Reklama
Surowe piękno

Podróż do Sardynii

Adoratorów miała całe mnóstwo. Fenicjanie, Rzymianie, Maurowie, Hiszpanie, wreszcie Włosi. Wszyscy starali się ją posiąść, lecz nikomu to do końca się nie udało. Bo Sardynia - piękna i dumna - odsłania swoje wdzięki wyłącznie na własnych warunkach.

Milionerom przypływającym na swoich ociekających luksusem jachtach na Costa Smeralda wydaje się, że zaznają uroków Sardynii, przechadzając się po Porto Cervo. W tym snobistycznym kurorcie, który powstał w połowie ubiegłego wieku na zlecenie miliardera, księcia Agi Chana, niebotyczne ceny dorównują szczytom architektonicznego bezguścia. Niektórzy zawijają do bliźniaczego Porto Rotondo, skuszeni zapewne perspektywą dobrej zabawy, albowiem tam właśnie letnie miesiące spędza ekspremier Włoch Silvio Berlusconi.

Ale my pozostawimy milionerów wśród sklepów Prady i Balenciagi, a sami czym prędzej udamy się na południe. Jadąc górzystą drogą wzdłuż bajecznych zatok, wspinając się po serpentynach wśród soczystej zieleni piniowych lasów, szybko zdamy sobie sprawę z tego, że pieniądze szczęścia nie dają, a uwięzieni na jachtach "Gatesowie" tego świata tracą to, co najlepsze. 

Reklama

Hojność matki natury

Bo Sardynia najpiękniejsza jest w swojej dzikości, gdy spomiędzy granitowych szczytów dostrzega się przez chwilę morze o nieprawdopodobnym, lazurowo-szmaragdowym kolorze. Kiedy widzimy, jak złocą się i srebrzą plaże, niemające sobie równych w całym basenie Morza Śródziemnego. I gdy zza zakrętu wyłaniają się senne, ledwo muśnięte przemysłem turystycznym miasteczka. Jedno z nich, Posada, przyklejone do zbocza góry zwieńczonej średniowieczną wieżą, spodobało mi się tak bardzo, że właśnie tam postanowiłam urządzić bazę wypadową.

Już pierwszego dnia zorientowałam się, że poznanie Sardynii nie będzie takie proste. Jej mieszkańcy nie śpieszą się nigdy i nigdzie, w porze sjesty miasteczko zamiera, z biurem turystycznym włącznie. Porozumienie się po angielsku graniczy z cudem, jako taka znajomość włoskiego też niewiele daje, albowiem Sardyńczycy posługują się lokalnym dialektem, pełnym naleciałości hiszpańskich i arabskich, pozostałych po dawnych najeźdźcach. Ponieważ o wypożyczalni samochodów nikt w Posadzie najwyraźniej nie słyszał, opuściłam poprzeczkę i postawiłam na rower.

Wypożyczalnię znalazłam w warsztacie wulkanizacyjnym, prowadzonym przez braci bliźniaków nikczemnej postury i (jak się okazało) takiegoż usposobienia. Zaproponowali mi rozklekotany, przedpotopowy bicykl, zażądawszy 15 euro za dzień oraz 20 euro kaucji, co wielokrotnie przekraczało wartość pojazdu. Gdy następnego dnia nie przedłużyłam wynajmu, jeden z bliźniaków odegrał przede mną spektakl godny włoskiej opery: zanim zwrócił kaucję, wymruczał "momento", po czym najpowolniejszym w świecie gestem wyjął z paczki papierosa, zapalił go pod napisem "Vietato fumare" (zakaz palenia) i dopiero dopaliwszy go do filtra, raczył oddać pieniądze.

Że gospodarka na Sardynii jest specyficzna, mogłam się domyślić, mijając zamkniętą budę z warzywami, na której wisiało zawiadomienie: "Nieczynne. Urlop od 14 sierpnia do 1 listopada"... Porzuciwszy mrzonki o transporcie kołowym, wybrałam się statkiem do słynnej zatoki Orosei. Jej sława jest w pełni zasłużona - kilkusetmetrowe klify mieniące się w słońcu odcieniami czerwieni, różu i oranżu, poprzetykane małymi, niedostępnymi od lądu plażami, oblewane są morzem tak krystalicznie czystym, że na głębokości kilkunastu metrów można obserwować ryby przemykające wśród podwodnych skał. Jedną z największych atrakcji tej części wybrzeża jest siedmiokilometrowa jaskinia Bue Marino - prawdziwa uczta dla wielbicieli rzeźbiarskiego kunsztu matki natury. 

Wszystkie smaki oceanu


Skoro jesteśmy przy ucztach - po wycieczce, skuszona szyldem obiecującym lokalne pyszności, wstąpiłam w porcie La Caletta do niepozornej knajpki Giovanna. Cucina Tipica Sarda, co w swobodnym tłumaczeniu oznacza: U Giovanny. Lokalne Specjały. Giovanna okazała się kobietą w sile wieku, z charakterem i wymalowanym na twarzy bagażem doświadczeń - prawdziwa "padrona di casa". Na pytanie o menu machnęła tylko pogardliwie ręką i w prostych słowach, posiłkując się talentem plastycznym, objaśniła, co mogę tego dnia u niej spożyć. Zdecydowałam się na antipasti di mare oraz spaghetti z jeżowcem. Oba dania okazały się strzałem w dziesiątkę, zwłaszcza to drugie, którego każdy kęs przywoływał na podniebieniu wszystkie odcienie smaku oceanu. Nie muszę dodawać, że do Giovanny wracałam jeszcze nie raz.

Rozsmakowawszy się w morskich podróżach, za cel kolejnej wycieczki obrałam archipelag Maddalena, rozciągający się pomiędzy Sardynią a Korsyką. Miasteczko La Maddalena, leżące na największej z wysp, przywodzi na myśl włosko-francuskie kurorty we wschodniej części riwiery - dyskretna elegancja zabudowy kontrastuje z wyraźnie biedniejszymi miasteczkami wschodniej Sardynii. Wyjeżdżając poza miasto, znów ulegamy urokowi przyrody - piętrzące się nad plażami granitowe skały smagane morskim wiatrem przybierają najbardziej fantazyjne formy, przywodzące na myśl rzeźby Henry’ego Moora.

Leżąca obok wysepka Caprera, połączona z La Maddaleną 600-metrową groblą, jest już inna - tu króluje las piniowy, a na wąskich dróżkach co chwila spotyka się biegaczy i rowerzystów, których przyciągają malownicze trasy, ale też chyba cień rzucany przez bujną roślinność. Co ciekawe, pierwsze pinie zasadził tutaj w połowie XIX wieku sam Giuseppe Garibaldi, legendarny włoski bohater, który spędził na Caprerze ostatnie lata życia.

Bandyci i murale

Nasyciwszy się morzem, skierowałam się w głąb interioru, gdzie pośród majestatycznych gór parku narodowego Gennargentu znajduje się Villagio di Tiscali - stanowisko archeologiczne na terenie starożytnej osady Nuragijczyków, która - niczym wioska Asterixa - nigdy nie została podbita przez Rzymian.

Będąc w tej okolicy, koniecznie trzeba zejść do jeziora Cedrino. Akwen, ciągnący się pomiędzy górami, jest niebywale malowniczy - wycieczka kajakiem wśród surowych klifów, nad którymi wznoszą się zarośnięte zbocza gór, gdzie ciszę z rzadka tylko przerywają dzwonki wypasanych kóz, była jednym z moich największych odkryć na Sardynii. Kolejny wypad zrobiłam do miejscowości Orgosolo, jeszcze nie tak dawno cieszącego się złą sławą miejsca wyjętego spod prawa, zamieszkanego przez groźnych sardyńskich bandytów, gdzie mafijne porachunki były codziennością.

Teraz turyści nie muszą się już obawiać przyjeżdżania do Orgosolo, a tym, co ich tu przyciąga, są niezwykłe murale, gęsto pokrywające mury oraz ściany domów. Trudno je policzyć (niektóre źródła mówią, że kolekcja liczy 150, inne, że 300) - stare malowidła niszczeją, ale na ich miejsce wciąż powstają nowe. Od strony artystycznej są przekrojem różnych technik, stylów i malarskich inspiracji. Tym, co łączy murale, jest cel - protest przeciwko społecznej niesprawiedliwości, wojnom, agresji.

Sekret długowieczności


Podróże podróżami, ale nie ma mowy o wypoczynku bez kilkudniowego lenistwa na plaży. Moją ulubioną okazała się ta położona na wschodnim wybrzeżu, przy zatoce Campino - z drobnym białym piaskiem, jaki dotąd widziałam tylko nad Bałtykiem, ale z pogodą bynajmniej nie bałtycką.

Pewnego dnia podszedł tam do mnie nieśpiesznym krokiem stary Marokańczyk dźwigający naręcza tkanin ze znakomitej bawełny, o wzorach, które dwa sezony temu robiły furorę w Saint-Tropez. Pomyślałam sobie, że ów przemiły handlarz mógłby stanowić alegorię Sardynii - nie całkiem afrykańska, niezupełnie europejska, żyjąca swoim tempem, niegoniąca za modą, ale świadoma wartości tego, co ma do zaoferowania. A ma tego jeszcze mnóstwo - choćby miasteczko Alghero zwane Małą Barceloną, tętniące życiem Cagliari, liczącą trzy tysiące lat twierdzę Su Nuraxi, ruiny antycznego portu Tharros czy ogromne wydmy na zachodnim Costa Verde...

Jeden przyjazd raczej na to wszystko nie wystarczy, zwłaszcza że aby wczuć się w lokalną atmosferę, samemu trzeba odrzucić północnoeuropejskie tempo życia. Dobrze się wyspać, wypić w lokalnym bistro espresso, po czym - nieśpiesznie - udać się w wybranym kierunku, a dzień zwieńczyć kolacją z morskich specjałów, przy butelce schłodzonego wybornego lokalnego białego wina vermentino. Sardyńczycy żyją podobno najdłużej w Europie - może na tym polega ich sekret?

Wika Kwiatkowska

PANI 10/2014


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy