: Nie wstydzę się swoich słabości

Nie uważa się za idealną panią z telewizji. Tylko SHOW mówi o walce z kompleksami, stresem i udarze, który przeszła kilka lat temu.

Zwolnienie z TVP było dla pani impulsem do podsumowania swojego życia zawodowego. Czy to stąd wziął się pomysł napisania książki?

Beata Tadla: - Pisząc książkę, zastanawiałam się, czy w ogóle chcę jeszcze pracować w telewizji, czy mam siłę, żeby się jeszcze w coś zaangażować. Poza tym starałam się znaleźć okazję, co udało mi się przy poprzednich książkach. Pierwsza powstała na 20-lecie transformacji, druga z inspiracji mojego syna, a trzecia na 30-lecie wprowadzenia stanu wojennego. Najnowszą napisałam w roku, w którym minęło 25 lat mojej zawodowej pracy i po raz pierwszy ktoś mnie z pracy zwolnił. Pomyślałam zatem, że to będzie dobry moment, taka klamerka spinająca wszystkie moje doświadczenia.

Reklama

Faktycznie był moment, że po zwolnieniu pomyślała pani sobie, że ma dość telewizji?

- Był taki moment i trwał nawet długo. Myślałam, że muszę odpocząć i wtedy będę wiedziała, co dalej. Moje życie osobiste jest ściśle związane z tym zawodowym. Dziennikarzem jest się 24 godziny na dobę, a ja naprawdę tę pracę uwielbiam. Nie może być jednak tak, że politycy wkraczają do tego świata, zohydzają dziennikarzy, potem doprowadzają do ich zwolnienia, by dać miejsce lizusom, którzy wiedzą, że mogą pracować w TVP tylko dzięki nim. To doprowadziło do niespotykanego wcześniej podziału w branży, do walk plemiennych. Nie chciałam brać w tym udziału. Na szczęście pojawiła się propozycja, dzięki której można być z dala od polityki, nie musieć się określać. Telewizję Nowa tworzą świetni dziennikarze. Bardzo ich cenię, a atmosfera pracy jest najważniejsza. No i mam 4 minuty drogi do domu (śmiech).

Pojawiła się propozycja z TVN, żeby wrócić?

- Nie. Pojawiło się kilka innych, ale po kolei je odrzucałam. Z TVN przyszła później, do udziału w jednym z programów stacji. Najważniejsze były jednak telefony od ludzi, którzy chcieli mnie wspierać. Zresztą dzwonią i piszą do dziś.

Nie bała się pani zaangażować w nowy projekt? W końcu jeśli nie wyjdzie, odbije się to też na pani, jako twarzy nowej stacji?

- Nową TV tworzą osoby znane z innych anten, lubiane przez widzów i nawet jeśli coś nie wypali, chociaż tego nie zakładam, to nie będę sama (śmiech). W grupie raźniej. Jestem jednak pewna, że nic złego się nie wydarzy, pierwsze dni działania Nowej dają wiele powodów do pozytywnego myślenia o przyszłości tej telewizji. Udaje nam się zagospodarować pewną niszę - jesteśmy dla ludzi, których męczy polityka, którzy chcą od niej odpocząć i dowiedzieć się, czym żyje wnętrze Polski, a nie tylko Warszawa. Dostajemy mnóstwo ciepłych sygnałów i bardzo nas to cieszy.

Media przez ostatnie miesiące często donosiły, że jest pani bezrobotna, ale faktycznie tak wcale nie było.

- Nigdy nie byłam bezrobotna, wbrew temu co pisali. Wielu wydaje się, że jak się nie ma pracy w telewizji, to się jej w ogóle nie ma. A istnieje życie poza telewizją i skosztowałam takiego życia. Wydawało mi się wtedy, że będę miała mnóstwo czasu wolnego. Okazało się zupełnie inaczej, w ogóle nie odpoczęłam. Skończyłam książkę, dokończyłam studia podyplomowe, angażowałam się w różne projekty szkoleniowe. Ani przez chwilę nie odczułam bezrobocia, byłam ciągle zajęta.

Potrafi pani już podchodzić do pracy z większym luzem, czy wciąż cierpi na syndrom prymuski?

- Jestem skupiona na wszystkim, co robię i to tak na 100 procent. Jestem też typem człowieka, który ma szufladki i dopóki ma jedną otwartą, to nie otwiera następnej. Bywają jednak sytuacje, że za dużo wezmę na siebie. Wtedy mam uczucie pętli zaciskającej się na szyi. Muszę wówczas odetchnąć, złapać rytm, zamknąć jedną szufladę, drugą i dopiero zaczynam funkcjonować normalnie. Tak samo działam np. w kuchni. Robię wszystko po kolei, sprzątam po każdej drobnej czynności i biorę się za następną, nigdy nie mam chaosu w czasie gotowania.

Czy to oznacza, że jest pani pedantką, że wszystko musi mieć swoje miejsce?

- Może bez jakiejś wielkiej ideologii z tym związanej, ale faktycznie - nie potrafię żyć w bałaganie. Jak zaczyna rosnąć stos książek i gazet to mam uczucie duszenia się i muszę natychmiast oczyścić przestrzeń.

Nie wiąże się to z walką z najbliższymi?

- Na szczęście Jarek jest bardzo porządny, więc pod tym względem nie mam mu nic do zarzucenia. On to doskonale rozumie i chyba też czuje to samo, co ja. Ale Jasiek jest na etapie życiowego chaosu. To normalne u nastolatków i już przestałam z tym walczyć. Rzadko wchodzę do jego pokoju, bo nie chcę się denerwować. Kiedyś mnie rozbawił napisem na drzwiach: "To nie jest bałagan, to moje feng shui". Takie jest dojrzewanie i przyjmuję to na klatę. Spokojnie czekam, aż minie.

Jaka jest Beata, gdy przychodzi do domu, zmywa makijaż, zrzuca szpilki...

- To wkłada klapki na wysokich obcasach (śmiech). Nie mam innych butów, niż takie na obcasach albo koturnach. Nawet kalosze i klapki mam podwyższone, na platformie. Nie umiem już chodzić w płaskich butach, po prostu bolą mnie nogi. Ale poważnie - gdy przychodzę do domu, to zrzucam cały ten zewnętrzny bagaż. Muszę mieć wygodne ubranie i kompletny spokój. Osiągam go jednak dopiero po tym, jak stwierdzę, że wszystko w domu działa, pranie zrobione, jedzenie gotowe. Gdyby mój syn nie miał co jeść, gdy ja jestem w pracy, to kosztowałoby mnie to za dużo stresu.

Skąd się to wzięło?

- Czuję, że muszę się nim jeszcze opiekować. Oczywiście sam świetnie sobie radzi, ale tu też chodzi o mój wewnętrzny spokój, a nie nadopiekuńczość. Je obiady w szkole, ale dojrzewa i czasem pochłania ogromne ilości. Muszę zadbać o to, że jak wróci do domu to będzie miał ciepły posiłek do odgrzania. No i mam pewność, że to będzie zdrowe, bo na punkcie dobrego odżywiania jestem zakręcona. Poza tym gotowanie mnie odstresowuje. Druga rzecz, jaką stosuję w domu, to zachowanie zdrowego egoizmu. Oprócz dawania siebie innym, lubię być tylko dla siebie. Staram się wygospodarować czas na zajęcia, które wykonuję sama. Wtedy biegnę na basen albo wychodzę z kijkami. Pływanie pod wodą to dla mnie pewien rodzaj medytacji. Praca, którą wykonuję, jest pracą bardzo angażującą emocjonalnie, ale również fizycznie. Stres potrafi zjadać, więc muszę zachować równowagę. To, co mogę zrobić dla swojego organizmu, to właśnie dotlenienie, zdrowa dieta i spokój w domu.

Czy właśnie ten stres, napięcie, jakie towarzyszy tej pracy, były przyczyną udaru, który pani przeszła?

- Na szczęście to była lekka rzecz, bez większych konsekwencji zdrowotnych, natomiast dość przerażająca. Zaczęło się od problemów ze wzrokiem. Tak, najpierw wzrok, potem drętwienia całej lewej części ciała. Prosto z telewizji zawieziono mnie do szpitala. Nie chciałabym się jednak na tym mocno skupiać. Było, minęło... Ale byłam wtedy mocno przestraszona.

Zapaliła się jednak w pani taka czerwona lampka, żeby bardziej zadbać o siebie? Więcej ćwiczeń, lepsza dieta, balans między pracą, a odpoczynkiem?

- Tak, właśnie wtedy to sobie obiecałam.

Zostało to zrealizowane?

- Jeśli chodzi o jedzenie i aktywność fizyczną, to tak.

To skoro jest teraz pani w takiej dobrej formie, to może skusi się pani na przykład na "Taniec z Gwiazdami"?

- Miałam takie propozycje. Taniec kojarzy się z czymś pozytywnym, niestety - ten program wiąże się również z tabloidowym zainteresowaniem, a mnie nie jest potrzebne rozstrzyganie, czy mam cellulit i czy "pokazałam bieliznę" (śmiech). I tak piszą, co chcą, lepiej więc nie dodawać powodów.

Nie da się uciec przed takim publikacjami, bo jest pani twarzą mediów. Czyta pani komentarze w sieci na swój temat?

- Już nie, kiedyś się przejmowałam, teraz wychodzę z założenia, że to, co ludzie piszą, dotyczy ich samych. Jeśli wolą żyć cudzym życiem i mają na to czas, to ich problem. Na własne życzenie wciągają się w tę całą machinę. Tabloid wymyśli bzdurę albo włoży czyjąś wypowiedź w kontekst odwrotny do intencji, a ludzie oceniają potem przez pryzmat tych nieprawd lub półprawd. Nie ma czym się przejmować.

Jest pani w komfortowej sytuacji, bo ma pani partnera z tej branży, który rozumie mechanizmy, które nią rządzą i z większym spokojem wszystko przyjmuje.

- To prawda. Gdyby było inaczej, mogłoby to być podstawą konfliktów albo mogłoby bardzo przeszkadzać. Oboje rozumiemy branżę, podchodzimy do tego ze spokojem. Wolałabym jednak, by ludzie też traktowali kolorówki, jak rozrywkę, a nie źródło wiedzy. Nie wierzę jednak, że przy kolejnym pytaniu o ślub nie narasta w was irytacja. Jeżeli są częste pytania na tematy prywatne, intymne, to faktycznie można mieć dość. Dlatego gdy pada pytanie o ślub, zawsze odpowiadam, że już kilka mieliśmy (śmiech).

Nie boi się pani drugi raz wchodzić do tej samej rzeki? Często osoby po rozwodzie nie chcą kolejnego małżeństwa, wolą żyć w związku partnerskim.

- W ogóle nie widzę żadnej różnicy, nie mam z tym problemu...

Niektórzy traktują rozwód jako osobistą porażkę życiową i boją się drugi raz podejmować ten temat.

- Każdy z nas jest inny, każdy z nas ma inną wrażliwość. Jeden będzie traktował rozwód jako porażkę i potem rozpamiętywał przez całe życie, ja z kolei zamykam etapy. Nie rozpamiętuję przeszłości, skupiam się na tym, co tu i teraz. Przeszłości i tak już nie zmienię, muszę z niej tylko wyciągnąć wnioski. Wiadomo, że jestem już innym człowiekiem niż kiedyś. Zupełnie nie rozumiem też tej naszej narodowej cechy, która polega na tym, że przeszłość jest usprawiedliwieniem dla tego, co się dzieje dzisiaj i jacy dzisiaj jesteśmy. Przecież jesteśmy kowalami własnego losu. Nigdy nie potrafiłabym przyjąć pozycji roszczeniowej wobec świata. Sama wszystko załatwiam, nie umiem delegować zadań. Zawsze bardzo mnie peszą sytuacje, w których ktoś myśli, że mam jakieś wymagania, bo jestem panią z telewizji.

I dodatkowo udowadnia pani, że w każdym momencie, zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym, można zacząć od nowa. Kobiety często boją się radykalnych zmian, nie wiedzą, jak się odnaleźć.

- Myślę, że nie ma jakiegoś gotowego patentu, czy dobrej rady dla wszystkich. Świat nigdy nie był i nie jest uniwersalny. Myślę, że każdy z nas ma jakąś cechę, wokół której może budować siłę, tylko czasami musi trafić na kogoś albo na sytuację, która tę siłę uwolni. Rozmawiam z wieloma ludźmi i wielu z nich ma kompleksy, zahamowania, boją się przyznać do słabości. Boją się, że świat wymaga od nich bycia twardymi, bo pokazać słabość albo przyznać się do błędu to jest straszny grzech. A ja uważam, że nie, że ludzie powinni znać swoje słabości. I tu zawsze będą dwie drogi - albo walczyć z nimi, albo po prostu je polubić. Wybieram tę drugą. W ogóle mam coś takiego, że jak coś mi przeszkadza albo czegoś nie chcę, to umiem sobie wmówić, że tego nie ma.

- Uważam, że piwo jest strasznie kaloryczne, więc wmówiłam sobie, że nie lubię piwa (śmiech). Nie widzę też białego pieczywa, mleko jest niezdrowe, słodycze, rzeczy smażone i przetworzone... Więc sobie wmówiłam, że tego nie ma. Podobnie bywa z ludźmi. Jeżeli trafię na kogoś, kto najpierw jest wspaniały, a potem okazuje się, że to jedynie interesowność albo bardzo zła energia, która mnie wykańcza, to też kasuję taką znajomość. Nie rozpatruję, nie poniewieram się tym, nie rozpamiętuję, po prostu to wymazuję. Mam właśnie taką zdolność komputerowego kasowania pamięci (śmiech). Za to pielęgnuję w świadomości wszystkie dobre rzeczy, miłe wspomnienia i dbam o relacje z życzliwymi ludźmi.

Jest pani Zosią samosią, w każdej dziedzinie na 100 procent, ale potrafi pani też czasami usiąść i powiedzieć: "Nie, jednak nie dam sobie z tym rady, proszę o pomoc"?

- Właśnie chodzi o to, że nie. To jest moja słabość. I to, że jestem uparta, czasem zbyt wymagająca. Wymagam dużo od siebie, więc uważam, że mogę wymagać od innych. Biorę na siebie mnóstwo rzeczy, wydaje mi się, że ja zrobię to - może niekoniecznie lepiej, ale na pewno szybciej. Poza tym zawsze miałam wyrzuty sumienia, że ktoś musiał za mnie pracować.

Taka presja, że muszę wszystko robić sama, jest na dłuższą metę wykańczająca.

- Ale to jest presja, którą ja sama sobie narzucam. To nie ma znaczenia.

Nasz organizm w pewnym momencie się buntuje, bo dla niego jest to po prostu presja.

- Dlatego tak bardzo szukam równowagi. Nawet jak wydaje mi się, że nie mam czasu, to udaje mi się wygospodarować godzinę na basen. Kradnę sobie czas.

Jak wygląda sprawa z kompleksami? Ma pani jakieś, z którymi do dzisiaj nie może sobie poradzić?

- Miałam mnóstwo kompleksów. Przez wiele lat myślałam, że jestem nie dość dobra w tym, co robię, że nie jestem doskonała, że inni są lepsi. Zaczęłam pracę w wieku 16 lat i wciąż musiałam udowadniać innym, że może i jestem młoda, ale już dużo umiem. W związku z tym wciąż włączał mi się syndrom prymusa. Długo walczyłam z kompleksami związanymi z wyglądem, ale potem dojrzałam do przekonania, że jak na coś nie ma się wpływu, to się z tym nie walczy. To się zmieniło dopiero później, gdy zrozumiałam, że otoczenie akceptuje mnie taką, jaka jestem, i że zrobiłam w życiu kilka rzeczy, z których mogę być dumna.

To co dalej ma pani w planach?

- Nie planuję, żyję spontanicznie. Boję się planować, bo później może nic z tego nie wyjść. Wiem jedno - chcę mieć dobre życie. Takie, w którym mam wokół siebie ludzi, których kocham i którzy mnie inspirują. Chcę to życie przeżyć w zdrowiu, bez cierpienia mojego i bliskich. Bez wzajemnych pretensji, żalów, złości i zawiści. I chciałabym zobaczyć świat, taki, którego jeszcze nie znam. Uwielbiam nowe doświadczenia. O to wszystko trzeba zadbać, postarać się. Dlatego życzę sobie siły. Tylko tyle...

Magdalena Makuch

SHOW 24/2016

Show
Dowiedz się więcej na temat: Beata Tadla
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy