Reklama

Zielony raj i zielone piekło

Fascynująca rzeka, fascynująca kraina. Miejsca dziewiczej przyrody, do których można dotrzeć tylko łodzią. Zielony raj czy zielone piekło?

Amazonka jest rzeką nudną. Gdy już opuszcza kaniony Andów i płynie do Atlantyku szerokim korytem, jest niczym innym niż wielką autostradą przecinającą Amerykę Południową. Zamiast samochodów poruszamy się małymi łódkami albo wielkimi statkami. Do Manaus, 1500 km od oceanu, dopływają te największe pełnomorskie! I tak jak w cywilizowanym świecie: ciekawie zaczyna się dopiero wtedy, gdy zjeżdżamy z tej "autostrady" na bok.

- W jakim jesteś kraju? - zapytał mnie recepcjonista, gdy meldowałem się w tanim hotelu w Letycji. Przez chwilę myślałem, że źle zrozumiałem pytanie. Ale w tym miejscu na ziemi jest ono jak najbardziej na miejscu. Chodzi o pieczątkę w paszporcie. Kolumbijska Letycja przez miedzę graniczy z brazylijską Tabatingą i przez rzekę z peruwiańską wioską Santa Rosa. Można więc śniadanie zjeść w Kolumbii, obiad w Peru, a kolację w Brazylii i wrócić na wieczornego drinka znów do Kolumbii.

Reklama

Paszportu nikt nie sprawdza, jedyną różnicą jest inna waluta i język portugalski po brazylijskiej stronie. Dopiero gdy wyruszamy dalej, konieczne jest odnalezienie właściwych pograniczników i uzyskanie stosownych pieczątek w paszportach. Tu, na rzece, nikogo nie interesują takie biurokratyczne wymysły. Tubylcy nazywają siebie Amazończykami albo "chiarapas". Niezależnie od paszportów jakimi się posługują. Nie dziwi nas więc i to, że wycieczka małą łodzią peke-peke - choć opłacona w Kolumbii - zaczyna się w Santa Rosa, tuż obok patrolowych łodzi marynarki peruwiańskiej.

Przyznam, że nasza łupinka wyglądała niezbyt imponująco. Przewodnik też nie wzmocnił naszego zaufania. - Gdybyśmy się wywrócili i wpadli do wody, to nie róbcie żadnych gwałtownych ruchów, tylko podpłyńcie do najbliższego kawałka drewna i dajcie się ponieść nurtowi w oczekiwaniu na ratunek. Nie bójcie się piranii. W głównym nurcie ich nie ma. Najgorsze są anakondy, które reagują na rozpaczliwe ruchy potencjalnych topielców. Anakondę szczęśliwie spotkałem tylko w zoo, a wycieczka i tak dostarczyła mi wrażeń. Gdy opuściliśmy główny nurt (niesie wszystko, co spotka), można było zanurzyć się w gęsty zielony labirynt. Być może nawet kręciliśmy się w kółko, bo drogę znał tylko przewodnik, ale za każdym zakrętem starorzecze wyglądało inaczej.

Spotykaliśmy też położone na palach osady. Ludzie prowadzą tu normalne gospodarstwa. Nie brakuje "cywilizacyjnych" udogodnień, takich jak telewizory czy światło. Jedyna różnica jest taka, że sąsiedzi odwiedzają się łódkami a nie samochodami. O tej porze roku woda jest jeszcze nisko. W kwietniu i maju poziom podnosi się nawet o kilka metrów. To determinuje życie w miastach, na przykład w położonym w górze rzeki Iquitos. Wolną "lancią", jak nazywane są statki transportowe, podróż tam może trwać nawet trzy dni.

Szybką łodzią dopłyniemy w 10 godzin. Dopiero przy nabrzeżu widać jak oryginalne są ładunki przewożone rzeką. Tu nie dziwi nawet karawan na powitanie. No tak, płynęliśmy z... nieboszczykiem na pokładzie. Do Iquitos nie da się inaczej dostać niż łodzią lub samolotem. To największe miasto świata bez lądowego połączenia z resztą cywilizacji południowoamerykańskiej. Miasto założyli jezuici jako skromną misję. Swój rozwój zawdzięcza gorączce kauczuku, który w XIX wieku był na wagę złota. O tamtych czasach opowiada doskonały film Wernera Herzoga "Fitzcarraldo". Zresztą dziś też wszelki biznes związany z Amazonią ma swoje siedziby tutaj.

Niezależnie od tego czy dotyczy to fabryk, czy przewodników po dżungli. Turyści, którzy przetrwali zielone piekło z ulgą witają wszelkie oznaki cywilizacji. Ci, którym jeszcze mało wybiorą się na targ do Belen. Nie brakuje tam oryginalnych przypraw i przysmaków, od jakich europejczycy odwracają głowę z dezaprobatą.

Na każdą chorobę znajdziemy lekarstwo magicznego szamana. Gdy zejdziemy nad rzekę, trafimy na Peruwiańską Wenecję. To dzielnica biedoty. Lepiej zwiedzać ją w ciągu dnia. I to łodzią.

Wieczorem bezpieczniej jest pójść na spacer bulwarem Malecon Madonaldo. Wprost z kafejek można podziwiać zachód słońca nad rozlewiskiem największej rzeki świata. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że widok przypominał podobną panoramę... nad Biebrzą. Tylko temperatura nie pozwoliła mi się rozmarzyć przy tej tęsknej impresji.

Mieczysław Pawłowicz
Świat i Ludzie 04/2012

Świat & Ludzie
Dowiedz się więcej na temat: turystyka | podróże | Łódź | domy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy