Reklama

Kobieta na Zanzibarze

"Wyobraź sobie... raj. Wyspę, gdzie zawsze świeci słońce, strzeliste palmy kołyszą się na wietrze, a kwiaty odurzają zapachem. Wyciągnij rękę - z każdego drzewa zerwiesz soczyste papaje. Wejdź do oceanu i bierz - obfitość owoców morza i ryb nie pozwoli ci zaznać głodu. Taki jest Zanzibar. Jedyne miejsce, które pozostało Rajem (...)". (fragment książki "Dom na Zanzibarze") 

Magdalena Żelazowska: Co trzeba zrobić, żeby mieć życie jak z książki? To wynik splotu okoliczności czy decyzji?

Dorota Katende: - Nigdy nie planowałam, że będę miała życie jak z kart powieści. Ciągnęło mnie do Afryki i fakt, że kilka razy czytałam "Pożegnanie z Afryką". Za każdym razem Afryka stawała mi się bliższa, a razem z nią szalona Karen Blixen. Bo szalona była, o czym dowiedziałam się później z różnych źródeł.

Reklama

- Żałowałam, że nie mogłam jej poznać, ale śledziłam jej historię i bardzo wczuwałam się w sytuację Karen. Ona była ryzykantką, ale i romantyczką. Ja postanowiłam pojechać do Afryki, bo wydawała mi się miejscem, gdzie nie ma cywilizacji, a tego szukałam. I znalazłam - na safari.

Co urzekło panią w Afryce?

-  W Afryce urzekły mnie spokój i piękno przyrody, tereny i widoki nietknięte ludzką ręką oraz lokalne plemiona, szczególnie Masajowie i Samburu, żyjące w sposób, w który trudno uwierzyć. Nie mają bieżącej wody, ich chaty to połączenie patyków i gliny, a zasady życia w ich społeczności są jasne, konkretne i nie wypaczone przez cywilizację. Zaskoczyło mnie, ale też wprawiło w podziw, że nie dążą do bogactwa, nie gromadzą rzeczy, nie przejadają się. 

Zacząć w życiu od nowa, zmienić otoczenie, zajmować się tym, o czym się marzy - to wizja bardzo pociągająca, ale budząca wiele obaw. W latach dziewięćdziesiątych  taka decyzja wymagała chyba jeszcze większej odwagi niż teraz?

- Jeśli o czymś się marzy, to wszystko kręci się wokół tego marzenia. Tak było w moim przypadku. Odrzucałam wszystko, co było przeciwne moim marzeniom, co niepotrzebnie zabierało mi czas i energię. Jeśli pojawiały się sprawy rodzinne, które czasem kolidowały z moimi marzeniami, starałam się im sprostać zgodnie z moim sumieniem.

- Zawsze miałam duże poczucie odpowiedzialności, ale nie pozwalałam, aby tzw. prawdy - gotowce, stereotypy, wyznaczały, co powinnam robić, a czego nie. Na przykład, często mówi się, że matka zawsze musi poświęcać "coś" dla dzieci. Mój czas był podzielony na "czas dzieci" i "mój czas na własne przygody".

- Bo w życiu trzeba być egoistą. Bo choć egoizm kojarzy się negatywnie, ten zdrowy  pomaga w tym, aby dbać o własne dobre samopoczucie i rozwój. Niestety w Polsce pewne "prawdy oczywiste" są zbyt często ogranicznikiem tego, co można czy wypada robić. I to, co niby "wypada", ogranicza nas tak mocno, że marnujemy życie na zadowalanie otoczenia.  

Przed odważnymi życiowymi decyzjami powstrzymują nas wymówki: brak pieniędzy, kredyt, przywiązanie do etatu, rodziny, znajomych. Ale pani w realizacji marzenia o firmie i domu w Afryce nie przeszkodzili: mąż, trójka dzieci, hipoteka, kłopoty z płynnością finansową, ani komornik. Skąd wzięło się w pani tak silne wewnętrzne przekonanie, że to właściwa droga? 

- No właśnie, miałam to wewnętrzne przekonanie, że idę w kierunku, który mnie pociąga, i że idę w swoim kierunku, a nie z prądem. Niestety zdarzało się, że byłam sama walcząc z przeciwnościami. Ale w głębi serca czułam, że póki żyję, nikt mi nie odbierze wolności wyboru. Starałam się tylko być ostrożna, aby nie igrać ze zdrowiem. A to oznaczało, że nie dopuszczałam do siebie stresu, który powodował, że czułam się bezsilna.

- Tłumaczyłam sobie, że jeśli będę robić to, co umiem najlepiej, to wyjdę z każdego kłopotu, małymi kroczkami. I zrozumiałam, że stres rodzi się ze strachu. Przeciwieństwem strachu jest odwaga. Więc robiłam to, co było dla mnie niewygodne, nieprzyjemne, niełatwe, co dzień "zjadałam jedną żabę" i udawało się to wszystko zrobić. Na pewno nie uda się, jeśli sądzimy, że ktoś za nas coś załatwi, rozwiąże, zmieni. Wszystko zależy od nas - czy lubimy nasze życie, czy nie.

Zainspirowana klimatyczną powieścią "Pożegnanie z Afryką" kupiła pani piękny kawałek afrykańskiej ziemi. Ale budowę domu na Zanzibarze opisała pani jako trochę śmieszną, a trochę straszną komedię pomyłek. Czy z dzisiejszej perspektywy zrobiłaby to pani jeszcze raz?

-  Nie żałuję tego. To była dobra decyzja, ale ile wątpliwości miałam potem, przy każdej kolejnej sprawie, tego nie opowiadałam nigdy dokładnie. Aby się nie wycofać, czasem walczyłam ze sobą, czasem z moim mężem. Ale wciąż tam jestem, bo z Zanzibarem wiążą mnie głębokie emocje.

- Czuję też, że jestem już trochę inna, aktualnie żyję na granicy Polski i Zanzibaru. Często słyszę rady od ludzi, którzy wiedzą lepiej ode mnie, co powinnam zrobić, aby było lepiej. Ale ja nie chcę mieć skrawka Polski na Zanzibarze. Ja chcę być w Afryce i czuć się tak, jak jej mieszkaniec.

- Jest mi o tyle trudniej, że znam inny świat, gdzie jest bardziej komfortowo (a tego się nie zapomina), a także dlatego, że nie byłam tak zahartowana do ciężkiej pracy, jak zanzibarskie kobiety. Im wszystko przychodzi o wiele łatwiej. Mówię tu o codziennych obowiązkach.

- Pamiętam, jak kiedyś razem z afrykańskimi kobietami postanowiłam zrobić ręczne pranie, spędzając wspólnie tzw. babski czas. Chciałam się zjednoczyć przy wspólnej pracy. Skórę na rękach miałam pozdzieraną do krwi, ale wstydziłam się do tego przyznać. Gdy pisałam o tym wszystkim w książce, pierwsze emocje były poza mną, pisanie mi pomagało. Jednak kiedy działy się te sprawy, byłam wściekła i bezsilna, a dopiero po czasie mogłam się z tego śmiać i żartować.


Co jest największym wyzwaniem w prowadzeniu biznesu w Afryce?  

- Gąszcz niesprecyzowanych przepisów, biurokracja, korupcja i fałszywe wyobrażenie o Białym, czyli Muzungu, który nie liczy się z pieniędzmi. Do tego trzeba znać lokalny język, aby nie być "nabijanym w butelkę". Od razu rozwieję wątpliwość - znam język swahili, ale dość słabo. Jednak na tyle, aby lokali mieszkańcy myśleli, że znam i rozumiem. Bez tego jest się, jak "dziecko we mgle". 

Vanilla House, czyli tytułowy dom na Zanzibarze, jest otwarty dla gości. To niepowtarzalna okazja, by spędzić wakacje w książkowej scenerii. Jak można to zorganizować?

- Mam w Polsce biuro turystyczne Safari Travel. Prowadzę je od lat, kiedy nie myślałam jeszcze, ani nawet nie marzyłam, o Zanzibarze i domu dla Gości. Do Vanilla House można wyjechać właśnie za pośrednictwem mojego biura.  

Kto będzie dobrze czuł się na Zanzibarze?

- Na Zanzibarze będzie się dobrze czuł ten, kto lubi oglądać proste, prawdziwe życie i nie myli go z biedą; ten, kto umie obserwować i podziwiać przyrodę; ten, kto lubi kontakty z nowymi ludźmi, bo tu co dzień poznaje się nowe osoby, otwarte na rozmowy z nieznajomymi.

- Ten, kto umie dzielić się tym, co ma, ceni spokój, nie spieszy się, nie patrzy wciąż na zegarek. Ten, kto potrafi dostosować się do nowych zasad, nieznanych w jego miejscu pochodzenia, oraz do innego rytmu życia; ten, kto ma pokorę, jest tolerancyjny, cieszy się z poznawania tego, co odmienne, akceptuje możliwość braku wody, prądu, konieczność oszczędzania tych dóbr.

- Wreszcie - ten, kto rozumie, że jest to świat, gdzie udogodnienia i technika wkraczają wolniej, a więc nie wszystko działa, nie wszystko można kupić, nie o wszystko "wypada" mieć pretensje, nie wszystko można chcieć. Afryka to inny świat, gdzie żyje się zdrowo i prosto, dzięki bogactwu przyrody, która oferuje wszystko, co jest niezbędne do życia. Tylko tu widać, jak bardzo naturę trzeba cenić, bo każdy, kto ją tylko eksploatuje, jest wrogiem jej piękna. 

Czy Tanzania jest bezpieczna?

- Tak, jest bezpieczna. Ludzie mają tam poczucie dobra i zła, są religijni. Mam wrażenie, że żyją bliżej Boga, niż my. Panują tu pewne zasady, które są dość proste i trzeba ich przestrzegać. Jest tak samo, jak w Polsce, gdzie wiadomo, że idąc ciemną ulicą można się narazić na napad bardziej niż w centrum miasta. Warto poznać podstawowe zasady poruszania się, ubierania, zabezpieczania przed komarami, chorobami, co jeść, a czego nie. Tanzania, jak Polska, jest normalnym, bezpiecznym krajem. 

Jak wygląda pani zwykły dzień w Afryce? Czy na Zanzibarze inaczej płynie czas, inaczej się pracuje?

- Dzień jest długi. Zaczyna się o wschodzie słońca, kiedy jest chłodniej. Zaczynam od spaceru plażą z psem (który sam nie może biegać po plaży), potem kąpiel w oceanie - krótka i intensywna, kawa, śniadanie i około dziewiątej zaczynam pracę przy komputerze.

- Pracuję szybko i sprawnie, bo wiem, że każdego dnia zdarza się coś niespodziewanego i zawsze coś się musi zepsuć. Ile spraw zdołam załatwić od rana przez Internet, tyle jest załatwione. Około trzynastej razem z housekeeperem planuję zakupy spożywcze i menu na kolację.

- Potem sama robię te zakupy - jadę na rowerze przez wioskę i kupuję, co się trafi, na lokalnych, porozrzucanych po wsi straganach. Po drodze załatwiam sprawy "relacji społecznych" - porozmawiam, opowiem, co u mnie, popytam, co u innych - to codzienna zasada. Czasem odwiedzam mojego ulubionego rybaka.

- Często rano lub po południu wypływam z nim na wędkowanie. Potem wracam do pracy przy komputerze - piszę, komunikuję się z klientami i kontrahentami. Po południu idziemy z Justinem, moim mężem, na naszą plantację w buszu. On podlewa rośliny, a ja mu pomagam i podziwiam przyrodę, ciszę, śpiew ptaków. Potem rozpalamy ognisko i jeśli nie mamy ochoty, nie wracamy do domu, tylko zostajemy w naszej chacie, którą nazywamy "farmer house". Ostatnio polubiłam życie na farmie. Czasami jemy też kolację w barze na skraju wsi lub idziemy do Vanilla House.

Nie ma szczęśliwego zakończenia bez miłości. Pani znalazła ją  na Zanzibarze. Europejsko-afrykańskie małżeństwo to spotkanie bratnich dusz czy międzykulturowa mieszanka wybuchowa? 

- To wszystko samo z siebie wyszło jakoś bardzo romantycznie. W Afryce wiele przeżyć było dla mnie wyjątkowych, czasem nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę, że to jestem ja i wokoło mnie jest tak cudowne. W Afryce zapomina się o doczesnym życiu, tak, jakby nasza dotychczasowa codzienność była filmem, nie dotyczyła nas. Wiele osób, które przyjeżdżają, wydaje się zrzucać pancerz cywilizacji, często mówią "chcę tu zostać na zawsze"...

- Afrykańsko-europejskie małżeństwo to duże wyzwanie i faktycznie - mieszanka wybuchowa. Długo poznaje się, o co chodzi w tej innej mentalności, a potem trudno ją zaakceptować. Najtrudniej przyjąć do wiadomości, że to nie ten jeden wybrany człowiek jest inny, tylko całe jego otoczenie myśli inaczej. Myślą, czyli mają inną mentalność.

- Mimo, że wydaje się, że mamy rację i postępujemy słusznie, wynik jest odwrotny od przewidzianego. To, co ich śmieszy, nas złości. Kiedy my się niecierpliwimy, oni mają czas. Oni przychodząc z prośbą o pomoc mówią "pożycz", ale wiadomo, że nigdy nie oddadzą. Trzeba się uczyć odróżniać wiele zachowań i nie oceniać ich naszą miarką. 

Pani pierwsza książka "Dom na Zanzibarze" opisuje pani osobistą historię, zakończoną przeprowadzką na wyspę. Skąd pomysł na kolejną, "Kobiety na Zanzibarze"? 

- "Dom na Zanzibarze" ukazał się siedem lat temu. Cały ten czas spędziłam na wyspie, żyjąc wśród jej mieszkańców i poznając lokalne tradycje. Musiałam odnaleźć się w miejscu kulturowo odległym od Europy, co nie było łatwe. Prowadzę na wyspie własną działalność, wyszłam za mąż za Zanzibarczyka. To sprawia, że często doświadczam różnic w podejściu do życia, a te rodzą nieporozumienia i wątpliwości. Aby lepiej poradzić sobie z trudnymi emocjami, przyglądam się miejscowym kobietom.

- Niezależnie od miejsca na świecie to naturalne wśród kobiet, że się obserwują i wzajemnie od siebie uczą. Fascynuje mnie wewnętrzny spokój i codzienna radość życia Zanzibarek. Poza tym otrzymywałam dużo pytań o kolejną książkę od moich czytelników, z których zdecydowana większość to kobiety. Chciałam się z nimi podzielić tym, czego sama nauczyłam się od mieszkanek wyspy.

Jak wygląda życie kobiet na Zanzibarze? 

- Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że żyją biednie, ale dawno przekonałam się, że pojęcie zamożności jest względne. Bogactwo Zanzibarek to spokój, brak stresu i życie w harmonii z naturą. Tutejsze kobiety są pracowite i świetnie zorganizowane. Wstają wcześnie, zajmują się domem i ciężko pracują.

- Część z nich jest zatrudniona na plantacjach trawy morskiej, używanej do produkcji kosmetyków. Kiedy następuje odpływ, wchodzą do oceanu i przez sześć godzin dzielących je od przypływu przymocowują zawiązki alg do rozpiętych na palikach sznurków. Kiedy trawa jest gotowa do zbiorów, umieszczają ją w workach, które na głowie wynoszą na brzeg. To ogromny ciężar!

- Inne pracują w buszu, zbierając drewno na opał. Duża grupa to masażystki zatrudnione w hotelach i pensjonatach takich jak mój. Kobiety mogą pracować, ponieważ mogą liczyć na wsparcie innych kobiet. Tutejsze rodziny opierają się na współpracy między córkami, matkami, siostrami i ciotkami. Wszystkie pomagają sobie w domu, pilnują dzieci, wspólnie przygotowują posiłki.

Na Zanzibarze legalne jest wielożeństwo. Czy dwie żony tego samego mężczyzny też tak się wspierają? 

- Oficjalnie Zanzibarczyk może mieć cztery żony, ale zdarza się to niezwykle rzadko. Na mężczyźnie spoczywa obowiązek utrzymania swoich kobiet, inaczej zbiera się cała rodzina i udziela mu nagany. Mniej więcej co dziesiąty mężczyzna posiada dwie żony, ale nigdy nie mieszkają one razem. Mają osobne domy, a mąż sprawiedliwie dzieli między nie czas i środki materialne. Przeważnie żony łączą poprawne relacje. Zdarza się, że sobie pomagają, starsza często wspiera młodszą.

- To naturalne, że ze sobą rywalizują, ale nigdy nie w formie wrogości, kopania pod sobą dołków. Raczej starają się prześcigać w tym, która jest lepsza, bardziej zadbana, piękniej ubrana. Na Zanzibarze powszechne są rozwody, także z inicjatywy kobiet. Rozwódki nie są piętnowane, przeciwnie, nie mają problemu z założeniem kolejnej rodziny. Co ciekawe, dzieci z rozbitych małżeństw na ogół zostają przy ojcu, ponieważ nowa partnerka mężczyzny łatwiej je akceptuje niż nowy partner kobiety. A opuszczony mężczyzna w wychowaniu dzieci zawsze może liczyć na pomoc matki, babć, sióstr czy kuzynek.

"Kobiety na Zanzibarze" opowiadają też o lokalnej kuchni. Jaka ona jest? 

- Przede wszystkim niezwykle aromatyczna. Cały Zanzibar pachnie uprawianymi na miejscu przyprawami: cynamonem, kardamonem, goździkami, kminkiem, pieprzem i świeżym imbirem. Robi się z nich gotowe mieszanki, dodawane do sosów i mięs. Widać tu silne wpływy hinduskie, bo popularne smaki to curry i masala. Podstawą zanzibarskich dań jest ryż, który je się palcami, oraz kokos, z którego miąższu wyciska się mleko kokosowe. Na stołach dominują ryby i owoce morza, głównie ośmiornice i kalmary. Krewetki i homary podaje się przede wszystkim turystom, nie są popularne wśród Zanzibarczyków. 

Czy jako Europejka nie czuje się pani obco wśród innych kobiet na Zanzibarze?

-  Rzeczywiście, wciąż wiele nas dzieli, mimo że darzymy się dużą sympatią i życzliwością. Często ucinamy sobie pogawędki, jestem zapraszana do ich domów. Ale choć wiele rozumiem, nie znam suahili na tyle, żeby swobodnie rozmawiać o wszystkim. Stawanie się częścią lokalnej społeczności to proces, który wymaga czasu.

- Na razie przyglądamy się sobie z obopólną ciekawością. One zazdroszczą mi tego, że jestem z Europy, bo dla nich to symbol zamożności i niezależności. Ja im - spokoju i wsparcia, jakie sobie wzajemnie dają. Uważam, że to piękne. My, Europejki, jesteśmy w porównaniu z nimi bardzo samotne. Moje obserwacje zawarłam w książce. Ale kobiety Zanzibaru wciąż mają wiele tajemnic do odkrycia. 

Obecnie dzieli pani życie między Polskę a Afrykę. Za czym tęskni pani będąc w Polsce, a czego brakuje pani na Zanzibarze?

- Będąc na Zanzibarze tęsknię za rześkim powietrzem i chłodnymi nocami; za znajomymi, rodziną, dziećmi; za normalnym pogadaniem po polsku; za śledziami, bigosem i sernikiem. Gdy jestem w Polsce, tęsknię za bliskością przyrody, dźwiękami natury, gorącym Oceanem Indyjskim, świeżymi owocami morza, mango, papają, avocado, ciepłym, wilgotnym powietrzem.   

Co doradziłaby pani tym, którzy mają odważne marzenia, ale się wahają?

-  Żeby zrozumieli, że aby być szczęśliwym, trzeba znaleźć najpierw to, co może nas wciągnąć bez reszty. Na pewno nie będzie to coś, co ma dać nam dochód, a wręcz przeciwnie - może trzeba będzie się czegoś wyrzec. Jeśli jest się skłonnym poświęcić coś za te marzenia, to jesteśmy na dobrej drodze.

- Trzeba się przygotować na wyjście ze strefy komfortu, bo spełnianie marzeń to dążenie do celu krok po kroku i nic nie dzieje się od razu. Spełnianie marzeń to dyscyplina i najważniejsza decyzja - czy chce się tego naprawdę.

- Ja często rozpisuję sobie plan: do czego dążę, do jakiej realizacji marzeń, wyznaczam sobie termin i dzielę czas na części - na miesiące, tygodnie i dni. Kiedyś tego nie robiłam, bo nie znałam tej metody. Afryka była moim marzeniem, była drogą, nie wyznaczałam sobie wtedy celu, chciałam po prostu tam bywać. Nie przypuszczałam że uda mi się żyć w Afryce i zapuścić w niej korzenie. 

Pani przeszłość to Polska, teraźniejszość to Afryka. A przyszłość? 

- Mam poczucie wielu wciąż niezałatwionych spraw na Zanzibarze - tak odzywa się moja europejska, drobiazgowa i skrupulatna mentalność. Afrykańczycy tego nie mają. Cieszą się każdym dniem, a ja jestem jeszcze daleka od tej doskonałości. Mam też wciąż firmę w Polsce, która niestety odbiera mi wolność. Dzięki niej mam pieniądze na codzienne życie, ale nie mam tego luzu, który mają Zanzibarczycy.

- Znana jestem tam jako osoba, wokoło której wiele się dzieje, wiele osób ma pracę dzięki temu, co robię. W pewnym sensie w tym widzę sens swojej obecności na Zanzibarze. Moim małym marzeniem wciąż są podróże po Afryce. Wybieram się do Rwandy, tam, gdzie w gorącej dżungli żyją goryle. Myśl o podróży, o safari, dodaje mi energii do działania.

-----

"Dziś wiem, że nie wolno mi tylko jednej rzeczy - zawiesić życia na haku. Wiem, że muszę mieć zawsze otwarte oczy, aby zagarnąć nimi tyle świata, ile się da. I że brak pieniędzy nie jest przeszkodą w spełnianiu marzeń - jeśli tylko zdamy sobie sprawę, bez ilu rzeczy możemy się obejść. Tego wszystkiego nauczyła mnie Afryka (...)".   (fragment książki "Dom na Zanzibarze")

Tekst: Zgubsietam.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy