Reklama

Kubańskie opowieści: Skarby Medyka

Trinidad oznacza Świętą Trójcę, jego główna ulica, biegnąca z Plaza Mayor do linii kolejowej, skąd pociągi wyruszają nocą na plantacje trzciny cukrowej, nazywa się Rosario, czyli ulica Różańca, a robotniczą dzielnicę Trzech Krzyży przecina kamienny trakt Rozgoryczenia.

Drewniane krzyże na fasadach najstarszych domostw przypominają, że hiszpański Bóg ma w opiece chrześcijan, a przynajmniej chronił ich w czasach, kiedy pan Iznaga słodził kawę złotem.

Trinidad leży w prowincji Świętego Ducha, mimo to otaczają go góry, rzeki i wsie o obco dla hiszpańskiego ucha brzmiących nazwach, bo podobnie jak cacique Nemesio przechowują pamięć o wytępionym ludzie Taino.

Medyka ortopedę poznałem dzięki poecie Mauriliowi, który na jego polecenie dostarcza szczelnie zapakowane paczki do autobusów jadących w kierunku Hawany. Taczkarz twierdzi, że wozi je od trzech lat i że nie ma pojęcia, co zawierają.

Reklama

Przez cały wieczór w barze La Luna poeta przekonywał mnie, że muszę koniecznie odwiedzić Medyka. Natomiast Tonio, który był obecny przy naszej butelce rumu, milczał i dopiero nad ranem szepnął mi na boku, że w domu ortopedy był tylko raz, a potem przez sześć kolejnych nocy nie był w stanie odwiedzić żadnej ze swoich żon.

Na ulicy San Cristobala pojawiłem się w samo południe. Nie planowałem tego dnia odwiedzin u Medyka, ale właśnie pod jego domem opadłem z sił. Była pełnia pory deszczowej, jednak od wielu tygodni ani kropla wody nie spadła na miasto. Porzucone w rynsztokach skórki z bananów i łupki owoców mamoncillo gotowały się w końskim moczu, a oślepieni słońcem przechodnie cierpliwie szukali przewiewu lub skrawka cienia.

Uderzyłem dłonią w bramę i na głowę posypały mi się płatki niebieskiej farby. Przypomniałem sobie, że baron Nemesio już od jakiegoś czasu narzekał, iż od tego żaru na drzwiach łuszczy się farba. Po chwili ktoś od środka szarpnął bramę. Stanęła w niej starsza kobieta i popatrzyła na mnie z niepokojem. Byłem zaskoczony jej bielusieńką twarzą. Zapewne nigdy nie wystawiała jej na słońce, a ogromny dom dawał wystarczającą ilość cienia.

Znacznie później dowiedziałem się, że biała kobieta jest żoną Medyka i że zastąpiła mu zmarłą przedwcześnie matkę, której ortopeda nie znosił.

- Ja do ortopedy.

- Zaraz będzie. Już tu jedzie. Wpuściła mnie do środka, zamknęła bramę i odeszła w głąb domu.

Nie wiedziałem, co mam robić: iść za nią, szukać krzesła czy po prostu czekać, tak jak mnie zostawiła, na środku salonu? Obszerny salon był składem starych gratów. Otaczały mnie połamane krzesła, komody, regały, stoliczki, na których tłoczyły się figurki. Dziesiątki, setki porcelanowych drobiazgów - tłum dawnych mieszkańców Trinidadu: plantatorzy, ich pobożne żony, handlarze ludźmi z plemienia Mandingo, piraci zwani tu bucaneros, stangreci głoszący ewangelię w chatach niewolników, koniokrady i czarnoskóre dziwki.

Postanowiłem poprosić o kawę, ale w tym momencie do domu weszło dwóch mężczyzn. Niższy miał na sobie rodzaj krótkiego kitla, zapewne więc był ortopedą, a drugi, wysoki i chudy, był ubrany w zapiętą pod szyję czarną aksamitną marynarkę.

Medyk z niepokojem spojrzał na moje ręce i nogi, ale uspokoiłem go, że nie jestem pacjentem, lecz jedynie znajomym poety Maurilia. Ortopeda skinął głową i odwrócił się do mnie plecami. Zrozumiałem, że dzisiaj ważniejszym gościem jest dla niego ów mężczyzna w marynarce. Poprowadził go do wysokich drzwi, a kiedy je otworzył, zobaczyłem przestronny pokój i wielkie niezaścielone łóżko, przy którym stał zdezelowany wentylator.

Wszystkie ściany od podłogi do sufitu były obwieszone krucyfiksami. Krzyże były małe i wielkie, rzeźbione, okuwane srebrem albo mosiądzem lub zupełnie proste, z gładkiego jak szkło hebanu. Gość Medyka ortopedy gwałtownie zaczerpnął powietrza i zapytał, skąd się tutaj wzięły. Mówił z silnym obcym akcentem. Ortopeda w zawiły sposób zaczął opowiadać, że jest kolekcjonerem i chroni ten cenny zbiór, potem począł zachwalać szczególnie cenne okazy i stało się jasne, że nimi handluje. A więc paczki, które Maurilio woził do autobusu, były po prostu sprzedażą wysyłkową.

- A tu mam coś szczególnego, dla wyjątkowego klienta - ostatecznie zdemaskował się Medyk. Położył na łóżku drewnianą skrzynkę i otworzył ją. Wewnątrz był nieduży pożółkły krzyż z realistycznie wyrzeźbioną figurką Jezusa.

- Piękny. - Mężczyzna w marynarce pochylił się nad skrzynką.

- Tak. Najcenniejszy w mojej kolekcji. Ale niestety nie może opuścić wyspy. Dlatego pomyślałem, że to coś dla pana, señor.

- Kość słoniowa?

- Prawdziwa. Znam się na kościach. - Roześmiał się ze swojego żartu.

- A to? - Gość wskazał na figurkę nagiej czarnej kobiety z zaśniedziałą mosiężną koroną na głowie.

- Madonna z Regli - wyjaśnił Medyk. - Nie ma sukienki. Zresztą wszystkie są gołe. Święte i męczennice też. - Wskazał na półkę, gdzie stało jeszcze kilka kobiecych figurek.

- Wezmę ją - powiedział mężczyzna.

- Figurkę? - zdziwił się ortopeda. - A kość?

- Kość niech zostanie. Ale dlaczego te wszystkie krzyże są tutaj?

- Ludzie mi je znoszą. Nie chcą ich i sprzedają za grosze. Señor, tutaj jest Afryka, same czarnuchy.

- Ile kosztuje ta figurka? - Mężczyzna nerwowo spojrzał na zegarek, jakby nagle zaczął się śpieszyć.

- Ależ proszę, to prezent. Ale niech się pan zastanowi, ten krzyż jej bardzo cenny. Mężczyzna chwycił figurkę, rozejrzał się, jakby szukał kawałka papieru, żeby ją owinąć, a potem, nie żegnając się ze mną, niemal w popłochu opuścił dom. Ortopeda patrzył za nim z niezadowoloną miną, w końcu schował pudełko z krucyfiksem.

- Może pan tu spać? - zapytałem.

- Mam przecież wentylator.

Fragment książki Adam kwaśnego "Wszystkie zajęcia Yoirysa Manuela. Opowieści kubańskie." Wydawnictwo La Compañía w Krakowie.


Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy