Reklama

Polowanie na wilka

Wracamy do nieudanego zamachu na Führera, który miał miejsce w jego tajnej kwaterze. Mimo upływu lat sprawa nadal wzbudza wielkie emocje pasjonatów i znawców historii.

Droga biegnąca z lotniska Wilamowo do Wilczego Szańca w Gierłoży nie zmieniła się od czasu, gdy rankiem 20 lipca 1944 roku jechał tamtędy pułkownik Claus von Stauffenberg. Możemy sobie tylko wyobrażać, co czuł, zbliżając się do kwatery Hitlera...

Chciał zabić Führera

Stan fizyczny pułkownika był fatalny. Nieco ponad rok wcześniej odniósł ciężkie rany, gdy amerykański myśliwiec zaatakował jego samochód przed tunezyjskim miastem Safakis. Wyskoczył wprawdzie z samochodu, ale nie odbiegł daleko. Znaleziono go kilka metrów od zwęglonego wraku. Pociski oderwały prawą dłoń i przedramię. Na lewej dłoni wisiały dwa palce, mały i serdeczny, które trzeba było amputować.

Reklama

Rana na kolanie była tak poważna, że rozważano amputację nogi. W miejscu lewego oka był krwawy oczodół. Drugie oko zostało uszkodzone. Zdołał jednak odbudować zdrowie i podjąć służbę.

Od 1 lipca 1944 roku był szefem sztabu dowódcy Armii Rezerwowej, której zadaniem było szkolenie rekrutów dla wojsk frontowych i ochranianie bezpieczeństwa wewnętrznego kraju. I w tym charakterze bywał na naradach z Hitlerem w Wilczym Szańcu. A znając stan niemieckich sił zbrojnych i rozmiar klęsk, uznał, że musi zabić Führera, aby ratować Niemcy.

Jego przyjaciel, doktor Ferdinand Sauerbruch, wtajemniczony w plany zamachu, powiedział: - Twoje rany są zbyt poważne, kondycja psychiczna zbyt słaba, nerwy niewystarczająco mocne, ryzyko błędu za duże.

A jednak von Stauffenberg postanowił zrealizować swój zamiar.

Działał w pośpiechu

Niepodziewanie, po przybyciu do Wilczego Szańca dowiedział się, że zmieniono miejsce narady. Wojska radzieckie były już w odległości 140 km od Gierłoży. Dla samolotów był to bardzo niewielki dystans. Ekipy budowlane przystąpiły do wzmacniania schronu Hitlera. Dlatego naradę w ostatniej chwili przeniesiono do baraku. Pułkownik Stauffenberg pod pretekstem zmiany koszuli wszedł do pokoju w schronie dla gości. W teczce miał dwa ładunki wybuchowe i dwa zapalniki. Kto uzbroił bombę? Stauffenberg? Musiałby wyciągnąć zawleczkę z cienkiego i długiego zapalnika (nazywanego ołówkowym), a więc jedną ręką trzymać go, aby pociągnąć za maleńki metalowy pasek - zawleczkę.

Wykonanie tego jedną ręką było nierealne. Dlatego wydaje się, że to jego adiutant - Werner von Haeften - uzbroił bombę, a po wojnie, ze względu na kształtowanie wizerunku Stauffenberga jako symbolu ruchu antyhitlerowskiego, jemu to przypisano. Spieszyli się. Czy dlatego nie uruchomili zapalnika drugiej bomby? Stauffenberg oddał ją adiutantowi. A dlaczego nie pozostawił w teczce? Eksplozja pierwszego, uzbrojonego ładunku zainicjowałaby wybuch drugiego...

Gra na śmierć i życie

Z bombą w teczce Stauffenberg ruszył w stronę budynku, gdzie narada już się rozpoczęła. W największym pomieszczeniu Hitler siedział na prostym zydlu pośrodku stołu, twarzą do okien. Pułkownik postawił teczkę na podłodze, może metr od Hitlera. Miał świadomość, że działa chemiczny zapalnik, w którym kwas przeżerał miedziany drut przytrzymujący iglicę. Wiedział również, że wybuch może nastąpić równie dobrze za pięć, jak i za piętnaście minut. Obrócił się do oficera dyżurnego, dając znać, że musi wyjść. Od tego momentu wszystko już było grą na śmierć i życie.

Generał Adolf Heusinger, referując sytuację na wschodzie, kazał adiutantowi pułkownikowi Heinzowi Brandtowi, aby rozłożył kolejną mapę. Ten pochylił się nad stołem i zawadził butem o teczkę pozostawioną przez Stauffenberga. Przesunął ją na drugą stronę masywnej podpory stołu. Tak niewielki ruch uratował życie Heusingera. Brandta - nie. On już raz znalazł się w podobnej sytuacji, w marcu 1943 roku, gdy zamachowcy poprosili go, aby wracając z Hitlerem ze Smoleńska, przewiózł butelkę likieru, niby wygraną w zakładzie.

To była bomba, która miała eksplodować pół godziny po starcie samolotu. Wybuch nie nastąpił. Brandt uratował życie. 20 lipca 1944 roku już nie miał tyle szczęścia. Ciężko ranny, zmarł dwa dni później w szpitalu. Minęła godzina 12.40, gdy Hitler pochylił się nad mapą - wtedy eksplodowała bomba. Masywna podpora stołu i gruby dębowy blat osłoniły go, a fala uderzeniowa, uchodząc przez otwarte okna, uległa rozproszeniu.

Stauffenberg, który obserwował wybuch z bezpiecznej odległości, doszedł do wniosku, że w baraku nikt nie pozostał żywy. W tym przekonaniu pospieszył z Haeftenem do samochodu, aby jak najszybciej opuścić Wilczy Szaniec i dotrzeć na lotnisko. Ponownie jechali brukowaną drogą przez las, przekonani, że zamach udał się, a nowy rząd zakończy koszmar wojny.

Porażka

Hitler, oszołomiony, w podartych spodniach, tylko lekko ranny, wyszedł o własnych siłach z budynku, który miał być jego grobem. Reichsführer SS Heinrich Himmler był w tym czasie w willi w Brożówce, gdzie poddawał się zabiegom masażysty Feliksa Kerstena, jedynego człowieka, który umiał uśmierzyć dotkliwe bóle żołądka. Na wieść o wybuchu kazał przygotować samochód z eskortą i bezzwłocznie wyruszył do Wilczego Szańca.

On wiedział o przygotowaniach do zamachu, gdyż na początku lipca dwaj spiskowcy dostali się w ręce Gestapo. A jednak nie reagował. Czekał, aż wraz ze śmiercią Führera władza osunie się w jego ręce, aby mógł uratować ukochane Niemcy przed bolszewickimi hordami. Cztery miesiące później, w listopadzie 1944 roku, Hitler i jego współpracownicy wyszli na niewielki dworzec, na który po raz pierwszy przyjechali w 1941 roku, wierząc w zwycięstwo w tej wojnie. W opustoszałych schronach saperzy zainstalowali wiele ton ładunków wybuchowych, aczkolwiek nie zdetonowali ich. Rozkaz uruchomienia zapalników nadszedł 23 stycznia 1945 roku. Dzień później wysadzono schrony Lammersa w Radziejach i Himmlera w Pozezdrzu.

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI

Tele Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy