Reklama
Jakub Porada: Poloneza czas zacząć

Podróż do Kołobrzegu

Do tej pory sceptycznie odnosiłem się do tak zwanej literatury inspiracyjnej, ale argumenty trafiają mi do przekonania. Spokojnie sobie tłumaczę, że trasę i dojazd mam względnie opanowane, te­raz muszę się zastanowić, co można robić na miejscu. Odpowiedzi najlepiej poszukać na Facebooku. Starym zwyczajem rzucam ogól­ne pytanie. Znajomi zwykle nie każą długo czekać, lecz tym razem naprawdę popisują się szybkością. Propozycje nadchodzą w tempie ekspresowym.

"Zjeść pyszne rybki z widokiem na morze w małej niepozor­nej knajpce, idąc plażą od mola w kierunku Kamiennego Szańca. Knajpka nazywa się Pod Winogronami i znajduje się na Portowej 28. Pyszna kawa i jedzenie".

Sprawdzam namiary w internecie. Lokal o tej nazwie jest usytu­owany nie na Portowej, lecz na Towarowej, i zupełnie w drugą stro­nę. To jest minus internetowych porad. Trzeba zawsze sprawdzać ich wiarygodność. Ludzie chcą dobrze, ale czasem mieszają fakty.

Ela dodaje, że pysznie (co oni z tym słowem) można zjeść w re­stauracji Pergola na deptaku nadmorskim, a w centrum w Domku Kata.

Reklama

Najczęściej powtarzające się lokalizacje to bar na promenadzie U Rewińskiego i Grill House Wichłacz. Ci, którzy byli, zaklinają się na wszystkie świętości, że jest... przepysznie. Za to zupełnie co inne­go mówi Konrad, który, jak się okazuje, pochodzi z Kołobrzegu.

"Moim zdaniem na pewno nie jest dobrym rozwiązaniem propo­nowany Wichłacz ani Domek Kata. Oba lokale są bardzo dobre, ale chyba nie jedziesz po to, aby zjeść mielonego z dzika, a tym bardziej z jelenia".

Konrad poleca za to smażalnię U Rewińskiego, choć przyznaje, że ryba jest dobra, ale nie tania.

"Lepiej podjedź do portu i kup świeżą u rybaka. Za kilogram file­ta zapłacisz kilkanaście złotych. Weź lodówkę, kup przed wyjazdem i przywieź do domu. Rodzina będzie szczęśliwa. Przepychota!".

Uśmiecham się, czytając propozycję, bo już wyobrażam sobie, jak jadę kilkanaście godzin w autobusie z lodówką pod nogami, a nie daj Boże, jak wydobywa się z niej aromat rybiego mięsa. Czytam jednak dalej, bo widzę, że kolega zna się na rzeczy.

"Na ulicy Żurawia jest najlepsza moim zdaniem wędzarnia. Rybka wręcz ciepła, pakują próżniowo. Na tej samej ulicy, koło stadionu piłkarskiego, jest źródło kołobrzeskiej solanki, w sezonie ogórkowym mieszkańcy tłumnie idą tam z wiadrami. Ogóreczki z tej wody są najlepsze", rozpływa się w zachwytach Konrad. Lektura robi się coraz ciekawsza.

"Znowu na tej samej ulicy jest rozlewnia wody mineralnej Jantar; przywożę zawsze do Warszawy kilka zgrzewek. Pamiętam, jak w la­tach osiemdziesiątych była sprzedawana w brązowych szklanych butelkach. Podobno poprawia perystaltykę, czy coś tam, jelit. Nie wiem, nie znam się, ale jest doskonała".

Czytam z coraz większym zainteresowaniem.

"Za to jeśli chodzi o plażę, to w Kołobrzegu szału nie ma. Lepiej podjedź kilka kilometrów do Grzybowa lub jeszcze dalej, do Dźwirzyna, tam jest Copacabana - nie zdziw się, jak zobaczysz ko­goś na waleta".

Chętnie podjadę, ale to zależy od tego, czy będę zmotoryzowa­ny. Kończę lekturę, bo wszystko wydaje się atrakcyjne. Jeszcze nie wiem, na co się zdecyduję, ale przecież nie będę cały czas siedział w knajpie. Sprawdzam, co jeszcze można robić w Kołobrzegu.

"Rejs po morzu torpedowcem z Waffen, nie wiem, czy SS".

"Można pojeździć czołgiem na Markecie Militarnym".

"Na pewno warto zobaczyć ulicę Dubois, bo jest to jedyny kawa­łek dawnej starówki".

"Najstarszy dąb w Polsce, Bolesław!".

"Muzeum Oręża Polskiego".

"Plaża w Grzybowie, kilka kilometrów od miasta, przepiękna, szeroka i bezludna".

Propozycje padają jedna za drugą, jest nawet oferta ekstremal­nego wypoczynku.

"Podjedź do miejscowości Podczele. Tam znajduje się byłe lotni­sko wojsk radzieckich w Bagiczu. Z tego, co pamiętam, to o tej porze roku lata się już na motolotniach. Zajebista sprawa. Może uda ci się wziąć małą kamerkę w rękę. Widoki zapierają dech w piersiach".

"No dobrze, a dansing?", rzucam pytanie uzupełniające. Pamiętam szaleństwa w Świnoujściu, może Kołobrzeg również ma coś do zaproponowania.

- Dansing? Człowieku, jest w każdym sanatorium, ale najlepsze, najwspanialsze potańcówki odbywają się w Bałtyku - to już mówi Ola, charakteryzatorka z TVN, i zapewnia, że można jej wierzyć, bo od lat jeździ tam z rodzicami.

- "Bałtyk" - dopisuję miejsce na listę.

- Na pewno znajdziesz, jest nad samym morzem. Możesz jeszcze zajrzeć do Kielczanki, tam też jest fajnie.

Tak zrobię, a na razie próbuję uporządkować wiadomości, bo zebra­łem ich sporo. Zapisuję wszystko w Wordzie i podkreślam trzy punkty:

1. Zjeść na promenadzie tę osławioną rybę.

2. Zwiedzić centrum miasta i wychwalaną starówkę.

3. Iść na dansing i porównać Kołobrzeg ze Świnoujściem.

Zawsze robię listę przed wyjazdem. Nie zawsze natomiast skru­pulatnie się jej trzymam. Wiem jednak, że nawet jeśli któregoś z punktów nie uda mi się zrealizować, to dzięki planowi wciąż je­stem w stanie lepiej zagospodarować czas. Akurat to zestawienie nie jest specjalnie wymagające, ale lepiej mieć trzy mocne punkty niż trzynaście takich sobie.

Pakuję się i jestem gotowy do podróży. Jednak tuż przed wyjaz­dem nadchodzi cudowna wiadomość, która zmienia mój plan i spra­wia, że zyskuję dodatkowy czas na miejscu.

(...) 

Czytaj na następnej stronie!

Najpierw udaję się do kolegi Bartka. Można do niego dojechać w niecałą godzinę, to około 15 kilometrów na południowy wschód od miasta. Kołobrzeg reklamuje go jako najstarszy dąb w Polsce i przypomina, że Bolesław ma ponad 800 lat, podczas gdy Bartek w województwie świętokrzyskim niecałe 700. Bolesław stoi w Lesie Kołobrzeskim i przypomina o biskupstwie założonym przez Bolesława Chrobrego w roku 1000. Co prawda przetrwało ono zale­dwie kilkanaście lat, ale dobrze pamiętać.

Wracając do centrum, słucham najnowszego Prince’a i serce mi się raduje. Mój ulubiony artysta długo kazał czekać na kolej­ną płytę - po Musicology nie słyszałem niczego nowego, a to było w 2004 roku. Teraz wskoczył od razu z dwoma albumami: projektem o dziwnej nazwie Plectrumelectrum oraz Art Official Age, który mam na komórce. Akurat leci Breakdown, przejmujący utwór, tworzący niesamowite zestawienie z bujną zielonością dookoła. Wierzę, że muzyka to impresjonizm, od słowa "impresja", czyli "wrażenie". Ta sama piosenka w zależności od stanu ducha i otoczenia brzmi za każdym razem inaczej. To, co słyszę w słuchawkach, napełnia mnie pozytywną energią, więc mocniej naciskam na pedały.

Aleja nadmorska zmienia się w bulwar Jana Szymańskiego. W trak­cie postoju czytam, że był to współtwórca i pierwszy dyrektor Polskiej Żeglugi Bałtyckiej. Trasa ciągnie się od molo do latarni morskiej. I właśnie od pierwszego z tych miejsc zaczynam zwiedzanie centrum.

- Ono nie jest drewniane?

- A skąd, żelbetowe - odpowiada jeden z miejscowych, usłyszaw­szy rzucone w przestrzeń pytanie.

- Żelbetowe - powtarzam sobie, jakbym chciał utrwalić wiedzę.

Najdłuższe molo tego typu w Polsce. Pod koniec XIX wieku było drewniane, ale wojna go nie oszczędziła. Skoro zatem za Hitlera roz­padło się pod naporem Sowietów, wybudowano solidniejsze, za Gierka.

Chwilę później zbaczam na samą plażę. Konrad pisał, że nie ury­wa czterech liter, ale mnie się bardzo podoba.

- Piękny piasek.

- Wietrznie. - Agnieszce rozwiewa włosy.

Faktycznie, trafiam na jakiś wyjątkowo rozdmuchany dzień.

Prowadzę rower i robię sobie spacerek wzdłuż wybrzeża. Idę po ubitym gruncie, ale bacznie obserwuję fale, żeby nie dać się zasko­czyć i nie wylądować z mokrymi butami. Fajna trasa; obiecuję sobie, że w któreś wakacje przejdę ją w całości, od Świnoujścia do Helu. Przymierzam się bowiem do realizacji kolejnego "projektu Porada", polegającego na odwiedzeniu w ciągu jednego sezonu wszystkich morskich kurortów, małych i dużych, bez wyjątku.

Na razie mijam się ze spacerowiczami. Dziś w każdym zakąt­ku miasta tłumy, również na plaży. Kołobrzeg ma niecałe 50 tysięcy mieszkańców, ale w sezonie, razem z turystami, robi się nagle 100 tysięcy. Nic dziwnego, że potoki pielgrzymów przelewają się w jedną i drugą stronę.

Plaża i tak jest piękna.

A na jej trasie - zaślubiny z morzem. To jest dokładnie ten po­mnik, upamiętniający wydarzenie, o którym myślałem przed przy­jazdem do Kołobrzegu. Legenda mówi, że kto pod nim przejdzie, bę­dzie miał w życiu dużo szczęścia. Na wszelki wypadek przechodzę dwa razy. I jeszcze jeden dla pewności.

Wychodzę z powrotem na deptak, tuż przy molo i wracam na bulwar Szymańskiego. Tym razem prowadzę rower. Szukam miej­sca, w którym zjem tę wspaniałą, osławioną rybę. Czas sprawdzić, czy te wpisy z sieci są coś warte. Od razu muszę zmienić plany, bo już z daleka widzę jeden z polecanym barów. Tłum kłębi się przed drzwiami lokalu U Rewińskiego, jak nic trzeba czekać z kilkadzie­siąt minut. Bardzo chcę spróbować ryby, ale nie mogę dać się zwa­riować. Szukam innego miejsca i znajduję je obok. Przed smażal­nią Belona również stoi kolejka, która niczym fale Bałtyku to znika w środku, to wylewa się znienacka na zewnątrz. Jest gigantyczna, ale mimo wszystko mniejsza niż u konkurencji, więc działa zasada selekcji naturalnej. Poza tym ogonek sprawnie się przesuwa, więc czas oczekiwania jest do zaakceptowania.

- Polecamy dorsza, fryteczki i suróweczkę - czytam na głos. Nienawidzę zdrobnień, w telewizji wpajano mi przez lata, żeby ni­gdy nie mówić tak na antenie. Postanawiam jednak zaryzykować, bo jak nie sprawdzę na własnej skórze, to nie będę wiedział.

- Co podać?

- Ja poproszę zestaw.

- Nie bawimy się w zestawy. - Sprzedawczyni patrzy na mnie niemal z pogardą. - Bierze pan rybę, ja ważę i mówię, ile kosztuje - mówi głosem nieznoszącym sprzeciwu.

Wszystko dzieje się tak szybko, że zgadzam się potulnie jak ba­ranek.

- To poproszę dwie ryby, dwa razy frytki do tego i może surówkę.

- Dziewięćdziesiąt złotych.

- Dziewięćdziesiąt? - Nawet nie mam okazji się dopytać. Sprzedawczyni rzuca porcje na plastikową tacę.

- Następny, proszę.

No i masz. Płacisz jak za zboże, a wszyscy nie dość, że bez szem­rania zgadzają się na bandyckie stawki, to jeszcze sami pchają się do kasy, wyciągając pięćdziesiątki i stówki. Bo nawet nie można płacić kartą. Czyli obiad dla dwóch osób to będzie prawie stówa. Bo prze­cież coś trzeba zamówić do picia, przynajmniej bosmana.

Na dodatek nie ma gdzie zjeść tej drogiej przekąski. Wszystkie stoliki są okupowane przez rodziny z dziećmi, mimo że nie wszyscy akurat jedzą. Dopiero po chwili dostrzegam jakieś wolne miejsce, na którym przysiadam jak bezdomny i zjadam swoją porcję.

- Jak ci smakuje?

- Dobra, trzeba przyznać. - Próbujemy z Agą ryby i oceniamy ja­kość posiłku. Nie jest zły. Nie mogę narzekać, ryba jest świeża, chru­piąca, ogólnie bardzo smaczna.

Ale jeśli ktoś spodziewał się duchowego objawienia, to jest w błę­dzie. To normalna ryba, tyle że ma nienormalną cenę. I jak dla mnie to ostatni raz, kiedy daję się tak nabierać. Nienawidzę, gdy mnie ro­bią w konia. Nawet jeśli traktuję takie sytuacje jako zło konieczne, bo jest morze i plaża.

I toaleta. Oczywiście płatna. Rozumiem rozterki właścicie­li lokali, którzy nie chcą, żeby z ich toalet bezkarnie korzystały osoby z ulicy, ale opłata dla klientów to już przesada. Nie chodzi o wydatek, lecz o zasadę. I to jest także wina władz Kołobrzegu. Prywaciarz może sobie robić, co chce - to miasto powinno zadbać o sanitariaty. I kosze na śmieci. Taka sobie uwaga. Wyczekana i wy­stana w kolejce do WC. 

Czytaj na następnej stronie!

Rozzłoszczony odpinam rower i idę dalej promenadą. Chyba mi spada poziom cukru. Biorę słodkiego gofra w Cafe Americano i pochłaniam go w trzy sekundy. Normalnie staram się w ogóle nie przyjmować węglowodanów. Agnieszka tłumaczy mi, że wykluczone jest zarówno pieczywo, jak i ziemniaki i makarony. O słodyczach na­wet nie ma co wspominać. Tym razem robię jednak odstępstwo od reguły, bo przecież zasady są też po to, żeby czasem je łamać.

W ten sposób dostaję zastrzyk energii, znacznie lepszy od Red Bulla czy innego świństwa. Jak mawiały chłopaki w sofixach, tylko w dżemie siła drzemie. A zanim skończę jeść okruszki, dochodzę do jednego z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w Kołobrzegu.

Latarnia morska ma 26 metrów wysokości. Została zbudowana w 1945 roku na gruzach tej, którą wysadzili Niemcy. Na każdym kroku czuje się ślady dawnej twierdzy Kolberg. Z latarni widać całą panoramę miasta, a przede wszystkim ogrom białego piasku, jak w radzieckim westernie Białe słońce pustyni. Warto wspiąć się na górę i spokojnie sobie popatrzeć na okolicę.

Ja jadę dalej, tym razem do centrum. Wcześniej mijam port, w którym cumują żaglowce i galeony. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wybrać się w rejs repliką statku wikingów. Jest także prom na Bornholm. Kołobrzeska żegluga pasażerska oferuje kurs do Nexo, z przystankiem w Svaneke, najmniejszym mieście w Danii. Start o 6.00, powrót o 22.00. Kurs w obie strony to koszt 190 złotych, dzieci do czterech lat płyną bezpłatnie.

Również w porcie cumuje wspomniana przez internautów jed­nostka "Waffen". Kuter służył w marynarce wojennej w latach 1982- 2005. Jak pisał Konrad, sprzęt miał iść na złom, gdy weszliśmy do NATO, ale grupa zapaleńców w ostatniej chwili odkupiła łódź i nie dopuściła do przerobienia jej na żyletki. Rejsy wycieczkowe okrę­tem torpedowym - bardzo fajny pomysł. Jedyny w Polsce sprzęt tego typu dostępny dla cywilów. Bilet normalny kosztuje 30 złotych, ulgo­wy 25. Trochę drogo, zwłaszcza jak się pomnoży koszt przez czte­roosobową rodzinę. Jednak nie wiedzieć czemu, nad morzem setki zamieniają się z dziesiątkami i większość osób łatwiej je wydaje. Tak sobie przynajmniej to zjawisko tłumaczę.

Rejs trwa 40 minut. Na tablicy są podane dane techniczne maszy­ny. Organizatorzy obiecują także zwiedzanie w trakcie rejsu.

- Niech pan wsiada, bo zaraz płyniemy.

- Teraz nie, na rowerze jestem.

- Zabierzemy też rower.

- Ale ja do miasta jadę, potrzebny będzie.

Chwilę rozmawiamy sobie z bosmanem. Mówi mi, że okręt wystą­pił między innymi w filmie Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć. Faktycznie, przypominam sobie, że jest taka scena z kutrem. Obiecuję, że wpadnę przy innej okazji i nie zawracam wilkom morskim głowy, bo na pokładzie spory tłumek przestępuje z nogi na nogę.

Mijam miejski park, w którym właśnie odbywa się festyn. Wokalista w krwistoczerwonej koszuli gra na syntezatorze i śpie­wa piosenki Zenka Martyniuka z zespołu Akcent, przed sceną za­wiany gość ściąga koszulkę i rusza do tańca. Drugi, z papierosem w zębach, siedzi na murku i mu przyklaskuje. Mijam ich w pędzie, więc nie słyszę dokładnie, jaka to melodia, ale chyba niewiele tracę.

Bardziej interesuje mnie kołobrzeska bazylika, zbudowana w XIV wieku. Mimo że to miejsce kultu, była wykorzystywana jako punkt umocnień obronnych w 1945 roku, dlatego po przejściu frontu nie został po niej kamień na kamieniu. Na szczęście po wojnie dokona­no odbudowy świątyni i teraz bazylika dumnie góruje nad miastem, zapraszając do wnętrza wiernych i turystów.

A skoro mowa o froncie, to najlepiej dzieje konfliktów można poznać w Muzeum Oręża Polskiego. Placówka jest rozrzucona po mieście i ma trzy oddziały: na Armii Krajowej 13, w porcie i na Gierczaka 5. Ta ostatnia ekspozycja prezentuje uzbrojenie i mun­dury i reklamuje się jako miejsce, w którym zgromadzono naj­większą liczbę militariów na Pomorzu. W środku znajdziemy mundury i broń strzelecką, a na dziedzińcu - samoloty, czołgi i działa. Widać je częściowo z zewnątrz, ale żeby obejrzeć dokład­nie, warto kupić bilet za 15 złotych albo przynajmniej bilet plene­rowy za 6 złotych.

Ciekawostką dotyczącą muzeum jest fakt, że funkcję dyrektora placówki pełni Paweł Pawłowski, przed laty lider punkowej formacji ze Szczecina o nazwie Włochaty. I swoją historią zawodową tworzy w pewien sposób dziwną syntezę: punka, drugiej wojny światowej, a w połączeniu z bazyliką, także religii. Okazuje się, że w Kołobrzegu wszystko jest możliwe.

- Ależ on jest piękny.

Ratusz, na który patrzę, wygląda jak zamczysko. Kłania się nie­mal Hogwart z Harry’ego Pottera. Nie wiem, jak to możliwe, ale nie został zniszczony podczas wojny. Dookoła latały sowieckie bomby, Niemcy bronili Twierdzy Kolberg zaciekle, pobliska bazylika już się sypała, a mimo to żaden z pocisków nie trafił w ratusz. Warto o tym pamiętać, obchodząc go dookoła. Zwiedzający muszą także uważać, żeby nie trafić pod pręgierz. Przyrząd do wymierzania kar pochodzi z XVI wieku, nosi nazwę kolumna Adebara i jest wmuro­wany w budowlę. Upamiętnia wójta, który za nadużycia finansowe został tutaj ścięty. Wyczytuję te informacje jeszcze przed przyjaz­dem i z dumą przekazuję je Agnieszce. To kolejny dowód na to, że plan się przydaje.

- Obecnie nadużycia władzy chyba nie są w ten sposób karane?

- Może przydałyby się chociaż dyby - żartujemy sobie w grupie turystów.

Ratusz w Kołobrzegu przypomina o odpowiedzialności władzy przed społeczeństwem. A usytuowana przed nim niesamowita fon­tanna ma z kolei za zadanie przypomnieć o świecie, w którym żyjemy.

Ziemski glob i woda, która wprawia go w ruch. Takie niby nic, a jednak wykonane na tyle interesująco, że turystów nie trzeba pro­sić, żeby zrobili sobie zdjęcie. Ja oczywiście też robię. Dotknięcie kuli przynosi ponoć szczęście. Oto zatem jeszcze jedna rzecz, którą trze­ba pomacać, co zresztą czynię skwapliwie. Nic nie poradzę na to, że czasem bywam przesądny.

Jestem głodny, więc wybieram lokal, w którym siedzi najwię­cej ludzi. I tym razem rezygnuję z poszukiwania regionalnych potraw. Pizzeria Da Gianni oferuje skarby kuchni włoskiej. Pizze zaczynają się od 17 złotych, mają 32 centymetry średnicy, więc można się najeść. Nie to jest jednak dla mnie najważniejsze, tylko fakt, że w środku dnia odbywa się tu najprawdziwszy live music. Uśmiechnięty brunet w okularach wyśpiewuje największe światowe przeboje w kilku językach. Klienci biją brawo i domagają się bisów. Najbardziej odważni sami próbują swoich sił wokalnych.

- Buon giorno. - Uśmiecham się, gdy przychodzi moja pora, i zaga­duję artystę. Już wiem, skąd go kojarzę. Thomas Grotto występował w X-Factor. Pochodzi z Bolzano, ale serce związał z Kołobrzegiem. Tu mieszka z rodziną i tutaj pracuje, zarabiając śpiewem, który ma zwiększyć atrakcyjność lokalu. Z dobrym skutkiem. Niemal wszyst­kie miejsca są zajęte, a klienci co rusz zamawiają kolejne jadła i apitki.

- Teraz koncert życzeń, co mam zaśpiewać? - woła Thomas.

- Może Marino Marini. - Ciekawe, jak piosenkę znanego przed laty w Polsce Włocha posługującego się śpiewaną polszczyzną wy­kona jego rodak, też po polsku.

- Nie płacz, kiedy odjadę - śpiewa czyściutko Thomas. Podchwytuję wraz z innymi melodię i za chwilę cała sala śpiewa z nami. Czas wspa­niale upływa na takiej sjeście.

- Czy mogę sobie zrobić zdjęcie?

- A czy ja mogę? - Tomasso śmieje się i za chwilę obaj zadowole­ni pozujemy do fotki. To jest naprawdę fajny gość. I ładnie śpiewa. Obserwujcie go w Internecie. A potem sprawdźcie na żywo.

Żegnam się wylewnie i nie waham się polecić lokalu. Ceny nie są niskie, ale kuchnia jest smaczna, a klimat zabójczo wspaniały. Wspomnienie Belony z promenady to jak porównanie nieba z piekłem.

Czas się zbierać. Bez roweru miałbym spory marsz do zrobienia. A tak wracam do hotelu, zrzucam ciuchy i już. Jestem w uzdrowisku. Dodatkowo nadchodzi wieczór. I aż się chce wypić i potańczyć.

Zgodnie z planem po wspaniałych doświadczeniach ze Świnoujścia jestem zdeterminowany, by wybrać się także na dansing w Kołobrzegu. Jakie było pierwsze miejsce, o którym czytałem w sieci? Kielczanka. Niech będzie Kielczanka. Po pierwsze, z powodu sympatii do swojsko brzmiącej nazwy, po drugie, ze względu na oceny. Większość pytanych mówi bowiem o tym miejscu jak o mekce, Memphis polskiego dansin­gu. Zaraz się przekonamy.

Znowu idę przez nadmorski bulwar. Niewiele się na nim zmie­niło. Przez długie godziny przelewa się tędy tłum wczasowiczów. Okoliczne sklepiki z pamiątkami świętują czas żniw, a ławki i murki są anektowane od wczesnych godzin porannych.

Punkt docelowy widać z daleka. Wielopiętrowa konstrukcja gó­ruje nad koronami drzew. Osiem pięter? Nie jestem pewien, ale wy­soko, w pokojach na górze musi być piękny widok. Budynek ma zna­komitą lokalizację. Ulica Rodziewiczówny 15 przylega do deptaka w sąsiedztwie przepięknego parku, równolegle do alei Nadmorskiej. Co prawda widok trochę szpecą pasaże rodem z PRL-u, upstrzone reklamami i banerami, jednak ten architektoniczny koszmarek nie przeraża mnie specjalnie, bo przy pięknej pogodzie wszystko wydaje się łatwiejsze - w końcu żyję w kraju, który ma za sobą kilka dekad komuny.

Wchodzę do środka i mijam opustoszały hol. Ach, te marmury i kafelki. Nie ma jak przerost formy nad treścią. Ale właśnie, czemu tu tak pusto? Może nie ma dziś potańcówki? Ale przecież są codzien­nie. Tak samo jak fajfy.

- Przepraszam, to jest na pewno dansing? - pytam kelnera.

- No, a nie widać?

No właśnie nie widać. Nic a nic. Nie mówię tego głośno, bo nie jestem w nastroju do kłótni i nie chcę nikomu robić przykrości, ale to, co widzę, nie zachęca do zajmowania stolika.

Na sali są zaledwie trzy pary. Z tego jedna na parkiecie, a dwie pozostałe siedzą przy stolikach. Samych stolików też nie za dużo. Muzyka niby na żywo, ale jakoś tak smętnie się sączy, że ogólnie panuje nastrój uśpienia. Całość robi wrażenie raczej przygnębiające. Bo wszyscy są jacyś tacy smutni, jakby nie wiedzieli, co robić.

Odwracam się na pięcie i wychodzę czym prędzej. Na dansingu wiek nie ma znaczenia - to jego największa zaleta. Ma natomiast znaczenie podejście do życia. Tutaj zdecydowanie brakuje mi opty­mizmu. Jeśli, dajmy na to, okradną nas w Radomiu, to mamy tenden­cję do stwierdzenia, że "w Radomiu kradną" - jednostkowe wydarze­nie rzutuje na całokształt. Dlatego po wizycie w Kielczance mógłbym stwierdzić: dansingi są do bani.

Na szczęście wiem, że to może być przypadek, może trafiłem w złym dniu. Dlatego idę dalej, dając Kołobrzegowi kolejną szan­sę. I już słyszę rytmy dobiegające z gmachu naprzeciwko. To Bałtyk, umiejscowiony niemal na samej plaży. Najlepszy dansing w mieście. Wyprzedzają mnie ludzie w każdym wieku, w środku widzę zatło­czoną salę taneczną i jeszcze większy tłok przy barze. Ze skrajności w skrajność. W Kielczance pustki, w Bałtyku tłumy. Jestem przy­zwyczajony do hord plażowiczów w kawiarniach, ale w żadnej nad­morskiej miejscowości nie widziałem takiego ścisku na parkiecie. Właśnie leci Al Bano i Romina Power.

- Aga, Felicita.

- Nie, proszę, nie. - Agnieszka śmieje się, udając, że nie zdzierży takiej muzyki.

I nogi rwą się do tańca, i jest super. Nie ma się co dziwić, że lo­kal cieszy się ogromną popularnością. To piękne miejsce, z jeszcze piękniejszym widokiem. Przez przeszklone ściany widać burzące 153 się morze, szczególnie urokliwe o zmroku. Nawet jeśli ktoś nie lubi tańczyć, może tak siedzieć i wpatrywać się w Bałtyk. Zupełnie inny świat, jeden z najpiękniejszych widoków, jakie znam.

- Chciałbym tu przyjechać kiedyś na kurację.

- Dobrze, dziadku.

- Nie wygłupiaj się, Aga - tłumaczę całkiem serio. - W granicach Kołobrzegu jest kopalnia borowiny, z której robi się wspaniałe okłady.

Fragment książki "Polska da radę" Jakuba Porady.

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy