Reklama

Letnie opowieści z Połonin. Samotni wędrowcy i "Stonka"

Bieszczady fascynują! Opisujemy je dokładniej, tak by historia tych gór i wydarzenia (nawet całkiem niedawne) pomogły w wybieraniu najciekawszych szlaków

Pierwsza fala turystów ruszyła w Bieszczady w połowie lat 50. W plecakach nieśli siekiery i manierki, a za namiot służyła im płachta rozpięta na drewnianych kołkach. Państwowe pola namiotowe i studenckie bazy noclegowe pojawiły się później. Po latach obrosły legendą. Prym w wędrówkach wiedli warszawscy żacy ze Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich. Dla nich to była szkoła życia i wielka przygoda. 

- W 1956 roku otworzyły się strefy nadgraniczne we wszystkich polskich górach - opowiada Wilhelm Orsetti, przewodnik górski i były ratownik GOPR. - Ale w przeciwieństwie do innych regionów, w Bieszczadach można było biwakować w dowolnie upatrzonym miejscu, bez obawy, że nagle ktoś przyjdzie i wlepi mandat - dodaje.

Reklama

„Modny prymityw tylko u nas”

W 1959 roku studenci zapoczątkowali tworzenie letnich baz noclegowych. Pierwsze powstały w Wetlinie i Ustrzykach Górnych. Służyły wszystkim turystom, którzy za drobną opłatą mogli przenocować, posilić się, opatrzyć rany i pójść dalej. Albo - jak czasami się zdarzało - zostać na dłużej i "wsiąknąć". 

- Wsiąkało się dla piosenki, przygody i toastów - uśmiecha się Bożena Wójcik, wdowa po Januszu Wójciku, wieloletnim szefie bazy noclegowej imienia Żubra Pulpita w Ustrzykach Górnych. Jeśli ktoś raz zasmakował noclegu w studenckiej bazie namiotowej - przeważnie wracał. Zdrożonych piechurów przyciągały hasła reklamowe, zawieszane przed wejściem do obozów: "Świeże powietrze przez całą dobę", "Figurujemy w przewodniku Michelina" (to z uwagi na wyborne jedzenie), "Modny prymityw tylko u nas". I tym podobne. Studenci... Przyszli lekarze, inżynierowie, nauczyciele, dziennikarze - niezliczony zawodowy przekrój. 

- Nazywano nas "stonką", która zalewa Bieszczady i wszystko pożera, a kierowcy na nasz widok ostentacyjnie odwracali głowy, bądź też z kwaśną miną informowali, że "tych z plecakami" nie biorą - śmieje się Wilhelm Orsetti. - Pamiętam i takie sytuacje, gdy szofer pekaesu celowo parkował na poboczu w ten sposób, by turyści musieli uciekać do rowu. A kiedy już chcieli wsiadać, ze złością odpychał ich nogami, po czym zatrzaskiwał drzwi i odjeżdżał... 

- Termin "stonka" w latach sześćdziesiątych przypisany był do turystów zorganizowanych, bo najbardziej rzucali się w oczy, jednak z czasem przeszedł na wszystkich wędrujących po Bieszczadach - opowiadają ówcześni zdobywcy gór. - W mniemaniu tubylców "stonka" była odpowiedzialna za wszelkie kłopoty komunikacyjne, a nade wszystko aprowizacyjne. To dlatego w najbardziej obleganych przez turystów miejscowościach kolejki po chleb ustawiały się w sezonie na długo przed otwarciem sklepu - każdy się bał, że zabraknie pieczywa.

Odeszły wraz ze zmianą ustroju

W połowie lat 80. studenckie bazy noclegowe nadal cieszyły się popularnością, chociaż w Bieszczadach powstawały schroniska i pensjonaty, a tu i ówdzie zaczynały funkcjonować pierwsze kwatery prywatne. Jednak nigdzie indziej nie było tej szczególnej aury. Niestety, letnie obozowiska, położone na słonecznych polanach, rozbrzmiewające przez trzy dekady gwarem i śpiewem, umarły śmiercią naturalną po upadku PRL.

Zobacz także:


Życie na gorąco
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy