Reklama

Michał Leksiński o wyprawie na Denali. "Przetestowało mnie po raz drugi i to w sposób, który wydawał mi się niemożliwy"

Michał Leksiński wraz z fundacją Happy Kids realizuje projekt "7 Happy Summits". Zamierza zdobyć Koronę Ziemi, czyli najwyższe szczyty wszystkich kontynentów. Niedawno wrócił z Alaski, gdzie podjął się, już drugi raz, próby zdobycia Denali (6.190 m). Podróżnik w rozmowie z Interią opowiedział o przygotowaniach do wyprawy na najzimniejszą górę świata, wypadku i przemierzaniu lodowca ze zwichniętym barkiem.

Dagmara Kotyra, INTERIA: Pięć lat temu podjął pan próbę zdobycia Denali. Nie dotarł pan na szczyt ze względu na burzę śnieżną, choć był pan zaledwie kilkadziesiąt metrów od szczytu. Co tym razem przeszkodziło w wyprawie?

- Michał Leksiński: Denali jest bestią. Przez wielu, ze względu na swoje położenie, jest uznawana za najzimniejszą górę na Ziemi. Kilkaset kilometrów w linii prostej od koła podbiegunowego i otoczenie mórz sprawia, że góra tworzy własne systemy pogodowe. Wyprawę na Dach Ameryki Północnej realizowaliśmy samodzielnie, więc wszystko od A do Z przygotowywaliśmy z moimi partnerami wspinaczkowymi bez wsparcia przewodników czy agencji. Dostaliśmy również nie lada prezent. Udało się nam, co bywa dość trudne, wylecieć z Talkeetny, czyli tej małej miejscowości, która notabene była pierwowzorem dla serialu "Przystanek Alaska", na lodowiec dzień wcześniej niż zakładaliśmy. Czasami ekipy czekają nawet tydzień, aby wylecieć w stronę góry. Po 12 dniach naszej wyprawy byliśmy gotowi do zaatakowania szczytu. 

Reklama

- Niestety pułapką i główną przeszkodą okazała się po prostu pogoda. Okno pogodowe otwierało się w piątek, tak więc w czwartek należało dotrzeć do najwyższego obozu 17k Camp (obóz na wysokości 5.300m, czyli 17.000 stóp), żeby zaatakować szczyt. Na drodze do tego miejsca wspinacze poruszają się wąską i dość stromą granią Westbutress, która wymaga dużej czujności. Zatrzymaliśmy się w jej górnej części na wysokości około 5200 m z wieloma innymi zespołami, bo łącznie 50 wspinaczy tego dnia próbowało się tam dostać. Po konsultacjach było wiadome, że zagrożenie lawinowe i silne podmuchy wiatru sprawiają, że dalsza wędrówka jest niemożliwa. Zdecydowaliśmy wspólnie, że to zbyt duże ryzyko i przerwaliśmy wspinanie. Z relacji, wiemy, że to piątkowe okno pogodowe ostatecznie okazało się pozorne. Kilka ekip zdołało przedrzeć się do wyższego obozu, ale nie byli w stanie pokonać kolejnego dnia całości drogi na szczyt ze względu na silny wiatr. 

Z jakim nastawieniem wyruszył pan na Alaskę?

- Myślę, że byłem jeszcze lepiej przygotowany mentalnie do tego, co nastąpiło. Statystyki w kwestii szans na zdobycie Denali są niestety mało sprzyjające. W tym roku był podobno jeden z najgorszych sezonów od 15 lat. Zaledwie 30 proc. wspinaczy zdobyło górę. Mając z tyłu głowy, że naszym celem jest zdobycie Denali, wiedziałem, że musimy się skupiać na jak najlepiej wykonanej pracy każdego dnia, na przejściu danych odcinków i zmobilizowaniu się, by po 12 dniach oddać się w ręce pogody. 

- Dni w niższych partiach gór zależały w dużej mierze od nas. To my decydowaliśmy, kiedy się poruszamy, a kiedy nie. W górnych partiach Denali to głównie pogoda decyduje o tym, kiedy ekipy ruszają w górę. Niektórzy wspinacze wybierają się na Alaskę podobno nawet na 30-35 dni z gigantycznym zapasem jedzenia, żeby po prostu koczować i czekać. 

Podczas naszej ostatniej rozmowy mówił pan, że w górach warto podchodzić do wszystkiego z dużą pokorą. Rozumiem, że brał pan pod uwagę podobny scenariusz do tego sprzed lat. 

- Tak, absolutnie. Myślę, że to jest magia powrotów na daną górę. Na Mt Blanc wracałem trzy razy, z Denali to było moje drugie spotkanie. Ten poziom pokory jest bardzo duży. Jest pełna świadomość warunków i tego, co się może stać. Dzięki temu ze spokojem przyjmuje się wszystko to, co się na tej górze wydarzyło. 

Jak wyglądała cała wyprawa na najzimniejszą górę świata? Wcześniej była organizowana z agencją, a jak było w tym roku? 

 - Pierwszy raz pięć lat temu wybrałem się na Denali z agencją. Mając na uwadze poziom niebezpieczeństwa i jednocześnie mojego doświadczenia, uznałem, że to będzie najlepsza forma. Tym razem była to samodzielna wyprawa. Organizacja wiązała się nie tylko z czasochłonnymi formalnościami, ale także zadbaniem o pozwolenia i rezerwacje przelotów na lodowiec. Jednym z najistotniejszych elementów była kwestia związana z logistyką wyprawy na miejscu. To my ocenialiśmy warunki pogodowe, to my decydowaliśmy, jak i kiedy się poruszamy. Poza tym to my musieliśmy spędzić ponad trzy godziny w jednym z amerykańskich supermarketów, żeby zbudować menu na wyprawę składające się z kilkudziesięciu kilogramów wartościowego pod względem energetycznym jedzenia. 

- W przypadku samodzielnej wyprawy, kiedy dociera się do obozu i rozbija namioty, całą kuchnię trzeba rozstawić samemu. Jedna osoba zajmuje się topieniem śniegu, druga gotowaniem, a trzecia dopieszcza obozowisko. Tej pracy jest trochę więcej niż podczas wyprawy z agencją, ale ma to też swój urok. Myślę, że wszyscy, cała nasza ekipa, jak wróciliśmy, mieliśmy poczucie dumy, że zorganizowaliśmy to sami i wszystko przebiegło tak, jak powinno przebiec aż do momentu niefortunnego wypadku. W kontekście elementów związanych z dotarciem jak najwyżej i próby podjęcia ataku szczytowego to wszystko szło sprawnie. 

Jakiego wypadku? 

- Wypadek przydarzył się podczas zejścia z góry. Wiedzieliśmy, że w piątek będziemy schodzili, żeby jak najszybciej dotrzeć na pas startowy. Trzeba pamiętać, że te systemy pogodowe nie tylko utrudniają i uniemożliwiają wejście na szczyt, ale mogą również na długo zatrzymać w bazie. Na pasie lotniczym, który znajduje się na wysokości 2200 m na lodowcu, samoloty często nie mogą lądować przez kilka dni ze względu na pogodę. Wiedzieliśmy, że musimy stosunkowo szybko się przemieszczać, bo kilka dużych grup będzie wracało awionetkami, a więc chcieliśmy zdążyć przed kolejną burzą śnieżną, żeby nie utknąć. W piątek zaczęliśmy schodzić wcześnie rano, w okolicach godziny 5-6. O tej porze słońce jeszcze nie operuje tak mocno. W związku z tym lodowiec jest wówczas mocno zmrożony, a dzięki temu łatwiej poruszać się z saniami i jest mniejsze ryzyko wpadnięcia do szczeliny. 

- Gdy byliśmy na wysokości około 3500 m, mniej więcej 40 minut od obozu 11k Camp (3.200 m czyli 11.000 stóp) niestety podmuch wiatru przewrócił jednego z naszych kolegów. Stracił równowagę i zaczął zboczem po prostu spadać. Byłem pierwszy na linie, a więc miałem te kilka sekund, żeby jak najgłębiej wkopać się w śnieg rakami i stworzyć pewnego rodzaju ludzką kotwicę. To była ogromna siła. Dwóch dorosłych mężczyzn wraz z saniami ze sprzętem to ponad 200 kg, które dość szybko nabierają prędkości przemieszczając się w dół po tafli lodu. Ostatecznie wyhamowaliśmy wspólnie upadek. Liny są przywiązane do sań i plecaka i w pewnym momencie jego pasek na tyle silnie szarpnął, że wyrwał mi bark ze stawu. Już kilka sekund po fakcie wiedziałem, co się stało, bo niestety wiele lat temu miałem podobną kontuzję. Szczęśliwie pozostałym nic się nie stało, ale wiedzieliśmy, że to nie jest miejsce na wzywanie pomocy. Zanim ktoś by do nas doszedł z góry lub z dołu, to minęłoby o wiele więcej czasu niż trwałoby nasze zejście. Helikopter też by nie wylądował, a tak naprawdę byliśmy blisko obozu. Stwierdziłem, że dam radę się przemieszczać. 

Co działo się później? 

- Doszliśmy do obozu, tam pomogła nam jedna z ekip. Dałem pozwolenie nowo poznanemu zaprzyjaźnionemu austriackiemu lekarzowi na nastawienie ręki. Trwało to mniej więcej 15 minut i podobno przypominało egzorcyzmy. Mięśnie się już tak spięły, że niestety się nie udało. Rangersi byli powiadomieni o tej sytuacji. Natomiast na Denali trzeba być przygotowanym, że ta pomoc może nie nadejść, a lądowanie helikoptera przez warunki pogodowe może być niemożliwe. Drugiego dnia oczekiwania dostaliśmy informacje, że niestety, ale naszą najlepszą opcją będzie samodzielne zejście. To była dość trudna decyzja dla nas wszystkich. Po pierwsze moi partnerzy musieli wykonać tytaniczną pracę, za którą będę im do końca życia wdzięczny. Wzięli na siebie mój bagaż i we dwóch ciągnęli trzy sanie. A ja z kijkiem, w prowizorycznym temblaku ruszyłem w tym korowodzie bez żadnego obciążenia. 

- Przed nami było prawie 15 km lodowca do pokonania i do tego jeszcze 1000 m w dół. Cała ta droga do przejścia z wybitym barkiem. Ostatecznie mniej więcej kilometr przed bazą, a więc już po pokonaniu 90 proc. tej drogi pojawił się helikopter. Rangersi byli ze mną w miarę stałym kontakcie. Śledzili mój tracker satelitarny, a więc wiedzieli, jakie mamy tempo. To wyglądało trochę jak na filmach - nadlatujący z daleka helikopter zagrodził nam drogę i wylądował na wydeptanej w śniegu ścieżce na lodowcu. Pojawiło się przy tym trochę perypetii. Na moment maszyna odleciała, później zamknęło się niebo i pilot nie mógł podlecieć jeszcze raz, ale ostatecznie po 2-3 godzinach manewrów i czekania na lodowcu helikopter przetransportował mnie do Talkeetny w okolicach 23. Na płycie lotniska czekał na mnie ambulans. Historia miała szczęśliwy finał, bo w szpitalu nastawili mi rękę. Denali przetestowało mnie po raz drugi i to w sposób, który wydawał mi się niemożliwy.

Sama wyprawa była trudna i ciężko sobie wyobrazić finał ekspedycji z wybitym stawem. Zapewne początkowo adrenalina nieco ten ból maskowała, ale późniejsza próba nastawienia i schodzenie w tak niskiej temperaturze sprawiło, że organizm musiał pracować na najwyższych obrotach.

- Przyznam szczerze, że była to pewna próba charakteru. Z jednej strony to brzmi strasznie, natomiast gdy ręka była w miarę unieruchomiona to ból był znośny. Bywały fragmenty, kiedy to rzeczywiście było trudniejsze. Trzeba było np. przeskoczyć przez szczelinę, oczywiście z odpowiednim zabezpieczeniem. Z drugiej strony adrenalina i wola dotarcia do bazy była tak duża, że to zeszło na drugi plan. 

- Po styczniowych sukcesach na Antarktydzie miałem okazję poznać sporą liczbę przewodników i agencji, które pomagają organizować wyprawę na Everest. Wiedząc, że mam ją w planach, wzięli mnie na celownik i co jakiś czas dopytują jak wyprawa na Denali, jak plany na Everest. Kiedy kilku z nich odpisałem, co wydarzyło się na Alasce zarówno teraz, jak i w 2018 roku, to wszyscy zgodnie stwierdzili, że raczej Everest mnie niczym nie zaskoczy. To jak mnie Denali przygotowało na zdobywanie Dachu Świata, było bardzo trudną i momentami nieprzyjemną lekcją, która kolejny raz przesunęła granicę charakteru. 

To po prostu suma doświadczeń, która przygotowuje pana do sięgnięcia po Koronę Ziemi. Nie trzeba rozpatrywać tego w granicach porażki. 

- Dokładnie tak i myślę, że skoro przeżyłem dość ciężkie momenty w górach, to jeśli podczas wyprawy na Everest nie pojawią się nieprzewidziane sytuacje, które będą stanowiły zagrożenie, to rzeczywiście nie powinna mnie ta góra w żaden sposób zaskoczyć. Inna sprawa jest taka, że na Denali miałem fantastyczne wsparcie od partnera wyprawy firmy Siltec. Nasze wspólne działania w dużej mierze nie dotyczą samej wyprawy, a fundacji Happy Kids. Będziemy realizować kilka projektów edukacyjnych. To świetny urobek i naprawdę wartościowa rzecz z tego wyniknie. 

Wspominał pan o tym ciężkim ekwipunku, który trzeba ciągnąć na saniach. To są cztery kilometry do przejścia w pionie do tego w niskiej temperaturze. Jak przygotował pan organizm na tak ciężką wyprawę? 

- Rzeczywiście to jest spory wysiłek i chcąc wyruszyć na Denali, trzeba się bardzo długo przygotowywać. To jest duża kombinacja treningu kondycyjnego i siłowego, bo jednak organizm musi być bardzo silny, żeby ciągnąć sanie i nieść plecak. Ja miałem okazję korzystać z cudów techniki, czyli treningu wysokościowego w pomieszczeniach, w których można osiągnąć konkretne warunki tlenowe i ciśnieniowe. Trenowałem na różnych wysokościach, żeby ten organizm przyzwyczaić i rzeczywiście ku mojemu ogromnemu zdziwieniu dało to świetne efekty. Rzeczywiście na górze bardzo szybko się aklimatyzowałem, łatwo mi przychodziło zdobywanie wysokości i praktycznie nie miałem żadnych symptomów choroby wysokogórskiej. To było zaskoczenie, bo to jednak potężna wysokość. 

Kilka miesięcy temu przygotowywał się pan do zdobycia Masywu Vinsona, który jest nazywany małym Denali, ale rozumiem, że na Alasce było znacznie trudniej. 

- Zdecydowanie. Mechanika zdobywania obu gór jest bardzo podobna. Jest etap do połowy, podczas którego trzeba ciągnąć sanie, a później nadchodzi moment, gdy trzeba się ich pozbyć i wszystko nieść na plecach. Różnicą jest po pierwsze wysokość. Vinson ma 4892 m, a Denali 6190 m. Do tego trzeba pamiętać, że w obu przypadkach zachodzi zjawisko efektu polarnego. Wysokość fizyczna to jedno, ale z drugiej strony zmienia się ciśnienie. Wszystko przez to, że atmosfera przy biegunach ma inną grubość. Organizm może więc odczuwać wysokość wyższą nawet o kilkaset metrów. 

- Na Vinsonie ze względu na krótsze odcinki, niższą wysokość i krótszą ekspedycję niesie się inne ciężary, bo potrzeba mniej jedzenia. W związku z tym to wszystko jest o wiele prostsze. Do tego dochodzi aspekt techniczny. Vinson jest stosunkowo prostą górą, a na Denali jest sporo miejsc np. ze stromymi ścianami albo ta słynna grań, która stwarza spore trudności. Tam atak szczytowy też ma kilka fragmentów, gdzie trzeba być czujnym, więc przydomek małe Denali w przypadku Vinsona jest jak najbardziej uzasadniony, bo wszystko tam jest mniejsze, krótsze i lżejsze. 

Zobacz także: Michał Leksiński zdobył Masyw Vinsona na Antarktydzie. "W górach warto podchodzić do wszystkiego z dużą pokorą"

A z czego składa się menu wyprawowe? 

- Czasami jest pokusa, żeby używać jedzenia liofilizowanego i zaopatrzyć się w nie na każdy posiłek dnia. Część ekip tak robi na Denali. My byliśmy zgodni, że w to jedzenie możemy się zaopatrzyć wyłącznie na atak szczytowy do wyższego obozu na dosłownie 2-3 dni. Zadbaliśmy, żeby to było stosunkowo normalne jedzenie, które możemy przygotować za pomocą prowizorycznej kuchni. Mieliśmy najróżniejsze rzeczy np. spaghetti carbonarę, naleśniki, bajgle z serem i bekonem, czy też płatki owsiane z mlekiem w proszku. Zazwyczaj zaczyna się dzień od po prostu dobrego śniadania, do popołudnia stawia się na przekąski, bakalie i słodycze, a później jest obiadokolacja, która pozwala napełnić żołądek czymś ciepłym. Do tego trzy litry płynu dziennie. 

Szczerze mówiąc, spodziewałam się, że ekwipunek zawiera zupełnie inne jedzenie niż, chociażby naleśniki. 

- Tak naprawdę im wyżej, tym mniej chce się jeść. To jeden ze znanych objawów zdobywania wysokości.  Gdybyśmy te liofy, czyli zalewane wodą jedzenie jedli codziennie, to szybko by się nam znudziło. Poza tym byśmy mieli trudności z jedzeniem tak dużych porcji. W związku z tym idea jest taka, żeby zabierać to, co nam smakuje. Powiedzmy, że paluszki z mozzarelli smażone na patelni nie są może najzdrowszym wyborem, ale z drugiej strony są ciekawym urozmaiceniem, które dostarcza dużą ilość kalorii. 

Wróćmy jeszcze do Everestu. Planował pan, że jeśli uda się zdobyć Denali, to w 2024 roku spróbuje pan sięgnąć po Dach Świata. Rozumiem, że wszystko przesuwa się w czasie o rok? 

- Z jednej strony tak, z drugiej oczywiście zobaczymy, jak to się wszystko ułoży w kontekście sponsoringu, bo nie ukrywajmy, że wyprawa na Everest jest potężnym przedsięwzięciem sponsoringowym porównywalnym do Antarktydy. De facto musiałbym zgromadzić środki do końca roku. Jestem w trakcie rozmów z jednym ze sponsorów, który jest zainteresowany całościowym wsparciem wyprawy na Everest, natomiast finalne decyzje będą zapadać w wakacje. Jeśli będą pozytywne, to będę się witał z Everestem w przyszłym roku. Jeśli nie to prawdopodobnie dam sobie chwilę oddechu i po prostu poświęcę przyszły rok na przygody alpejskie i dalsze budowanie sponsoringu właściwego na Everest tak, żeby wyruszyć w 2025 roku i dopiero potem Denali. Zrozumiałem, że to nie jest tak, że muszę zdobywać górę jedną za drugą i biec w stronę Korony Ziemi. Jestem już bardzo blisko, zdobyłem siedem na dziewięć szczytów. Zostały dwa, które są bardzo wymagające. Kiedy nadejdzie właściwa pora, wtedy to wszystko się wydarzy. Przygotowania na Antarktydę, które były okraszone kryzysem covidowym, budowaniem sponsoringu przez kilka lat również były dla mnie sporym wysiłkiem. Trochę chciałem iść za ciosem i zdobyć Denali. Nie udało się, ale kompletnie się na to nie obrażam. Daje sobie chwilę oddechu. Mam kilka ciekawych planów zastępczych, a Korona Ziemi nie ucieknie. Myślę, że to kwestia 2-3 lat, żeby te góry zdobyć. 

No właśnie, między Masywem Vinsona a Denali było pół roku przerwy, więc to nie jest dużo. 

- I to nawet niecałe pół roku. To był dość intensywny okres dla mnie, dlatego ten oddech tym bardziej będzie miłą odmianą.

Na Antarktydzie zszokowała pana możliwość przejażdżki rowerowej. Jakie wspomnienie z Alaski zapamięta pan na długo?

- Myślę, że takim wspomnieniem z Denali, które będę pamiętał na długo, jest zjawisko, które się nazywa white-out, pomieszanie przestrzeni i zamknięcie człowieka w piłce pingpongowej. Kilkukrotnie podczas wędrówki na Denali doświadczaliśmy tego. Wówczas schodzi chmura z opadami śniegu tak nisko, że człowiek się po prostu gubi i nie ma kompletnie orientacji gdzie, co jest i czy idzie pod górę. Podczas jednego z przejść musieliśmy używać trackera GPS, bo widoczność była na długość kijka, czyli 1-1,5 m. To było niesamowite doświadczenie, które na długo zapadnie mi w pamięci. Ponadto mam poczucie, że tym razem będąc samodzielnie na wyprawie o wiele lepiej i dokładniej tę górę zapamiętałem. 

Trzecia wyprawa również będzie samodzielna? 

- Zobaczymy, bo tutaj przyznam szczerze, ostatnie słowo zostawiłem rodzinie. Mocno przeżywali to, co się wydarzyło na Denali. Wiem, że moim bliskim zależałoby, żeby zredukować stres i być może będą chcieli, żebym wybrał się z agencją, co absolutnie rozumiem. To jest kwestia pogodzenia tej niełatwej pasji z tym, o co prosi rodzina. 

Wyobrażam sobie ten stres związany z wyprawą i przy okazji późniejszym wypadkiem. To muszą być ogromne emocje, tym bardziej że kontakt jest ograniczony. 

- Byłem z moją żoną w kontakcie przez komunikator satelitarny, starałem się precyzyjnie opisywać, co się dzieje i uspokajać, że wszystko jest dobrze. Ona jest moją podporą i nierzadko w chwilach kryzysu na górze to ona poprzez wiadomości podnosi mnie na duchu. Wiadomo, że dla bliskich nie było łatwo, gdy wiedzieli, że jestem na lodowcu i nie do końca mam kompletny szkielet. Pewnie wyobraźnia podpowiadała im, jak to może wyglądać. 

Pojawiła się tęsknota, chociaż miał pan świadomość, że już niedługo wróci do domu. Zapewne dało się odczuć wsparcie bliskich, mimo że byli tysiące kilometrów od pana.  

- Absolutnie. Różne są strategie na kontakt z rodziną. Spotykałem się z tym, że ktoś kompletnie wyłączał komunikator albo nie brał go ze sobą i zero kontaktu przez trzy tygodnie. Ja tak nie mogę i nie potrafię. Wsparcie rodziny jest moim paliwem i pozwala przetrwać trudne momenty na górze. 

***


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: michał leksiński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama