Reklama

Pieszo przez góry Iranu

Takie podróże pokazują ci, kim naprawdę jesteś - opowiada Łukasz Supergan, który w 76 dni przeszedł pustynne góry Iranu. Samotna wędrówka przez trudny teren w upale i w śniegu była okazją do spotkania z ostatnimi irańskimi nomadami i do spotkania z samym sobą.

Izabela Grelowska, Styl.pl: Co było głównym celem twojej wyprawy: spotkanie z ludźmi czy przejście gór Zagros?

Łukasz Supergan: - Moim celem było przejście gór. Miałem też nadzieję, że spotkam ostatnich irańskich nomadów i zobaczę, jak żyją. I chociaż to mi się udało, było inaczej niż się spodziewałem. Myślałem, że będę tygodniami wędrował przez kompletnie pustynne góry, a okazało się, że regularnie spotykałem ludzi. Spodziewałem się dużych problemów z wodą, a znajdowałem ją codziennie. Spotkania z nomadami były rzadsze niż sądziłem, zostało ich niewielu, ale Zagros to, jak się okazało, góry zamieszkane, choć nie widać tego na zdjęciach satelitarnych i mapach.

Reklama

Po powrocie zadałem sobie sprawę, co było owocem tej wyprawy -  spotkałem zwyczajnych ludzi, mieszkańców wsi i miasteczek, którzy pokazywali mi prowincjonalny i prawdziwy Iran.

W Iranie byłeś już wcześniej, ale głównie w miastach. Czym cię zaskoczył ten prowincjonalny Iran?

- Zaskoczyła mnie atmosfera pustynnych gór. Wędruje się, mijając po drodze dwie małe wsie w ciągu dnia. Pustynia jest pocięta drogami, zazwyczaj żwirowymi, rzadziej asfaltowymi. To często jedyny szlak łączący wsie odległe od siebie o 15-20 km. Kiedy szedłem przez północny i środkowy Zagros, temperatura w ciągu dnia sięgała 30-35 stopni. Wędrowałem  więc powoli, kryjąc się przed słońcem, by nie stracić sił w upale.  Atmosfera samotności i izolacji w tych pustynnych górach była dominująca.

Zaskoczył mnie też sposób, w jaki mieszkają ludzie.  Domy w Zagrosie są budowane najczęściej z pustaków albo glinianych bloczków i pokrywane warstwą gliny.

 Wyglądają jak lepianki i sprawiają wrażenie bardzo biednych. Ale kiedy wejdzie się do środka, wrażenie jest zupełnie inne. To normalne domy, czasami skromne, ale bardzo funkcjonalne.

Spotkałeś się z niesamowitą gościnnością...

- To w Iranie jest typowe. Prawo gościnności jest tam święte. Iran to wiele narodów: Persowie, Azerowie na północy, bardziej na  południe Kurdowie, ale bez względu na to jakim językiem mówią, mieszkańcy Iranu zawsze są niesamowicie gościnni.

Byleś zapraszany do domów, spędzałeś z tymi ludźmi czas, ale nie znasz perskiego. Jak się z nimi dogadywałeś?

- Było to momentami trudne, bo po persku znam około 50 słów: nauczyłem się liczebników, byłem w stanie poprosić o wodę, czy kupić jedzenie. W wielu sytuacjach musiała wystarczać mowa gestów. Co ciekawe, w ten sposób o wiele łatwiej było się porozumieć ze starszymi ludźmi. Oni są mistrzami porozumiewania się pozawerbalnego i w mig łapali, o co mi chodzi. Dwudziestoletni Irańczycy, kiedy widzieli, że ich nie rozumiem, powtarzali to samo tylko głośniej. Z sześćdziesięciolatkami było inaczej. Spotykałem ludzi, z którymi znaliśmy 5 wspólnych słów, a potrafiliśmy rozmawiać godzinami.

Z drugiej strony spotykałem sporo osób, które znały angielski.  Z takich spotkań starałem się wyciągnąć jak najwięcej. Paradoksalnie, pomimo że jest to państwo policyjne,  to Irańczycy w rozmowie z cudzoziemcem nie stronią od polityki, spraw ekonomicznych, czy obyczajowych, bo wiedzą, że ten człowiek nie będzie kapusiem.

Wyruszyłeś na w poszukiwaniu nomadów, ale da się zauważyć, że spotkania z ludźmi szybko zaczęły cię męczyć, że zacząłeś przed nimi uciekać, szukając samotności w górach.

- W czasie takiej podróży potrzebuję równowagi - chcę spotykać ludzi, aby od nich nauczyć ich kraju. Dowiedzieć się, kim są, jak im się żyje. Jak funkcjonują w tak trudnym środowisku, gdzie ziemia jest jałowa, a dostęp do wody utrudniony. 

Chciałem wiedzieć, jak postrzegają Iran i świat zewnętrzny, co myślą o Europie. Pewien chłopak, zapytał mnie, czy u nas kobiety noszą hidżab. Zaskoczyło mnie, że w dzisiejszym świecie ktoś może mieć tak fałszywe wyobrażenie o Europie.

 W drugiej połowie wyprawy zacząłem jednak unikać spotkań. Na południu Iranu nie mogłem znaleźć wody na pustyni i musiałem iść drogami od wsi do wsi. Spotkania z ludźmi były codziennością, a ja czułem już ogromne zmęczenie tą podróżą. Chciałem każdego dnia pokonać jak najwięcej kilometrów, aby zakończyć jakiś odcinek i zgodnie z planem dotrzeć do oceanu.

To powodowało, że nieco zamknąłem się na ludzi. Z perspektywy czasu uważam, że to nie było dobre podejście, bo  i w tej ostatniej fazie podróży było kilka naprawdę fajnych spotkań.

Twoja książka to nie tylko relacja z wyprawy, to także opis podroży wewnętrznej.

-  Wysiłek, czasami krańcowy, sprawia, że taka podróż to także spotkanie z samym sobą. Trudności pokazują mi, na ile jestem mocny, ile potrafię znieść. Kiedy człowiek wychodzi poza strefę komfortu, podróż zaczyna być podróżą w głąb siebie. Ktoś kiedyś powiedział "Nie wyruszaj w podróż, na którą cię stać" i nie chodzi tu o możliwości finansowe, a mentalne. Takie podróże, które są trudne, które są wyzwaniem, pokazują ci, kim jesteś naprawdę.

Dajesz czytelnikowi wgląd w twoje stany psychiczne, słabości.

-  Kiedy człowiek idzie przez pustynne tereny, jedynie dwa razy dziennie natrafiając na jakąś wieś, po pewnym czasie zaczynają dopadać go refleksje, wracają wspomnienia i trzeba się z nimi rozliczać. W czasie takiej podróży dochodzi się do ładu z samym sobą.

Uznałem, że gdybym napisał jedynie techniczną relację z podróży, to opis nie byłby kompletny. Ta historia jest uczciwa, bo pokazałem też wątpliwości, które przeżywałem.

A pod względem fizycznym ta wyprawa była wyjątkowym wyzwaniem.

- Ta wędrówka była trudna i obciążająca, ale przygotowały mnie do niej poprzednie wyprawy. Przez Hiszpanię szedłem w 35-stopniowym upale, Łukiem Karpat wędrowałem z dala od cywilizacji, podczas podróży do Azji dopadały mnie zatrucia. Gdyby to wszystko przydarzyło mi się podczas pierwszej wyprawy, byłoby to doświadczenie krańcowe, ale to, co robiłem przez ostatnich kilkanaście lat oswoiło mnie z trudnymi warunkami.

Byłeś sam, w pustynnych górach, kiedy dopadło cię zatrucie. Mocno to odchorowałeś. Czy to nie było przerażające doświadczenie?

- Nie.  Wiedziałem, że nawet chorując, będę w stanie się ewakuować. W  ostateczności dotarłbym do jakiejś wsi i pokazał, że mam gorączkę, że potrzebuję pomocy.

Ale niewątpliwie pierwsza połowa przejścia Zagrosu była jedną z moich najtrudniejszych wypraw. Upał, później deszcze, a ja nagle zacząłem czuć się źle. I jednocześnie wiedziałem, że nie mogę się zatrzymać. Nie było mnie też stać na to, żeby zejść do miasta i tam odpocząć tydzień.  Z uporem szedłem przed siebie i widziałem, że nie mam wyjścia. 

Samotna wędrówka przez pustynne góry kojarzy mi się z ogromnym poczuciem wolności. Z drugiej strony przyznajesz, że uległeś oczekiwaniom innych lub raczej własnemu wyobrażeniu o tych oczekiwaniach.

- Tak, miałem założenie, że dotrę do oceanu i trudno mi było z tego zrezygnować. Wydawało mi się, że to oznaczałoby klęskę. Teraz uważam, że gdybym zmienił plan, być może wyprawa byłaby nawet bardziej owocna. Może poznałbym więcej fajnych historii, zrobił więcej ciekawych zdjęć.

Jednak wtedy postrzegałem tę podróż jak wyczyn.  Nie bez znaczenia było też to, że pierwszy raz na taką skalę korzystałem z czyjejś pomocy - 170 różnych osób i instytucji pomogło mi w zebraniu środków na tę wyprawę. Wsparcie takiej społeczności było niesamowicie budujące, ale czułem też presję, że muszę zrealizować to, co zapowiedziałem. Teraz myślę, że mogłem bardziej zaufać ludziom, bo jestem pewien, że zaakceptowaliby moją decyzję o zmianie planów.

Po tym doświadczeniu zrozumiałem, że życie to nie jest droga ekspresowa między kołyską a śmiercią.  Nie chodzi o to, żeby jak najszybciej przebyć drogę, ale żeby jak najpełniej przeżyć każdy dzień.

Kiedy kilka miesięcy później pojechałem do Francji, aby przejść grzbiet Pirenejów, postanowiłem się nie spieszyć, ale zadbać o to, aby każdy dzień był fajny.  Na samym początku uwolniłem się od presji wyniku liczbowego. W końcu udało mi się dojść na dzień przed terminem, ale nie zamieniłem tej wędrówki w wyścig.

Teraz planujesz wyprawę na Islandię.

-  Tak. Chcę  przejść Islandię ze wschodu na zachód. To trudna trasa, bo wiedzie przez środek wyspy, który jest wulkaniczną pustynią. Nie będę miał problemów z wodą, ale nie będę też miał zaopatrzenia, co oznacza, że zabieram ze sobą jedzenie na trzy tygodnie. Plecak będzie ważył 27 kilogramów. Teren jest trudny, pogoda jest fatalna, nawigacja jest skomplikowana i jest to miejsce które będę poznawał od zera - będzie ciekawie.  Będę poruszać się w bardzo różnorodnych krajobrazach. Jadę z biletem w jedną stronę, nic mnie nie goni, ale liczę się też z tym, że może mi się nie udać. Nie zależy mi już na biciu rekordu, ale na fajnej przygodzie.

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy