Reklama

Kolumbia: Bądź jak złoto

Guatavita - święte jezioro Indian Czibcza /123RF/PICSEL

Zgodnie z filozofią Indian Czibcza, tak jak dobre ziarno daje pożywienie, tak i my powinniśmy być dobrym ziarnem i przyczyniać się do tworzenia lepszego świata. Serce powinno się kierować maksymalnym dobrem i być pozbawione jadu, mózg powinien mieć czyste myśli, a my sami powinniśmy być jak złoto i odbijać to, co w nas najlepsze - pisze podróżnik Tony Kososki w swojej książce "Widzieć więcej. Podróż przez Ekwador, Kolumbię i Wenezuelę".

Tony Kososki to jeden z najlepiej zapowiadających się podróżników młodego pokolenia. Pasja do podróżowania tkwiła w nim całe życie. Ujawniła się w momencie wyjazdu do Portugalii na Erasmusa, jednak to dopiero Ameryka Południowa nauczyła go wierzyć i marzyć. Po powrocie z wyprawy zdał sobie sprawę z tego, że jedną z rzeczy, które lubi robić najbardziej, jest rozśmieszanie ludzi do łez i motywowanie ich do działania. Jest autorem znakomicie przyjętej przez czytelników książki "Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę", będącej inspiracją dla setek młodych ludzi, którzy chcą odkrywać świat, ale brakuje im wiary w siebie. We wrześniu 2016 roku wyruszył w podróż dookoła świata z początkowym celem dotarcia do Stanów Zjednoczonych (bez wydawania pieniędzy na transport), aby spotkać się ze Snoop Doggiem. Zapis tej podróży znalazł się w książce "Widzieć więcej".

Reklama

Przeczytaj fragment książki Tony’ego Kososkiego "Widzieć więcej. Podróż przez Ekwador, Kolumbię i Wenezuelę":

"Jestem teraz na Florydzie i za trzy dni do Vegas lecę." - Napisał kolega, kiedy leżałem w łóżku obok Kolumbijki.

"Wiesz co, stary? Mam wrażenie, że życie nam się udaje".

Stojąc na bramkach w Medellín w kierunku Bogoty, w duchu prosiłem tylko o jedno - żeby wziął mnie jakiś człowiek, który chciałby zrobić coś dobrego [To był mój ostatni autostop na tym kontynencie i wiąże się z historią, gdy łapałem ostatnią okazję w Europie - wziął mnie gej i na odcinku zaledwie 15 kilometrów, na dodatek przed domem, zaczął się do mnie dobierać! Był to pierwszy i jedyny raz, kiedy uciekłem z samochodu, a teraz mam już na koncie ponad 100 000 kilometrów! - przyp. autor]. Czarne auto zatrzymało się po kilkunastu minutach. Kierowca przyznał, że jestem jego pierwszym autostopowiczem, a stanął, bo "coś go tknęło". Zaczęło się dobrze, a dalsza konwersacja wyglądała tak:

- Aaa, z Polski jesteś? Mam kilku znajomych Polaków.

- No proszę, poznał pan ich gdzieś w pracy czy może na wakacjach?

- Nie, w więzieniu. - Udałem, że nie słyszę, a że cukierka, którym zostałem poczęstowany, nie można było podciągnąć pod pierwszą zasadę bezpieczeństwa jazdy autostopem, przeszedłem do następnego punktu.

- Ma pan dzieci?

- Jest jedno w drodze, od trzech miesięcy. - Odetchnąłem z ulgą.

- Żona, ślub, Lord of the Rings i te sprawy?

- Gdzie tam, jaka żona. Z małolatą na melanżu zrobiłem.

Nie powiem, że się nie denerwowałem, ale najgorsze miało dopiero przyjść. O ile pierwsza część drogi była jednopasmowa, tym samym często zakorkowana i zmuszała nas do poruszania się z odpowiednią prędkością, o tyle dalej zaczęła się autostrada i stówa praktycznie nie schodziła z licznika. W Kolumbii są góry, a górskie drogi są kręte. Wspinaliśmy się na wzniesienie. Przed nami była tylko szara barierka, nad nią strzałeczki informujące o ostrym zakręcie, za nimi niebo. Weszliśmy z taką prędkością, że opony przesuwane przez siłę odśrodkową zaczęły piszczeć. Żartowałem sobie, że jak nas oderwie, to wjedziemy do raju samochodem, lecz do kierowcy moje uwagi zdawały się nie docierać. 

Zakręty pojawiały się często i działały na mojego towarzysza jak płachta na byka. Ja przed każdym modliłem się o życie, wszystko tłumacząc sobie tym, że koleś na pewno zna drogę, więc wie, co robi. U Juana w domu zameldowałem się około dwudziestej, a że nazajutrz zaczynał się weekend, to Rodrigo, u którego tym razem miałem nocować, zabrał mnie na swoją działkę kilkadziesiąt kilometrów na północ od Bogoty.

Mama się nie zgadza

Coś nie miałem szczęścia do kierowców, bo jego ojciec zagapił się podczas drogi i ni stąd, ni zowąd na zjeździe z autostrady zaczął wyprzedzać. Wyjechał 100 metrów przed nadjeżdżającym z naprzeciwka autem. I jechał. Prosto na czołówkę. Dopiero kolega złapał kierownicę i chwilę przed zderzeniem odbił gwałtownie w prawo. Już podczas drogi nie mogłem powstrzymać swojej euforii i opowiadałem o masie pomysłów, które musimy urzeczywistnić. Wszystko dobrze się zaczynało. Spędzaliśmy niesamowity weekend. Dookoła zimno, a my w ciepłej saunie. Dopiero teraz zrozumiałem, jak niesamowite życie muszą mieć Finowie. W sobotę usiedliśmy na górce, skąd rozpościerał się przepiękny widok. Kolega skręcił sobie podwieczorek i po chwili ciszy usłyszałem:

- Tony... jest mi bardzo przykro, ale nie mogę cię przenocować. Moja mama się nie zgadza.

CO?! ZIOMEK, SERIO?! BYŁEM NA KARAIBACH, SAM MNIE ZAPRASZAŁEŚ. ZREZYGNOWAŁEM Z NIESAMOWITEGO MIEJSCA, A TERAZ MI MÓWISZ, ŻE SPĘDZĘ GO SAM JAK PALEC, W DODATKU NA ULICY, BO NIE ZAPYTAŁEŚ MAMY?! - pomyślałem, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Na szczęście, po raz kolejny sprawdziła się odwieczna maksyma, mówiąca, że nie ma tego złego, co na dobre by nie wyszło. Moim marzeniem od dawna było zrobienie sobie tatuażu, a Rodrigo miał znajomą, która mogła mi w tym pomóc. Kiedy przekazywał mi złą nowinę, ona siedziała obok nas. Los wysłuchał moich próśb i te piękne ostatnie dwa tygodnie spędziłem z Laurą. Było tak wspaniale, że podejrzewałem kumpla o spisek.

Dziewczyna przede wszystkim miała dla mnie czas. Świadom tego, że zostało mi tylko 13 dni do wyjazdu, miałem listę życzeń, które chciałem spełnić. W zasadzie o nic nie musiałem się martwić, bo trafiłem na osobę, dzięki której poczułem się jak mieszkaniec Bogoty i obywatel Kolumbii. Już pierwszego dnia wskoczyliśmy na rowery i pojechaliśmy na lotnisko, gdzie się dowiedziałem, że cena podatku wylotowego została wliczona w cenę mojego biletu, co oznaczało, że po siedmiu miesiącach, gdy nie wydałem ani grosza, teraz musiałem się pozbyć 150 000 pesos. Żeby nie zwariować, podarowałem je dziewczynie. I tak chwilę później siedzieliśmy w restauracji, popijając świeży koktajl z yerba buena, zajadając się przy tym przepysznymi naleśnikami z czekoladą. Zajechaliśmy do centrum i wpadliśmy na piwko do słynnej Bogotá Beer Company. Nigdy w życiu nie piłem jägermeistera, więc kupiliśmy od razu litrową butelkę, którą sączyliśmy do lucky strike’a każdego wieczoru przez kolejny tydzień, "tańcząc" salsę do rytmów muzyki grupy Major Lazer. Zobaczyłem praktycznie wszystkie parki w mieście, dwukrotnie odwiedzając Jardim Botânico. Co to jest za miejsce!

Brak jedynie dinozaurów

Kolumbia jest bardzo dumna ze swojej różnorodności przyrodniczej i to widać na każdym kroku. W kraju można zaobserwować kilka pięter roślinności, które zaczynają się na wysokości bliskiej 6000 metrów, a sięgają głęboko pod powierzchnię wody. Śnieg, paramo, las deszczowy, dżungla/pustynia sprawiają, że choć żaden Kolumbijczyk nie potrafi rozróżnić, który grzyb jest jadalny, to każdy powie, że jest tu najwięcej gatunków roślin na świecie [Widzę grzyb z blaszką, wiem, że jest niejadalny, widzę z gąbką i tak nie zaryzykuję, ale wiem, że na 80 procent nie jest trujący. Oni nie wiedzą, bo się o tym nigdy nie uczyli. Za to wiedza na temat kwiatów jest u nich o wiele większa. Te drobne różnice są takie niesamowite! Innym razem Juan mówił mi 20 minut o jakimś Kolumbijczyku, aż w końcu spytał: "Jak to możliwe, że ty go nie znasz? Przecież on jest znany na cały świat!". Zapytałem, czy wie, kto to jest Adam Małysz. Oczy otworzyły się nam obu. - przyp. autor].

Nie liczyłem, ale nigdy nie zapomnę tego momentu, gdy siedzieliśmy przez dłuższą chwilę w zaniedbanej części parku, gdzie leżały zeschnięte, stare, niezgrabione liście, a później wróciliśmy na alejkę, włożyłem okulary przeciwsłoneczne, zacząłem widzieć świat w HD, przez co aż krzyknąłem z wrażenia, po czym spojrzałem na grube, proste, majestatyczne palmy wysokości blisko 10 pięter i stwierdziłem, że w tym miejscu brakuje jedynie dinozaurów. Chodziliśmy pośród róż we wszystkich znanych kolorach, wąchaliśmy każdy kwiat, obserwując latające kolibry, aż trafiliśmy do budynku, gdzie kolejne pomieszczenia odwzorowywały florę poszczególnych pięter roślinności Kolumbii. Na końcu znajdowało się mariposario, w którym słowo "motyl" zyskało kilkadziesiąt nowych odniesień. Duże, małe, kolorowe, "rogate" - wszystkie dawały niesamowity spektakl, bijąc skrzydłami w rytm muzyki klasycznej.

Miałem to szczęście, że z początkiem miesiąca do kin [Kiedy dziewczyna kupowała bilety, ja udałem się do łazienki. Zazwyczaj wchodzi się w wąski korytarz i jest gdzieś po kilku krokach. Jednak nie w Kolumbii. Prosto, w prawo, w lewo, w lewo, w prawo, prosto, w lewo i w prawo. Jakoś trafiłem, ale wychodząc, przestraszyłem się, bo byłem zgubiony! - przyp. autor]  wchodził film obrazujący wszystkie najpiękniejsze miejsca w Kolumbii, do których, jeśli nie nazywasz się Tony Halik albo życie ci miłe i wolisz nie spotkać na swojej drodze partyzantów, się nie dostaniesz.

Po blisko pięciu miesiącach pobytu i przejechaniu bezpiecznej większości kraju, taka produkcja była dla mnie idealnym dopełnieniem tego, czego nie byłem i nie byłbym w stanie zobaczyć. W ten sposób "zwiedziłem" krystaliczną rzekę, usłyszałem, jak wieloryb uderza ogonem o taflę wody, odwiedziłem wyspę Gorgona, która dawniej była więzieniem, ale od 30 lat kontrolę nad nią sprawuje natura, i zajrzałem w głębiny oceaniczne, gdzie pływały ławice rekinów młotów. Świat małych zwierząt przedstawiony w skali makro był najbardziej fascynujący, bo zazwyczaj nikogo nie interesuje, co się dzieje w strumyku. Wciąż przed oczami mam scenę przedstawiającą ogromnego motyla wykluwającego się z kokonu i dzika, który ucieka przed drapieżnikiem. Po raz pierwszy zastanowiłem się, w jakim stresie muszą żyć słabe zwierzęta na sawannie, jeśli wiedzą, że na każdym kroku i w każdej kałuży może się czaić coś, co chce je zabić.

Tak jak w drodze do Zaginionego Miasta wydawało mi się, że gdybym to ja założył ruch Rastafari, to jego symbolem byłaby żaba, tak teraz zrozumiałem, że jest nim lew, ponieważ to on znajduje się na szczycie łańcucha pokarmowego, nikt na niego nie poluje, dlatego żyje w spokoju, a spokój jest najważniejszy, żeby nic nie zakłócało myśli. W filmie pojawiło się kilka miejsc, w których byłem, dzięki czemu rozpierała mnie duma. Były też dwa nowe, które odkryłem dzięki Laurze.

Jezioro pełne złota

Bogota to ponad ośmiomilionowe miasto położone na wysokości 2600 metrów, które krystalicznie czystą i zdrową wodę pozyskuje z piętra roślinnego położonego powyżej 3000 metrów, gdzie temperatura oscyluje w granicach od 6 do 12 stopni. Paramo (formacja roślinna o charakterze trawiasto-krzewiastej) jest czynnikiem dominującym, jeśli chodzi o lokalizację miast, a stolicę podobno otaczają aż trzy, jedno z nich osiągalne miejskim autobusem! Nie wiedziałem, czego mam się spodziewać, a raczej nie spodziewałem się, że w takiej temperaturze może żyć coś interesującego. Im dalej od wejścia do paramo, tym coraz więcej wody, błota i mgły, w której tajemnicza roślinność o intensywnym żółtym, fioletowym, zielonym, czerwonym i białym kolorze wyglądała jeszcze piękniej. Po kilkugodzinnym spacerze cieplutka agua de panela wraz z pan de queso ogrzały nasze zmarznięte dłonie, które później chwyciły najlepsze chipsy świata o smaku kiełbasy z limonką [Istnieją w Kolumbii także chipsy mieszane, tj. w jednej paczce są "laysy", "chitosy", "mr. snacki" oraz... patacones, czyli usmażone plasterki banana - przyp. autor].

Zaledwie trzy dni przed wylotem zdecydowaliśmy się odwiedzić wysokogórskie jezioro Guatavita. Ja, poprawny Polak, kiedy jadę zobaczyć coś fajnego, to wstaję wcześnie, żeby poświęcić temu jak najwięcej czasu. Gotowy byłem więc już o 8.00. Ona, Kolumbijka, wczoraj obiecała, że wstanie o 7.30, żeby przede mną wziąć poranny prysznic, i omal się nie pokłóciliśmy o to, kto na kogo będzie musiał czekać. Było grubo po 12.00, gdy zatrzasnęliśmy za sobą drzwi. Później okazało się, że laguna leży w innym miejscu, niż przypuszczaliśmy, dzień się niedługo kończył, więc możecie sobie wyobrazić, jak wyglądała nasza wspólna droga do celu. Cudem udało nam się wejść na teren tego pomnika kultury narodowej Kolumbii jako ostatniej grupie o 15.30 z fajną, nakręconą na "paranormalne zjawiska" przewodniczką.

- Tutaj jest granica dwóch światów i za nią musimy zachować absolutną ciszę - poinformowała niemal na starcie. Moment później dowiedzieliśmy się, że ogień służył do zabijania problemów. Siedząc przed zbudowanym paleniskiem, zamknęliśmy oczy, pomyśleliśmy, co nas dręczy, po czym splunęliśmy i wrzuciliśmy "złego ducha" w wyimaginowane płomienie.

- Kiedy ostatnio przytulaliście drzewo, żeby połączyć się z naturą?

Ludzie stali jak wryci, a ja i Laura parsknęliśmy śmiechem, bo robiłem to dokładnie przedwczoraj w smutku, że już niedługo wyjeżdżam. Kilkadziesiąt metrów w górę i wreszcie doszliśmy na szczyt krateru, wewnątrz którego znajdowała się spokojna tafla wody w kolorze seledynowym.

Laguna jest miejscem świętym [Podobno także miejscem kulminacji energii, dlatego nie można tu przebywać podczas burzy - przyp. autor], wokół którego dawniej mieszkali Indianie Czibcza, z czym wiąże się legenda. Żonie wodza bardzo podobał się pewien wojownik. Kiedy przywódca dowiedział się o zdradzie, kazał ściąć kochanka, a jego głowę podał kobiecie podczas uczty na oczach całej społeczności. Wiedząc, że źle zrobiła, aby zmazać winę, postanowiła odebrać sobie życie i wraz z dzieckiem wskoczyła do wody. Pomimo prób ratunku utonęła. Wódz, widząc ten heroiczny czyn, przebaczył żonie, która od tamtego dnia stała się ich "opiekunką". Żeby zyskać przychylność jej ducha, zaczęto odbywać ceremonie religijne, w trakcie których do jeziora wrzucano złoto i inne kosztowności. Gdy tylko Hiszpanie dowiedzieli się o "El Dorado", założyli Bogotę i kolejne międzynarodowe ekspedycje próbowały osuszyć jezioro. Pierwsi śmiałkowie starali się zrobić to za pomocą "miski do płatków" zrobionej z totuma [To jest owoc, którego skorupa jest na tyle duża, że może posłużyć jako naczynie - przyp. autor]. W późniejszych latach Francuzi wysadzili krater materiałami wybuchowymi i obniżyli poziom wody o kilkadziesiąt metrów. Szacuje się jednak, że jezioro wciąż ma głębokość 35 metrów i co rok przybywa w nim wody. Wszystko to, co udało się wyłowić, obecnie znajduje się w Muzeum Złota w Bogocie.

Po tych słowach wszyscy zaczęliśmy się przytulać, żeby przekazać sobie pozytywną energię, a gdy proces dobiegł końca, przewodniczka pożegnała się, zostawiając nas samych z tym mistycznym miejscem. Swoją wiedzę mogliśmy jeszcze uzupełnić, czytając informacje zapisane na tablicach umieszczonych wzdłuż drogi do wyjścia.

Powinniśmy być jak złoto

Zgodnie z filozofią Indian Czibcza, tak jak dobre ziarno daje pożywienie, tak i my powinniśmy być dobrym ziarnem i przyczyniać się do tworzenia lepszego świata. Ostatnia tablica głosiła, że serce powinno się kierować maksymalnym dobrem i być pozbawione jadu, mózg powinien mieć czyste myśli, a my sami powinniśmy być jak złoto i odbijać to, co w nas najlepsze. Dosłownie w momencie, kiedy oczy zatrzymały się na kropce, poczułem, jak spłynął na mnie spokój. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cała złość, która niewidoczna gdzieś we mnie siedziała, całkowicie wyparowała. Nie przejmowałem się niczym, bo nic nie było w stanie tego zburzyć. Miałem wrażenie, że osiągnąłem jakiś wyższy stan świadomości, moje ciało i dusza zaczęły stanowić jedność z otaczającą mnie naturą.

Od tej pory to jezioro wydawało mi się jakieś inne. Gapiłem się na nie i nie mogłem przestać. Nie znałem tego miejsca, byłem tu nowy, ale miałem wrażenie, że przez szacunek, jaki mu okazałem, wykonując z wiarą polecenia przewodniczki, ktoś właśnie powiedział mi, że jestem tu bardzo mile widziany. Ponad miesiąc temu spotkało mnie identyczne przeżycie po powrocie z Zaginionego Miasta, z tą różnicą, że teraz było ono szybsze, intensywniejsze, lecz działało krócej. Jeśli w coś wierzysz, to to istnieje. Ważne, żeby wierzyć w to, co jest dla nas dobre.

Autostopem (!) w nocy wróciliśmy do Bogoty. Laura nie mieszkała tak bogato jak Juan, ale wciąż otoczeni byliśmy wysokim płotem i ochroną. Kupiliśmy piwko, usiedliśmy w "naszym" miejscu i oparci o ścianę zaczęliśmy obserwować ruch uliczny. Za trzypasmową drogą na trawniku kładł się właśnie spać mężczyzna. Zrobiło mi się przykro, ponieważ stolica nocą to nie temperatury Ameryki Południowej i zasugerowałem dziewczynie, że powinniśmy mu pomóc. Zazwyczaj spoglądałem z góry na tego typu osobników, bo zostałem wychowany w polskiej wierze, że "jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz", więc jeśli nie chciało się komuś uczyć w dzieciństwie, to teraz zbiera swoje żniwo. Podróż jednak przewartościowała pewne elementy, bo jako inżynier mechatroniki przez ostatnie 16 miesięcy rzadko kiedy wyglądałem na człowieka mogącego wejść do Wersalu.

Każdy miał swoją historię i bez znajomości szczegółów nie mnie było wydawać wyroki. Droga przez Amerykę Południową nieraz dała mi w kość, dlatego też wiedziałem, jak czasem niepozorny, bezinteresowny gest obcej osoby potrafi skreślić to, co było złe, i przywrócić wiarę w ludzi. Laura bez wahania się zgodziła, lecz po chwili zaczęła mieć wątpliwości. Koleś mógł być przecież naćpany, przestraszyć się mnie, zaatakować... Dla mnie pijak to pijak - raczej niegroźny. Niespecjalnie przejąłem się tym, co usłyszałem, zaniosłem mu siatkę z owocami, a wracając, spojrzałem w niebo ze szczerą myślą: pomóż mu.

- Jak ci się wydaje, o czym myśli ten człowiek?

- Myślę, że marzy o tym, że kiedyś wyśpi się w łóżku.

Co za dziecinada - pomyślałem. Dla mnie oczywiste było, że skoro wylądował na ulicy, to na pewnym etapie życia musiało się nałożyć na siebie zbyt wiele złych rzeczy, którym nie dał rady sprostać. Żona go zostawiła i zabrała dzieci, płacił alimenty, ale stracił pracę, umarł ktoś z rodziny, coś pękło, nie wytrzymał psychicznie i skończył tutaj. Przejechałem 27847 kilometrów autostopem przez sześć państw i wyszło na to, że niczego się nie nauczyłem. Mimo to byłem wdzięczny, że trzeciego dnia przed wylotem do domu "stałem się godzien" poznania prawdy nie zawsze widocznej dla oka.

- W Ameryce Południowej jest tak, że albo rodzisz się bogaty i dobrze ci się żyje, albo jesteś biedny - powiedziała Laura i to zdanie, choć tyczy się tylko finansów, jest najlepszym streszczeniem tego, co mi tłumaczyła.

Ona nie umiała pisać

Mężczyzna śpiący kilkanaście metrów przed nami wylądował na ulicy nie dlatego, że sobie na to zapracował, ale zrobiło to za niego jego życie i bynajmniej nie chodzi o mój arcygłęboki wywód, a prawdziwe realia Ameryki Południowej, z którymi stykałem się na każdym kroku, których jednak, postrzegając świat przez pryzmat doświadczenia zgromadzonego w życiu, nie byłem w stanie zauważyć. W Kolumbii wykształcony jest ten, kto chodzi do prywatnej szkoły, ba, jeszcze za czasów "naszych rodziców" to była praktycznie jedyna możliwość zdobycia wiedzy. Choć sytuacja stopniowo się poprawia, wciąż edukacja publiczna stoi na tak niskim poziomie, że dziecko uczęszczające do państwówki kończy liceum z brakami, niepozwalającymi mu konkurować w walce o dostanie się na studia.

W kraju istnieją tylko dwa bezpłatne uniwersytety, które uznawane są za najlepsze, a ponieważ dostać się do nich próbują wszyscy, to trzeba być geniuszem, aby zostać wybranym, co i tak nie gwarantuje sukcesu, bo miejsce można kupić, wręczając kopertę pod stołem. Prywatne szkoły wyższe czekają na pozostałych z otwartymi ramionami, ale ci muszą dysponować grubymi portfelami, bo semestr na uczelni kosztuje 8000 dolarów! Wyszło więc na to, że gdyby nie pieniądze, to najprawdopodobniej kolega nie opanowałby żadnego z trzech języków obcych. Jeśli istnieje taka niesprawiedliwość społeczna, to pojawia się pytanie, kto z biednych zaryzykuje 15 lat życia, nie mając szans na wygraną? Może ten, u którego w domu nie ma patologii ani nie jest zmuszany do pracy jako dziecko. Jednak większość tych ludzi żyje w złym otoczeniu i w prosty sposób schodzi na złą drogę kuszona łatwym zyskiem. Narkotyki dostępne w bezproblemowy sposób szybko uzależnią i przepis na zejście na margines gotowy.

Dopiero teraz zrozumiałem, że kobieta w sklepie, w którym kupowałem papier toaletowy, podpisała się tak brzydko na dowodzie, bo ONA NIE UMIAŁA PISAĆ. Wojskowy w alcabali pytał mnie cztery razy, co to jest Polska, nie dlatego, że nie uważał na lekcjach, a dlatego że nikt mu nie dał dostępu do edukacji. Chávez był bohaterem tego kraju - w zaledwie kilkanaście lat kompletnie zreformował Wenezuelę, dając szansę tym najbiedniejszym, zapomnianym, mieszkającym nawet w Amazonii, na jakikolwiek rozwój. Europa jest bogata nie dlatego, że stać nas na smartfony, ale dlatego, że wszyscy od urodzenia mamy równe szanse i tylko od nas zależy, w jaki sposób je wykorzystamy. Przeklinamy złodziei, ale nikt z nas nie wie, jak to jest musieć kraść, żeby utrzymać rodzinę. Być może ten człowiek naprawdę nigdy nie miał domu?

Kiedy skończyliśmy rozmawiać, temperatura na zewnątrz zagoniła nas do mieszkania. Poprosiłem Laurę, żeby pokazała mi trochę tutejszej popkultury i jeszcze nim zdążyła odmówić, ja już krzyczałem: Shakira, Shakira!!! Odpaliliśmy YouTube’a i słuchając kolejnych wielkich hitów, cofnęliśmy się do 2002 roku, kiedy o młodej dziewczynie po raz pierwszy usłyszał świat. Choć "skromny" plan początkowo zakładał, że może komuś w Stanach się spodoba, to Whenever, wherever w kuchni nuciła nawet moja Mama! Do tamtej pory piosenkarka znana była w całej Kolumbii oraz Ekwadorze, co oznaczało, że musiała zacząć nagrywać dużo wcześniej. Laura wyszukiwała kolejne najpopularniejsze przeboje, a żaden z nich nie był gorszy od tego przełomowego.

Znowu miałem to niesamowite uczucie stymulujące mój mózg. Zrozumiałem, że ona była już gotowa kilka lat wcześniej, ale być może wciąż nie tak pewna swoich umiejętności. Najlepiej potwierdza to fakt, że kiedy stała się sławna, wypuściła hit obecny we wszystkich rozgłośniach radiowych, jednak nikt nie wie, że utwór ten powstał jeszcze w "podziemiu". Najstarsze nagrania, do których dotarliśmy, były z lat 80. i pokazywały kilkunastoletnią dziewczynę z ogromną pasją, która szuka swojej szansy w życiu. Później trafiła do zespołu, gdzie śpiewała muzykę rockową, aż na początku nowego milenium wreszcie jej się udało.

Jeśli czegoś pragniesz, prędzej czy później dostaniesz

W niedzielę 20 września 2015 roku zaczął się ostatni, 471. dzień mojej podróży. Jak nie teraz, to kiedy? - myślałem, gdy nieco poniżej nadgarstka na wewnętrznej stronie dłoni Laura odbiła wzór tatuażu, który wczoraj przygotowaliśmy.

- Może być, jest równo? - zapytała, po czym przyłożyła maszynkę i moje ostatnie ogromne marzenie stało się faktem. We wzorze bardzo chciałem niezauważalnie przemycić lwa. Ku naszemu zaskoczeniu dostrzegłem go parę tygodni później. Tak już jakoś jest, że jeśli czegoś bardzo pragniesz, to cały świat niezauważalnie stara ci się pomóc i wcześniej czy później to dostaniesz. Pamiętaj.

Fragment książki Tony'ego Kososkiego "Widzieć więcej. Podróż przez Ekwador, Kolumbię i Wenezuelę". Wydawnictwo Muza. Premiera: 12 lipca 2017r.

"Widzieć więcej", kontynuacja reportażu "Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę", to niepodważalny dowód na to, że niezapomniane wyprawy opierają się przede wszystkim na chęciach oraz wierze w ludzi. Podczas szesnastu miesięcy samotnej podróży Tony Kososki doświadcza niezliczonych przejawów zaufania i bezinteresownej życzliwości ze strony mieszkańców odwiedzanych regionów. Dzięki temu autor jest w stanie kontynuować swoją wędrówkę nawet po awarii karty płatniczej, równoznaczną z utratą dostępu do własnej gotówki. Napotkani, i opisani, przez Kososkiego ludzie, miejsca i zwierzęta składają się na unikalny obraz Ameryki Południowej - pociągającej i nieprzewidywalnej.

Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji.


Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy