Reklama

Podróże marzeń: Lizbona

Jedyne takie miasto, w którym radość życia miesza się z melancholią

Pierwszy raz powinno się zobaczyć Lizbonę od strony morza. Poczuć magię tej chwili, gdy z porannych mgieł zaczynają wyłaniać się przed oczami czerwone dachy z górującą nad nimi potężną sylwetką zamku świętego Jerzego. Poczuć to samo, co przed wiekami czuli najodważniejsi ludzie świata, żeglarze-odkrywcy.

Bartolomeu Dias, który jako pierwszy opłynął Afrykę od południa, odkrywając morską drogę na Wschód (a przy okazji Przylądek Burz, przemianowany później na Przylądek Dobrej Nadziei. Ferdynand Magellan - ten, którego wyprawa jako pierwsza opłynęła Ziemię, choć on z niej nie wrócił, zabity na Filipinach. Wreszcie Vasco da Gama - odkrywca morskiej drogi do Indii. I setki innych...

Reklama

Lizbona jest chyba ostatnim wyjątkowym miastem Europy, którego ducha nie zabiła nowoczesność i masowa turystyka. Oczywiście targi Expo i piłkarskie mistrzostwa Europy odmieniły Lizbonę. Nie wyburzono jednak z tego powodu żadnej starej, choć nie za dobrze utrzymanej dzielnicy, jak to zrobiono choćby z Barcelonetą w Barcelonie.

I chwała za to Portugalczykom. Lizbona zdaje się nie przejmować upływającym czasem. Pozostawia jego ślady w nienaruszonym stanie. Tu na sąsiadujących ze sobą ulicach, placach i zaułkach odbija się niezwykła historia i miasta, i kraju. A miało się co odbijać.

Przecież przez stulecia właśnie tu było centrum żeglugi. Stąd wyruszały wyprawy - do miejsc, których jeszcze nie było na mapach, po chwałę i skarby. Za te ostatnie władcy budowali pałace o urodzie, której nie da się opisać. Za łupy z tych wypraw fundowali kapiące złotem kościoły. Bogacący się kupcy stawiali imponujące rezydencje, by podkreślić swe znaczenie. Ale później nadeszły lata chude.

I to też widać tutaj niemal na każdym kroku, bo historię miała Portugalia nie mniej burzliwą niż my.

Jak zatem zwiedzać to miasto? Najlepiej powoli i... przypadkowo, bez planu. Tak, tutaj wystarczy się szwendać, można przejechać się słynnym żółtym tramwajem i poczuć dreszcz na ostrych zakrętach przy katedrze. Zwłaszcza przy zjeździe wydaje się, że nie może utrzymać się na torach i musi uderzyć w mur vis a vis kościoła.

Równie intrygujący jest ten widok z wnętrza tramwaju, jak z chodnika, na którym turyści czatują z aparatami fotograficznymi.

Sama katedra z zewnątrz wydaje się za duża, a wewnątrz... za mała. To zasługa bardzo grubych murów. Wnętrze jest zaskakująco surowe i ciemne. Bardziej dla tych, którzy szukają tu duchowego ukojenia, a nie zabytków pośpiesznie sfotografowanych i wrzuconych na Instagrama.

Zamek, który góruje nad miastem, oferuje niewiele. Właściwie tylko... widok. Ale za to jaki! Mamy tu wszystko na dłoni: łąka z dachów w intensywnym oranżu, gdzieniegdzie filetowe kwiaty bardzo bujnie kwitnących tu jakarand.

Za to właśnie w okolicy zamku znajdziemy domy o najpiękniejszych chyba fasadach z ceramicznych płytek (azulejos).

Za najmodniejszą dzielnicę uważa się Alfamę. To ulice artystów i tych, którzy za takich chcą uchodzić. To nie zawsze najlepsze, ale zawsze najdroższe knajpki. I kluby, gdzie rozbrzmiewa fado, muzyka nieco pokiereszowanych serc i dusz. Nawet jeśli nie zachwyca kogoś słuchana z płyt u siebie w kraju, to tutaj każdy poddaje się jej sile. A pogodni i radośni Portugalczycy na chwilę stają się przy niej melancholijni. Taki krakowski spleen po lizbońsku. Zwłaszcza, gdy wzmacniany jest dobrym i tanim winem.

Kuchni i trunkom wypadałoby poświęcić osobny tekst. Są proste, ale doskonałe. Sama znam ludzi, którzy odwiedzają Lizbonę kilka razy w roku, na szybki wypad kulinarny. I taki sposób poznawania miasta, od knajpki do knajpki, wydaje się najbardziej przybliżać nam portugalską duszę. Z obowiązkowym punktem programu - degustacją wiśniowego likieru ginjinha w sklepiku przy Santo Antao tuż obok placu Rossio. Lizbona jest zmysłowa. Jak kobieta, na której twarzy widać upływ czasu, ale i nieprzemijające piękno.

MR

Świat & Ludzie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy