Reklama

Kierunek Brandenburgia. Wszystko płynie

„Kto chce mnie zrozumieć, musi najpierw poznać mój ogród”, mawiał Hermann von Pückler, ekscentryczny arystokrata, zwany Zielonym Księciem, który wierzył, że jego misją jest upiększanie świata.

Był zapalonym ogrodnikiem, a park w Branitz miał być rodzajem galerii, w której co rusz podziwiamy kolejny obraz. Książę nie lubił marnować czasu. Jeśli nie realizował planów ogrodniczych, podróżował (zwłaszcza na Bliski Wschód), pisał książki, grał w karty lub romansował. Od dziecka był niesforny.

– Dzisiaj zdiagnozowano by u niego ADHD – stwierdza rzeczowo Marzena Feind, polonistka z Chociebuża (Cottbus), która oprowadza liczne polskie wycieczki. – Był koniec XVIII wieku i rodzice, nie dając sobie rady z siedmiolatkiem, posłali go do szkoły dla trudnej młodzieży. W ramach zajęć terapeutycznych uprawiał działkę – opowiada przewodniczka.

Reklama

Ogrodolecznictwo wpłynęło na jego życie. Dziedzic fortuny został pionierem architektury krajobrazu i cały rodzinny majątek wydał na urządzenie parku przy rodowej rezydencji Bad Muskau (dzisiejszym Mużakowie). Kiedy zbankrutował, ruszył do Berlina w poszukiwaniu bogatej żony.

Została nią 40-letnia Lucie von Hardenberg. Była partią idealną: nie tylko pozwoliła małżonkowi wydać całe wiano na budowę parku w Bad Muskau, ale również zgodziła się na rozwód z Zielonym Księciem, kiedy i jej fundusze się skończyły. Kibicowała nawet poszukiwaniom nowej żony.

Kiedy te się nie powiodły, książę zamienił rezydencję w Bad Muskau na skromniejszą, w Branitz, gdzie natychmiast zaczął zakładać nowy park, tym razem z piramidami. Jedna z nich miała być miejscem pochówku księcia. Pogrzeb zaplanował zawczasu: jeziorko miało być Styksem, a piramida Hadesem.

Niestety, zapatrzony w faraonów książę nie przewidział, że umrze zimą. „Styks” zamarzł, a grabarze z trudem wykopali w piramidzie grób. Kopce popadły w zapomnienie w czasach NRD.

O ich twórcy przypomniano sobie dopiero po upadku muru berlińskiego: park stał się atrakcją regionu, piramidy – symbolem Brandenburgii.

My, Słowianie

Książę Pückler nie przekształciłby nieużytków w zielone arcydzieło, gdyby nie sąsiedztwo Szprewy, z której doprowadzono wodę. Rozlewisko rzeki to sieć odnóg, wyspy i mokradła. Szprewald (starosłowiańska nazwa to Błota) od X wieku zamieszkują Dolnołużyczanie, najmniejszy naród słowiański.

– Byli wyspiarzami – tłumaczy Jenny Linke, kustoszka skansenu w Lehde. – Ich wioski mieściły się na niewielkich kępach w rozlewisku Szprewy. Przemieszczali się między nimi łodziami. Osady były odcięte od świata, w pierwszej połowie XX wieku wielu Dolnołużyczan w ogóle nie mówiło po niemiecku. Ale to właśnie izolacja ocaliła tę mniejszość etniczną.

„Życiu na wyspie” i dolnołużyckiemu folklorowi poświęcony jest skansen w Lehde. – Według legendy Błota są nieudanym dziełem diabła, który wytyczał koryto rzeki ogromnym zaprzęgiem wołów. Zwierzęta szybko się zmęczyły i nie chciały już dalej iść.

Wściekły diabeł ryknął na zwierzęta. Wystraszone rozpierzchły się, ciągnąc diabelskie pługi wzdłuż i wszerz. Zamiast solidnego koryta rzeki powstało poorane kanałami rozlewisko – kończy opowieść przewodniczka.

Dwujęzyczne, niemiecko-dolnołużyckie opisy na tablicach informacyjnych znajdujących się w skansenie sprawiają, że Polacy czują się tu swojsko: Hof aus Burg to w Lehde Dwor z Borkow. Dolnołużycki zbliżony jest do polskiego: radnica do nasz ratusz, droga to ulica, lupinate kulki to ziemniaki.

Czy język, który zna zaledwie 20 tysięcy ludzi, przetrwa? Używany jest tylko w domach i przeważnie posługują się nim osoby starsze. Cała nadzieja w Kultursorben, czyli pasjonatach, którzy uczą się dolnołużyckiego w szkole (gimnazjum w Cottbus) i pielęgnują lokalne tradycje. Wśród nich jest wielu młodych Polaków.

Sezon ogórkowy

W XVI wieku do Szprewaldu przybyli Flamandowie. To oni przywieźli nasiona ogórków. Gorący i wilgotny klimat, próchnicza gleba z dużą zawartością żelaza sprawiły, że warzywo świetnie się przyjęło i stało się kulinarną wizytówką regionu.

W Lübbenau, turystycznym sercu Szprewaldu, można kupić najwymyślniejsze ogórkowe przetwory, z likierem i lodami włącznie. Tu ma początek najpopularniejszy rowerowy szlak Szprewaldu Gurken-Radweg liczący ponad 250 kilometrów. Po drodze można zwiedzić plantację, muzeum ogórka i największą przemysłową przetwórnię spożywczą w regionie.

– W sezonie przerabiamy sto ton ogórków dziennie – zdradza Elke Giarz, pracownica przetwórni Rabe. – Zużywamy do nich tonę koperku, tonę cebuli i pół tony kopru włoskiego – wylicza, stojąc po pas w zagonie. Producent eksportujący szprewaldzkie kiszeniaki do Rosji, a nawet Kanady przywiązuje dużą wagę do wycieczek odwiedzających zakład.

Latem można podglądać, jak przetwarza się ogórki świeżo zebrane z pola, a od wejścia roznosi się przyjemny zapach kopru, ziół i chrzanu. Ogórki szprewaldzkie są wyjątkowo chrupiące i kruche. Ci, którzy dotrą tu jesienią, będą mogli podpatrzeć proces kiszenia kapusty i tarcia chrzanu. Na koniec wycieczki degustacja.

Na stole pojawiają się ogórki miodowe, ziołowe i musztardowe. Podawane z dodatkiem bazylii cytrynowej Spreewalder Gurken smakują zupełnie inaczej niż nasze kiszeniaki. Są słodsze. Bliżej im do ogórków konserwowych. I są częściej serwowane w kawałkach. Tak piklowane są zwłaszcza przerośnięte ogórki (nic się nie marnuje). Wygrywają te o smaku musztardowym.

W przyfabrycznym niewielkim muzeum zebrano sporo eksponatów: buty z ogromną drewnianą podeszwą do ugniatania kapusty, arsenał szklanych weków, a nawet przetwory jeszcze z czasów NRD. Wśród Ossies (turystów z Niemiec Wschodnich) zachwyt wzbudza słoik wiśni w occie. Nostalgii nie umniejsza ani siny kolor owoców, ani smutna „kryzysowa” etykieta.

Jeśli przetwórstwo warzywne aż tak nas nie ekscytuje, możemy po prostu oddać się czynności zwanej herumgurken, w wolnym tłumaczeniu „ogórkowaniu”, niespiesznemu i bezstresowemu kręceniu się po okolicy.

Wielki błękit

Latem na szlakach Szprewaldu robi się tłoczno i ci, dla których korek na rzece to już zu viel, zapuszczają się w inne, dotąd dziewicze zakątki Brandenburgii. Pojezierze Uckermark (po starosłowiańsku Marchia Wkrzańska) to wciąż terra incognita nawet dla wodniackich koneserów.

– Nasz krajobraz to efekt zlodowacenia – Marcus Thum, właściciel wypożyczalni tratew Treibholz Kanu, zaczyna wycieczkę od powtórki z geografii. – Tędy cofał się lodowiec – kreśli na mapie niewidzialną linię – Wypływająca woda z cząstkami skał żłobiła teren, tworząc jeziora rynnowe. Marcus Thum jest pionierem turystyki wodnej w regionie. To najsłabiej zaludniony obszar Niemiec.

– Chciałem być leśnikiem – Marcus Thum opowiada, jak został flisakiem – ale w czasach NRD wiązało się to z obowiązkową służbą wojskową i wstąpieniem do partii, a tego nie chciałem. Służbę zastępczą odrobiłem w stacji ochrony ptaków. Ale do lasu wróciłem, zostałem przewodnikiem – mówi, wpływając czółnem na dziewiczą polodowcową rzeczkę.

– W 1998 roku wymyśliłem, że reaktywuję w Lychen flisactwo, z którego słynęło pojezierze. Mój dziadek był flisakiem, za jego czasów mawiano, że Berlin powstał dzięki naszym tratwom, bo oprócz drewna spławiano do stolicy cegły. Flisactwo turystyczne było ryzykownym pomysłem, bo po zjednoczeniu Niemiec wszyscy stąd uciekali. Ale ja wróciłem – podkreśla dumnie Marcus.

Okazało się, że wytyczył nowy trend. Wokół powstały kolejne wypożyczalnie i pojawili się nowi osadnicy, w tym nawet jeden z Nowej Zelandii. Specjalnością firmy Treibholz Kanu stały się wyprawy przyrodnicze. Marcus Thum nierzadko towarzyszy turystom w tych eskapadach, częściej jednak robi im jedynie wykład przyrodniczy i następnie wyposażonych w mapy wypuszcza w kilkudniową trasę kajakową.

– To są bezludne tereny, więc kajakarze wracają z rejsu wyciszeni i zrelaksowani – uśmiecha się Marcus. – Muszę przyznać, że na początku byłem sceptyczny co do przyszłości turystyki w Uckermark, a nawet do własnego pomysłu na życie, ale widzę, że Wessies (Niemcy z landów zachodnich) coraz bardziej ciekawi są dawnego „Enerdówka”. Odkrywają tu coś, czego się w ogóle nie spodziewali. Wielkie piękno.

Grażyna Saniuk

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama