Reklama

Birma: Uśmiech w kolorze bordo

Riksiarz z Labuta, Birma /Tomasz Bogusz /materiały prasowe

Podobno Birmańczycy, kiedy już przestaną pluć, charchać i bekać, okazują się ciekawymi ludźmi, wartymi głębszego poznania. Czy tak jest - sprawdzała Magda Bogusz, autorka książki "Pirania na kolację".


Przeczytaj fragment książki Magdy Bogusz "Pirania na kolację":

Rangun

Ruch na ulicy był przerażający. Musieliśmy przejść na drugą stronę jezdni, by dostać się do hotelu, ale nie bardzo wiedzieliśmy, jak to zrobić. Nasze podstawowe wykształcenie w tym temacie podpowiadało, że pasy są dla pieszych, podobnie jak zielone światło umieszczone przed nimi. Tylko że w Rangunie było trudno i o pasy, i o zielone światło, a kiedy już się znalazły, to auta nie miały wcale zamiaru na nie reagować, zmniejszyć prędkości, a tym bardziej zatrzymać się i ustąpić pierwszeństwa czekającym na swoją kolejkę turystom. Serce podchodziło mi do gardła za każdym razem, gdy musiałam przebiegać przez birmańską ulicę. Mocno ściskałam rękę Tomasza i zamykałam oczy, mając do niego pełne zaufanie. Kiedy czułam mocne szarpnięcie dłoni i słyszałam z jego ust: - Teraz! - zaczynałam biec z prędkością, której nie powstydziłby się żaden olimpijczyk.

Reklama

Po dziesięciu miesiącach pracy w Sydney znowu mogliśmy wyruszyć w drogę. Samolotem dostaliśmy się do Azji. Portfel, jak nigdy dotąd w naszej podróży, wypełniony był australijskimi dolarami na tyle, że nie musieliśmy już liczyć każdego centa. Co prawda nie było nas stać na wydumane szaleństwa, ale przynajmniej nie musieliśmy się martwić, za co kupimy jutro śniadanie. Choć dwa dni spędziliśmy w stolicy Tajlandii, Bangkoku, na załatwianiu wiz do Birmy, to jednak dopiero po wylądowaniu w Rangunie otworzyliśmy szerzej oczy i zaczęliśmy się bliżej przyglądać Azji. Z czystego, bogatego Sydney przenieśliśmy się do egzotycznego miasta azjatyckiego, które rządziło się własnymi prawami. Wszystko było dla mnie nowe, zaskakujące, czasem przytłaczające, zabawne, smutne, jednocześnie zachwycające i przerażające. Pierwszy raz w życiu byłam w Azji.

Stosy śmieci i plamy betelu

Hotel White House znajdował się w małej uliczce, na tyle daleko od głównych alei, że nie było słychać miejskiego gwaru, ale też na tyle blisko, by w ciągu kilkuminutowego spaceru znaleźć się w centrum azjatyckiego zamieszania. Kolonialne budynki, pamiątka po Brytyjczykach, były zaniedbane, obdrapane, zaatakowane przez wilgoć. Pod grubą warstwą brudu i grzyba można było jednak ciągle dostrzec urzekającą architekturę. Chodniki zastawione straganami z produktami wszelkiej maści. Zapachy kurkumy, kolendry i kminku mieszały się z zapachem spalin. Gwar przechodniów i nawoływania sprzedawców przenikały się z dźwiękiem klaksonów i rozklekotanych silników samochodów. Birmańskie chodniki pełne były kobiet i mężczyzn w longyi, tradycyjnych cienkich spódnicach, które przy tamtejszych upałach wydawały się być najwygodniejszym ubiorem.

Na birmańskich chodnikach walały się stosy śmieci, spod których wyglądały czerwone plamy. Jakby tym wszystkim ludziom ciągle leciała z palca krew, która kapała na ziemię pozostawiając czerwone kleksy. Były to ślady po betelu, który zawinięty w zielone liście Birmańczycy namiętnie żują, a potem plują nim gdzie popadnie. Podobno betel pobudza, dodaje energii, ma właściwości lecznicze, zabija pasożyty i odkaża przewód pokarmowy, ale też barwi ślinę i zęby na czerwono. Na jednym ze stoisk z ulicznym jedzeniem, od kobiety z uśmiechem w kolorze bordo, która bez wątpienia była wielką miłośniczką betelu, kupiliśmy smażony ryż z warzywami. Był serwowany nie na papierowym talerzu, plastikowej tacce czy w styropianowej miseczce, a w malutkim foliowym woreczku.

Przemiła pani kazała nam usiąść przy jednym ze stojących obok niej plastikowych stolików, a raczej stoliczków z krzesełeczkami. Szczupli i raczej umiarkowanego wzrostu Azjaci nie widzieli problemu w siedzeniu przy mebelkach przeznaczonych dla przedszkolaków. Ale rosłemu chłopu z Europy kolana podciągnięte pod same oczy mogłyby lekko przeszkadzać w spożywaniu posiłku. Jeśli w ogóle zmieściłby na krzesełku swój tyłek. Ja, z moimi biodrami, też łatwo nie miałam. Musiałam przysiadać jednym bokiem, upychać tłuszcz w dziurę pod oparciem, a potem lekko się obrócić, żeby drugi pośladek wpadł w dziurę pod przeciwnym oparciem. Na odchodnym wzięliśmy lokalną coca-colę, która podobnie jak makaron została przelana do foliowej torebki. Całe szczęście, że dali nam też słomkę.

Kontrast dla azjatyckiego szaleństwa

W Shwedagon Paya, czyli najświętszej pagodzie dla birmańskich buddystów, do której dotarliśmy po południu, panował spokój, cisza i duchowe uniesienie. Niezwykły kontrast dla azjatyckiego szaleństwa, które toczyło się poza murami świątyni. Moją uwagę przykuła młoda dziewczyna; miała piękne, naturalnie czerwone usta, a twarz pokrytą żółtą thanaka. Tę kremową maź na swoich twarzach miewają także mężczyźni i prawie wszystkie dzieci.

Spacerowaliśmy boso dookoła błyszczącej złotem stupy, przed którą w skupieniu modlili się wierni. Duchowemu uniesieniu towarzyszył zapach palących się kadzideł i kojący dźwięk delikatnych dzwoneczków, a w pewnym momencie także soczyste, głośne charczenie jednego z mężczyzn. Moje ucho momentalnie wychwyciło ten dźwięk, a oczy automatycznie powędrowały w jego kierunku. Mężczyzna klęczał pośrodku innych wiernych, miał jednak tę przewagę, że obok niego była kratka, pod którą najwidoczniej ukrywała się studzienka. Mężczyzna bez najmniejszego skrępowania włożył pół ręki do gardła, by wycharczeć i oczyścić się z wszelkiej flegmy, która mu tam zalegała. Byłam jedyną osobą, która się skrzywiła, na twarzy której pojawiło się swego rodzaju obrzydzenie. Tomasz się śmiał, powtarzając: - Przyzwyczajaj się, to jest Azja.

W takich chwilach, żeby nie zrazić się totalnie do otoczenia, przypominałam sobie to, co powiedział nam Marek Lenarcik mieszkający od kilku lat w Birmie: - Birmańczycy, kiedy już przestaną pluć, charchać i bekać, okazują się ciekawymi ludźmi, wartymi głębszego poznania.

U lekarza

Z Rangunu uciekliśmy po dwóch dniach. Wsiedliśmy w nocny autobus, by nad ranem być w Kalaw. Stamtąd mieliśmy wyruszyć na kilkudniowy trekking w kierunku Inle Lake, ale niestety Tomasza dopadła gorączka. Nie był w stanie podnieść się z łóżka, pocił się i trząsł jak galareta. Zaczęłam podejrzewać najgorsze, że to na pewno malaria. Dowiedziałam się, że w Kalaw jest coś w rodzaju przychodni, punktu medycznego, gdzie przyjmował lekarz. Poszliśmy tam. W drewnianym parterowym budynku  było  kilka pomieszczeń. W korytarzu stały trzy drewniane krzesła, a obok nich pałętały się dwa psy, które po chwili zdecydowały się na miłość.

Tomasz wszedł do jednego z pomieszczeń, w którym nie było nawet drzwi, a ja patrzyłam na powiewające zasłonki, starając się nie zwracać uwagi na miłosne uniesienia czworonogów, odbywające się tuż przed moimi oczami. Po osłuchaniu Tomasza lekarz kazał nam pójść do budynku obok; było to laboratorium z otwartymi na oścież drzwiami. Puste, ale po chwili pojawiła się kobieta, która przed wejściem zdjęła swoje japonki, Tomasz zrobił dokładnie to samo. Jeszcze tylko trzeba było wypędzić kurę siedzącą pod laboratoryjnym stołem i można było zacząć pobranie krwi. Kobieta założyła jednorazowe rękawiczki i wkłuła się sterylną igłą w żyłę Tomasza. Gdy miała już gotową próbkę, włożyła ją pod mikroskop i stwierdziła, że malarii ani dengi nie ma. Po dwóch dniach, kiedy Tomasz poczuł się zdecydowanie lepiej, dziwna birmańska infekcja przeszła na mnie. W Kalaw musieliśmy spędzić dodatkowe dwa dni. Zrezygnowaliśmy z trekkingu, nie mieliśmy wystarczająco dużo energii.

Wioski na wodzie

Ostatecznie nad jezioro Inle, leżące ponad 500 km na północ od Rangunu, dojechaliśmy autobusem. Z okna hotelu, w którym się zatrzymaliśmy widzieliśmy brzeg jeziora, a na nim ustawione dziesiątki długich, wąskich, drewnianych łódek. Jeszcze pierwszego dnia znaleźliśmy właściciela jednej z nich i umówiliśmy się na zwiedzanie zakamarków tętniącego życiem akwenu. Mieliśmy w planie wyruszyć przed wschodem słońca, ale że rano lało i o pomarańczowych promieniach nie było mowy, przełożyliśmy start na godzinę siódmą trzydzieści.

Pierwszym przystankiem na naszej drodze był lokalny targ w małej wiosce Maing Thauk. Od pomostu, przy którym zaparkowaliśmy łódkę, do targu maszerowaliśmy po kostki w błocie dobre pół godziny. Szliśmy w jednej procesji z wielkimi koszami ryżowych sucharów, tacami pełnymi przypraw niesionymi na głowach Birmańczyków, kurczakami wystawiającymi łebki z plecionych klatek. Przemykaliśmy między skuterami, które potrafiły przewieźć czteroosobową rodzinę, traktorami, z przyczepami uginającymi się pod stertami arbuzów. Na miejscu było jeszcze bardziej kolorowo: kwiaty, figurki Buddy, mnisi w szafranowych szatach, rozgrzane bulgoczące kotły, przekupki zapraszające do kupienia przepiórczych jajek.

Tak wyglądało życie przy brzegu, a na wodzie zadziwiały całe wioski bez ulic, kompletnie odcięte od lądu. Bambusowe chatki sterczały zbudowane na drewnianych szczudłach. A pomiędzy nimi normalne życie: bawiące się dzieciaki, pranie, gotowanie, z tą tylko małą różnicą, że do szkoły czy do pracy trzeba powiosłować. Na drewnianych palach zbudowane były całe fabryki. Zajrzeliśmy do przędzalni, gdzie dziesiątki kobiet plątały cienkie nitki, z których powstawały płachty kolorowych materiałów. Byliśmy też w fabryce cherootów (birmańskich cygar - red.), które można zobaczyć w zębach co drugiego Birmańczyka, jeśli tylko nie żuje właśnie betelu.

Przepływaliśmy też przez pola uprawne, gdzie w równych rządkach posadzone były chyba pomidory, które rosły w wodzie zawieszone na bambusowych konstrukcjach. Jako do ostatniej, dopłynęliśmy do pagody w Indein. Długa trasa pod górę była obstawiona z obu stron straganami czekającymi na początek sezonu, a na jej końcu, na wzniesieniu sterczały dziesiątki, wąskich złotych stup obrośniętych drzewami.

Stracona w czasie kilkudniowej gorączki energia szybko do nas powracała. A że z powodu infekcji nie udało się z trekkingiem z Kalaw nad jezioro Inle, pojechaliśmy do Hsipaw, żeby pochodzić po wioskach w tamtejszej okolicy. Pojawiło się niestety kilka problemów. Nigdzie nie chcieli nam sprzedać mapy okolicy ani podać nazw miejscowości, w kierunku których moglibyśmy się udać, za to proponowali usługi przewodnika za jedyne 20 dolarów od głowy za każdy dzień drogi. Ciut za dużo to było, a poza tym, z naszym zamiłowaniem do samotnych wędrówek, przewodnika nie braliśmy w ogóle pod uwagę.

Poszukiwania Mr Booka

Rozpoczęliśmy intensywne przeszukiwanie internetu, w którym znaleźliśmy dokładnie rozpisaną trasę z pobliskiego Namhsan. Tylko okazało się, że właśnie były tam zamieszki, wojsko zablokowało drogę, nikt nie mógł do Namhsan dojechać ani z niego wyjechać. W naszym przewodniku, który był przeterminowany o jedyne pięć lat, natknęliśmy się na informację o Mr Booku, który prowadził w Hsipaw mały kiosk z książkami i odręcznie rysował turystom mapy okolicy. W Hsipaw, przez które przechodzi jedna główna ulica i na niej koncentrują się turyści, nietrudno było znaleźć Mr Booka.

Po tej samej stronie co Mr Food naprzeciwko Mr Shake’a siedział staruszek wciśnięty między stosy książek a fotografie Aung San Suu Kyi, szczupły, bez włosów. Patrzył w mały, czarno-biały telewizor wielkości tostera, przez który przechodziły regularne pasy zakłócające obraz. Przywitaliśmy się i od razu zapytaliśmy o mapy regionu, a Mr Book zapytał: - W którym jesteście hotelu?

Po mało zadowolonej minie Mr Booka wiedzieliśmy, że odpowiedź: U Mr Charlsa nie była z tych pożądanych. - Tam mają mapy - odpowiedział i bezceremonialnie odprawił nas z kwitkiem.

Byliśmy lekko zdziwieni, przewodnik opisywał Mr Booka jako otwartego i chętnego do pomocy człowieka. No tak, ale to było pięć lat temu.

Wróciliśmy do hotelu i ponownie zaczęliśmy szperać w internecie. Natknęliśmy się na notkę o Mr Booku, z której wynikało, że nie darzy on zbyt wielką sympatią Mr Charlsa, biznesmena chińskiego pochodzenia, który postanowił stworzyć dział z książkami w swoim hotelu, przez co odbiera Mr Bookowi klientów.

Musieliśmy zmienić strategię. Pod wieczór ponownie wybraliśmy się do małego kiosku z książkami, tylko że tym razem zaczęliśmy od zainteresowania kupnem książki o Birmie. Mr Book polecił nam Colorful Myanmar, której posiadaczami staliśmy się za kilka dolarów. Przy płaceniu Tomasz zapytał o hotel godny polecenia, bo u Mr Charlsa jest drogo, nie podoba nam się tam, a na pytanie o mapy proponują tylko usługi swoich przewodników.

Po tych słowach dostrzegliśmy w oku Mr Booka swego rodzaju iskierkę, która dla nas oznaczała nadzieję. Żeby z iskierki wzniecić ogień Tomasz dodał: - Tak to już jest z Chińczykami, tylko wysokie ceny potrafią dyktować.

Po tym zdaniu Mr Book był już nasz. Rozrysował mapę, podał nazwy miejscowości, dał wskazówki, przy którym mamy skręcić drzewie, pod którą podejść górkę, u kogo zanocować i co ze sobą zabrać w drogę. A na koniec dodał, że się za nas pomodli, żeby nas w drodze deszcz nie złapał.

Bye, bye na powitanie

Następnego dnia ruszyliśmy przez górki i pagórki, pola ryżowe i kukurydziane, w dwudniowy trekking po birmańskich wioskach. Jeszcze w Hsipaw, na jego obrzeżach, stały drewniane tyczki, na których powieszone były długie, grube, białe nitki. Początkowo myśleliśmy, że to grube sznury, nici do szycia, ale gdy podeszliśmy bliżej zobaczyliśmy kilogramy suszącego się ryżowego makaronu.

Dzieciaki z małych drewnianych chat, gdy tylko nas widziały, rozweselone krzyczały: Bye, bye. Dlaczego Bye, bye na powitanie? Do dziś nie mamy pojęcia. Przez cały czas miałam wrażenie, że wręcz toniemy w zieleni tak soczystej i jaskrawej, że aż nienaturalnej. Jakbyśmy byli otoczeni pomalowaną, sztuczną trawą przez trzydzieści kilometrów wędrówki. W rzece, a dokładniej w błocie, wylegiwały się bawoły. Zanurzały się w nim jak najgłębiej, żeby tylko ustrzec się przed bezlitosnymi promieniami parzącego słońca. Sama w tamtym momencie chętnie bym się obok nich w błocie wytaplała, żeby tylko schłodzić spalone ciało. Deszcz drobniutki też by nie zaszkodził, ale widać Mr Book dobre ma na górze układy, bo ani jedna kropla nie spadła z nieba, a my zdychaliśmy z upału.

Pomimo rewelacyjnej, odręcznie wyrysowanej mapki, gubiliśmy się co chwila. Nie potrafiliśmy określić, czy to niewielkie wzniesienie zalicza się jako góra i od niego mamy odbić w prawo, czy może ta wyższa, tuż za nim, to jest ten pagórek z naszej mapy, a dopiero za nim dalej szlak, którym mieliśmy podążać. Gubiliśmy się non stop, ale zawsze znalazł się ktoś, kto wskazywał nam drogę do Htan Sant. Dotarliśmy tam pod wieczór i bez problemu odnaleźliśmy pana U-Tomien, u którego spędziliśmy noc.

W wiosce zostaliśmy przechwyceni przez dzieciaki, które na przemian tłukły się wiązkami liści lub wpychały przed nasz obiektyw. Spotkaliśmy przed klasztorem małych mnichów, którzy akurat mieli chwilę wolną między modlitwą a kolacją. Kiedy niebo powoli szarzało i robiło się ciemno, w wiosce pojawiły się kobiety. Z wielkimi, wypchanymi koszami, zmęczonymi twarzami, wracały ze zbioru herbaty. Siedzieliśmy na murku i podziwialiśmy rysy ich twarzy, plecione kosze, kolorowe koszule, szerokie uśmiechy i ogromne zmęczenie po dniu ciężkiej pracy.

Tamta wędrówka przez birmańskie wioski uświadomiła mi, co w tym kraju jest najcenniejsze. Nie zabytki, widoki czy egzotyczne turystyczne atrakcje. Tutaj się przyjeżdża dla birmańskiego uśmiechu w kolorze bordo, którym tak wielu mieszkańców nas tam obdarzyło.

Fragment książki Magdy Bogusz "Pirania na kolację". Wydawnictwo Muza SA. Premiera: 15 czerwca 2016.

Magda Bogusz i Tomek Bogusz przemierzyli prawie cały świat. Ich podróż trwała dokładnie 1405 dni, a zaczęła się 14 lipca 2010 roku na lotnisku w Warszawie, gdzie, z biletem w jedną stronę, polecieli do Stanów Zjednoczonych. Byli na 4 kontynentach , w 27 krajach. Przebyli 700 mil autostopem, 8 000 mil samochodem, 14 000 kilometrów autobusem, 21 163 kilometry motorem, 8200 mil morskich  żaglówką i 5 324 kilometry rowerami.

Tytuł, wstęp i śródtytuły pochodzą od redakcji.

 

Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy