Reklama

Niebiańska plaża

W archipelagu Ko Lanta na Morzu Andamańskim wciąż są bezludne zatoczki, których urodą można cieszyć się w samotności i ciszy, oraz groty, gdzie piraci gromadzili łupy. Drewnianą łodzią dopłyniemy do wysepki i zaszyjemy się w bambusowej chacie bez prądu, wi-fi i wieści ze świata. Uważana za jedną z najpiękniejszych wysp prowincji Krabi niepozorna Ko Lanta pozostaje na uboczu gwarnych kurortów Tajlandii. Na szczęście.

Kiedy przyjechałem na Ko Lantę 16 lat temu, nie było tu ani jednej asfaltowej drogi, normą były też przerwy w dostawie prądu - wspomina urodzony w Bordeaux Franck de Lestapis, czarujący obieżyświat i jeden z pierwszych hotelarzy na wyspie. Pimalai (po tajsku: skrawek nieba), jego najukochańsze "dziecko", to otulony tropikalnym lasem pięciogwiazdkowy hotel-ogród, wpleciony w krajobraz wzgórza.

- Ko Lanta jest inna niż większość kurortów wybrzeża Tajlandii. Południowa część wyspy to park narodowy i ekspansję turystyki masowej ograniczają przepisy ochrony przyrody. Nie ma tu plażowych dyskotek, głośnych motorówek i plastikowych leżaków wypełniających całą zatokę. Wyspę zamieszkuje konserwatywna społeczność tajskich muzułmanów i może dlatego panuje tu naturalny spokojny rytm - wyjaśnia Francuz. Zanim osiedlił się w Tajlandii, pracował w Papui-Nowej Gwinei, na Bora-Bora i w Indonezji. Dlaczego spośród wszystkich egzotycznych zakątków świata wybrał Tajlandię?

Reklama

- Ze względu na Tajów. Nigdzie indziej na świecie ludzie nie są tak mili, życzliwi i uśmiechnięci. Mówi się, że Francja stoi gastronomią. A była pani kiedyś obsługiwana przez moich rodaków? Są okropni! Dlatego się wyniosłem. I choć pijemy właśnie bordeaux, dziś czuję się bardziej Tajem niż Francuzem. Tajowie mają swój system wartości oparty na szacunku, samokontroli i harmonii. Są w naturalny sposób uprzejmi i mili. W powitalnym ukłonie wai nie ma nic wymuszonego. Ich tajną bronią jest uśmiech, którym umieją rozładować każdą sytuację. To najbardziej oddani pracownicy, jakich kiedykolwiek miałem. Nie pamiętam, żebym widział Taja w złym humorze.

Co w trawie piszczy

O harmonię tajskiej architektury i dżungli wokół Pimalai troszczy się 25 ogrodników. O ile lasy Europy składają się z kilku gatunków drzew, tu w obrębie hektara może ich być kilkaset. Przeważnie znamy je ze sklepów meblowych: rattan, tek, heban, drzewo różane czy korkowe.

- Zachęcamy naszych gości do świadomego kontaktu z przyrodą, wycieczek kajakiem po lasach namorzynowych czy też do trekingu po parku narodowym. Wstępem do poznania bogactwa tajskiej fauny i flory jest spacer po ogrodzie - mówi Franck de Lestapis. Aby pomóc gościom rozszyfrować, co wokół kwitnie, pachnie, ćwierka i śpiewa, hotelarz wydaje dziennik z wiadomościami o roślinach, gadach i ptakach występujących wokół Pimalai. - Weźmy figowiec bengalski - opowiada de Lestapis - Nie ma znaczenia komercyjnego: drewno słabo się pali, owoce są gorzkie, a żywica toksyczna. Ale daje cień i wytchnienie w gorące dni. Występuje też w lokalnych wierzeniach.

Ponieważ jego korzenie tworzą mroczną naziemną plątaninę, Tajowie uważają, że mieszkają w nich duchy. By je obłaskawić, na konarach wiesza się kolorowe wstążeczki. Choć wiele tropikalnych roślin kusi, by je powąchać - niektórych lepiej w ogóle nie dotykać. Keben okazały (Barringtonia asiatica), którego kuszące geometrycznym kształtem owoce leżą na plaży, jest silnie trujący. Znany pod angielską nazwą "fish poison", używany jest przez lokalnych poławiaczy do usypiania ryb w strumieniach.

Z kolei ładnie wyglądający i całkiem smaczny durian już na odległość "zabija" zapachem, co zresztą nie odstrasza jego amatorów. Wieczorem aromaty kwiatów lagerstremii indyjskiej i magnolii mieszają się w słodki wonny koktajl. Nad zatoką Ao Kantiang słońce właśnie chyli się ku zachodowi i natychmiast staje się jasne, dlaczego Pimalai zgarnia wszystkie nagrody na najpiękniejszy hotelowy zachód słońca.

Rock Robinsona

Kilka minut od luksusowego Pimalai, na skraju zatoki Ao Kantiang, jednej z piękniejszych w Tajlandii, "zakotwiczył" stary plażowy bar, kultowy Why Not. Pamięta czasy, kiedy największym luksusem na wyspie był prąd (Ko Lantę zelektryfikowano dopiero w 1996 roku). Specjalnością tego miejsca są plażowe pokazy tańca z pochodniami, a znakami rozpoznawczymi logo z "pacyfki" oraz architektoniczna prowizorka. Konstrukcja lokalu godna jest Robinsona Crusoe: całość, nie wyłączając kontuaru, zrobiona jest z bambusa, palmowych liści, wyrzuconych przez morze desek i konarów. Kątów prostych brak.

Tymczasowość wynika z faktu, że w czasie letnich monsunów morze wchłania sporą część obiektu. Główną, a zarazem jedyną jego ścianę zdobią portrety Boba Marleya, Jimiego Hendrixa, Boba Dylana i innych rockmanów namalowane ręką lokalnego "Nikifora". Bosonodzy goście (obuwie zostawiamy przed wejściem) zalegają na dywanach i poduszkach. Repertuar muzyczny nie zmienił się od czasu pionierskich szwedzkich backpackerów. Co tydzień lokalny band koncertuje "unplugged", odkurzając rockowe hity sprzed 30-40 lat. Jest "Leila" Erica Claptona, "No Woman no Cry" Boba Marleya i "Whisky in the Jar".

Ulubiony utwór można zamówić, zaśpiewać bądź zatańczyć. Zdarza się, że gitara nie stroi, wokalista fałszuje lub nie pamięta słów, ale takie drobne wpadki nie są w stanie zepsuć nastroju wieczoru. Zwłaszcza przy SangSom bucket. To drink z tajskiego rumu, lokalnego red bulla, coca-coli, limonki i dużej ilości lodu, serwowany w... plastikowym plażowym wiaderku. Z kilkoma słomkami, by wszyscy mogli się nim dzielić. Nurkowanie i plażowanie następnego ranka lepiej przełożyć: rum SangSom powoduje niezłego "globusa".

Cyganie pod żaglami

Mała wyspa jest wielokulturowa: w Old Town, jej najstarszej osadzie, oprócz minaretów zobaczymy buddyjskie kapliczki i stuletnie tekowe domy chińskich kupców. Z kolei jej południowo-wschodni kraniec jest domem enigmatycznej społeczności Chao Leh, zwanej morskimi cyganami (sea gypsies).

- Prawdopodobnie pochodzą z Malezji - mówi Arkadiusz Nowak, mój przewodnik, podróżnik i organizator wypraw na Daleki Wschód. - Zanim osiedlili się na Ko Lancie, koczowali na wyspach Morza Andamańskiego. Istnieje też teoria, że pochodzą z Indii lub są przodkami piratów siejących postrach w cieśninie Malakka. Trudno jednak to zweryfikować. Język lawoi, którym mówią nomadowie, nie ma wersji pisanej. Nie sposób określić, z jaką grupą językową łączy go najwięcej i jakie są jego korzenie. Choć w religii Chao Leh są zarówno elementy buddyzmu, jak i chrześcijaństwa, nie stronią od magii i czarów. Z chorób leczą się za pomocą talizmanów i zaklęć, wszystkie inne "nieszczęścia" symbolicznie pakują na łódź i wysyłają w morze podczas odbywającego się dwa razy w roku (w czerwcu i w listopadzie) festiwalu Loy Rua, czyli święta łodzi.

- Morscy cyganie są świetnymi żeglarzami i rybakami, nie mają sobie równych, jeśli chodzi o nurkowanie swobodne i połowy skorupiaków - mówi Arkadiusz Nowak. - Choć dziś mają własny kawałek ziemi, nadano im nazwiska i tajskie obywatelstwo, nie zmienili cygańskich przyzwyczajeń. Wydają się zadowoleni ze swojego stylu życia i są oporni na wpływ cywilizacji. Mimo że turystyka przeniknęła każdy zakamarek prowincji Krabi, wioska Sang-ga-u, gdzie mieszkają Chao Leh, przywodzi na myśl cygański tabor. Domy na palach wyglądają tak, jakby gospodarze zaraz mieli udać się w dalszą drogę.

Między nami jaskiniowcami

Ko Lanta jest wygodną bazą wypadową do wycieczek na mniejsze wysepki archipelagu. Najbardziej malownicza Ko Kradan (wyspa drzew) to rezerwat bez dróg, komunikacji i sklepów z pamiątkami. Turyści przypływają na zjawiskowo białe plaże długimi łodziami na piknik połączony z kąpielą. Nieliczni zostają. To wymarzone miejsce, by się odciąć od cywilizacji, zamieszkując na kempingu: w bambusowym domku bez internetu, prądu i bieżącej wody. Niektóre kempingi nie mają nawet strony internetowej. Mają za to fanów w postaci podróżników i żeglarzy, którzy wyżej cenią rozmowę niż szybkie wi-fi.

Kto lubi adrenalinę i legendy o piratach, powinien wyprawić się do szmaragdowej jaskini (Tham Morakot), mieszczącej się wewnątrz Ko Muk, czyli Wyspy Perłowej. Jedyny sposób, by się dostać do laguny ukrytej w skalnym kominie, to pokonać wpław 80-metrowy tunel. Między lustrem wody a sklepieniem jest tylko metr przestrzeni, spory odcinek płynie się w ciemności, więc nie jest to doświadczenie dla klaustrofobów. Za pierwszym razem warto wyprawić się z lokalnym przewodnikiem, który zna rytm pływów i topografię tunelu, bo droga rozwidla się i zamiast wpłynąć do laguny, można wpaść na skałę zamykającą ślepą odnogę.

Szmaragdowe światło wlewające się u wylotu tunelu jest nagrodą za trud przeprawy. Plaża otoczona skalnymi ścianami przypomina wnętrze strzelistej tropikalnej katedry. W południe odbite od wody promienie słońca wypełniają ją szmaragdową poświatą. Podobno jaskinia Tham Morakot służyła piratom do przechowywania łupów.

Miała też zainspirować w latach 90. debiutującego pisarza Alexa Garlanda do napisania powieści Niebiańska plaża (The Beach). W zamyśle książka była gorzką satyrą na bezrefleksyjność i eskapizm młodych zachodnich "podróżników". W rzeczywistości przyciągnęła zastępy kolejnych. Zwłaszcza po jej ekranizacji (z Leonardem DiCaprio w roli głównej). 26-letni pisarz odchorował fakt, że hollywoodzki blichtr przysłonił przesłanie książki, by nie traktować Tajlandii jak parku rozrywki, a jej mieszkańców jako elementu scenerii. Pamiętajmy o tym, przemierzając kolejne niebiańskie plaże.

Grażyna Saniuk

Twój Styl 3/2017

Zobacz także:


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy