Reklama

Południowy Tyrol: Będziesz tu wracać

Alpe di Siusi to ulubiona destynacja rodzin z dziećmi i początkujących narciarzy /IDM Südtirol-Alto Adige/Helmuth Rier /materiały prasowe

​300 słonecznych dni w roku, doskonale przygotowane trasy, widoki, które zapierają dech i kuchnia, którą pamięta się przez lata - wyobraźcie sobie to wszystko na terenie, który nie jest jeszcze zawłaszczony przez turystów. Brzmi zbyt dobrze, żeby było prawdziwie? Gwarantuję, w Południowym Tyrolu jest jeszcze lepiej!

Żeby zrozumieć unikalną atmosferę tego miejsca, trzeba wyobrazić sobie mieszankę dwóch kultur, która wrze tutaj każdego dnia. Jeszcze niewiele ponad 100 lat temu region był częścią austriackiego kraju koronnego Tyrol. W 1918 roku, po zakończeniu I wojny światowej, został dołączony do Włoch. Wpływy austriackie i włoskie widać tu na każdym kroku. Nawet w oznaczeniach miejscowości. Obowiązują tu dwa języki urzędowe, dlatego ośrodki mają włoskie i niemieckie nazwy. Do tego dochodzi ladyński, którym posługują się mieszkańcy dwóch dolin - Val Gardeny/Gröden i Alta Badia. Wzorcowa organizacja i solidność, za którą ceni się Austriaków w Tyrolu spotyka się z wyborną kuchnią i otwartością, którą mogą pochwalić się jedynie Włosi. To połączenie, które gwarantuje turystom doskonały wypoczynek.

Reklama

W ladyńskiej legendzie

Kiedy docieramy do Seiser Alm/Alpe di Siusi jest już popołudnie. Do hotelu prowadzą nas kręte drogi pnące się coraz wyżej. Zajmujemy miejsca na oświetlonym przez słońce tarasie i zaczynamy od Hugo. To lekki drink na bazie prosecco z dodatkiem syropu z kwiatów czarnego bzu, liści mięty, limonki i wody gazowanej. Połączenie tak dobre, że już planujemy własną domową produkcję. Pierwsze kulinarne odkrycie zaliczamy 20 minut po zameldowaniu się w hotelu. W najbliższych dniach będzie ich na nas czekać znacznie więcej. 

Jeszcze tego samego wieczora udajemy się bryczką do uroczej gospody. Po drodze zaliczamy jeden z piękniejszych zachodów słońca, jakie do tej pory widzieliśmy. W momencie, w którym zapadł zmierzch, skały Dolomitów pokryły się różowymi i czerwonymi odcieniami.

Zgodnie z ladyńską legendą, w dawnych czasach, kiedy tyrolskie tereny zamieszkiwały karły i olbrzymy, dumą króla Laurina był jego różany ogród. Kiedy został pojmany, a jego era chyliła się ku końcowi, rzucił zaklęcie na swoje róże - kwiaty miały przestać kwitnąć za dnia i w nocy, by już nigdy nie cieszyły niczyich oczu. Król zapomniał jednak o zmierzchu, dlatego od tej pory jasne za dnia skały tuż po zachodzie słońca niemal żarzą się kolorami.

Żegnaj dieto!

Gdy docieramy na miejsce naszej kolacji, jest jasne, że gospodarze chaty szybko nas z niej nie wypuszczą. Na stole pojawiają się wszystkie tradycyjne dla regionu potrawy. Na przystawkę deska serów i wędlin ze speckiem na czele, bajeczne ravioli, dziczyzna i canederli czyli knedle.

Niegdyś danie biedoty, dziś pojawia się w karcie każdej szanującej się kuchni regionu. Powstaje z czerstwego pieczywa wymieszanego z jajkiem, przyprawami i serem. Ich wersji jest tyle, ile gospodyń - bardzo popularne są jeszcze z dodatkiem szpinaku lub specku zamiast sera. Jeśli nie chcesz obrazić ich uczuć, do jedzenia nie używaj noża! Knedle powinny być tak miękkie, żeby poddawać się samemu widelcowi. Krojenie ich nożem to prawdziwa obraza.

Gdy myślimy, że nic już nie uda nam się zmieścić, właściciel chaty podaje desery. Aromatyczny strudel z jabłkami i cynamonem na kruchym cieście oraz kaiserschmarrn, czyli porwany na kawałki słodki omlet posypany cukrem pudrem podawany z musem owocowym - wszystko warte grzechu. Pod koniec wizyty podciągamy obcisłą odzież termiczną jak najwyżej się da - pół żartem, pół serio stwierdzamy, że od teraz będzie nam też służyć jako wyszczuplająca bielizna.

>>> Czytaj dalej na kolejnej stronie <<<

Od amatora do zawodowca

Następnego dnia czas spalić te kalorie. Wybór jest ogromny. Z karnetem Dolomiti Superski mamy do dyspozycji 12 ośrodków narciarskich i 1200 km stoków o zróżnicowanym poziomie trudności. Świetne snowparki, czarne wymagające trasy i łagodne zbocza dla początkujących - tutaj każdy znajdzie coś dla siebie.

Startujemy ze spokojnego Alpe di Siusi. Płaskowyż jest idealnym terenem dla rodzin z dziećmi i osób, które dopiero zaczynają swoją przygodę ze sportami zimowymi. Szerokie stoki o niewielkim nachyleniu są łaskawe dla niewprawionych, którzy jeszcze nie opanowali zjazdu pługiem. Ale nie tylko. To także istny raj dla fanów narciarstwa biegowego. Jego atuty doceniała też Justyna Kowalczyk, która trenowała tutaj przed najważniejszymi startami.

Z Alpe di Siusi tylko kilka wyciągów dzieli nas od słynnej trasy Saslong w Val Gardenie/Gröden. To tu każdego roku najlepsi narciarze próbują swoich sił w zawodach Pucharu Świata. Kluczowy jest start, stroma ściana może zweryfikować nasze umiejętności, a mocna mgła, która w regionie jest prawdziwą rzadkością, nie ułatwia zadania. Już kilkadziesiąt metrów niżej ponownie witamy słońce i każdy w swoim tempie, podziwiając po drodze piękny masyw Sassolungo, pokonuje ponad 3,5-kilometrową FIS-owską trasę. 

Po drodze zatrzymujemy się w gospodzie na degustację... piw! Właściciel chaty Baita Saslonch, Jan Piazza, z zapałem opowiada o tym, jak kilka lat temu wraz z przyjaciółmi marzył o własnym browarze. Dziś ich piwo rzemieślnicze, Monpiër de Gherdëina, jest dumą regionu, a Jan w swojej restauracji z przyjemnością dobiera menu pod konkretne gatunki swojego trunku. Udaje mu się przekonać nawet piwosceptyków. Najbardziej w pamięci zapada nam ciężkie piwo podane z tradycyjną potrawą - grosti. To chrupiący placek zrobiony z ziemniaków, jaj i mąki, smażony na głębokim oleju. Podawany z ciepłą kapustą doskonale uderza w polskie podniebienia i krzepi po wysiłku. Smakuje jak połączenie chrustu i placków ziemniaczanych. O tym, ile ma kalorii, zapominamy przy kolejnym kieliszku piwa Jana.

Doskonałe warunki i słońce kuszą, więc ponownie wpinamy narty. Na południowotyrolskich stokach stosuje się naśnieżanie śniegiem technicznym. Dzięki temu, niezależnie od temperatury na stoku, możemy w pełni cieszyć się jazdą od późnej jesieni aż do kwietnia.

Kiedy nogi zaczynają nam odmawiać posłuszeństwa, zatrzymujemy się na kolacji w najmniejszej restauracji w całych Alpach. Jej niepozorny wygląd mógłby zmylić niejednego turystę. Maleńka drewniana chata niemal ginie w śnieżnym krajobrazie. Zajmujemy miejsca na zewnątrz, a w naszych rękach błyskawicznie pojawiają się kieliszki pełne regionalnego wina. Mamy szczęście. Trafiamy na dni wina. Jest czego próbować. Co 12. nagradzane włoskie wino pochodzi właśnie z Południowego Tyrolu.

Ale okazuje się, że to nie wino będzie gwiazdą naszej kolacji. Po tradycyjnym antipasti nadchodzi czas na primo piatto. Kiedy kelner opowiada o daniu, mamy wrażenie, że źle się zrozumieliśmy. W wydrążonych chlebach podaje nam... zupę z siana. Delikatny wywar obsypany suszonymi kwiatami to duma chaty Gostner Schwaige. Przyrządza się ją z mieszanki 25 alpejskich ziół, które latem zbiera sam właściciel restauracji. Choć trudno w to uwierzyć, delikatność wywaru podbija nasze serca. Za tym smakiem będziemy długo tęsknić, a takiej zupy nie podają w żadnym innym miejscu na świecie.

Czas płynie dla nas tak wolno, że nie zauważamy kiedy minęła kolejna godzina. Musimy szybko ruszać, by zdążyć dotrzeć w miejsce noclegu, zanim wyciągi zostaną zamknięte. Gdy widzi to właściciel chaty, szybko wybiega z torebką ciastek domowej roboty. Życzy nam udanego pobytu i żegna się z nami jak z przyjaciółmi. Dawno nie czuliśmy się tak zaopiekowani.

Mimo to muszę przyznać, że pobyt tutaj nie wszystkim przypadnie do gustu. Południowy Tyrol zamieszkują ludzie, którzy kochają ludzi i celebrują życie. Stworzyli tu prawdziwy raj dla hedonistów. Jeśli zdarza ci się na urlopie nerwowo zerkać w telefon i kompulsywnie sprawdzać służbową pocztę, w towarzystwie zrelaksowanych turystów mruczących z zadowolenia, możesz się nie odnaleźć.

Zobacz także:

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama