Reklama

Renee Zellweger. Na taką rolę czekała bardzo długo

Szesnaście lat temu zagrała Bridget Jones i jej gwiazda zgasła. Dostawała same mało znaczące role, potem wycofała się z zawodu. Na szczęście nie na długo. Powrót do kariery przyniósł jej Oscara!

Mało kto nadaje się do roli Judy Garland tak jak ona. Presja sławy, praca ponad siły, nieszczęśliwe miłości, ciągła walka z niedoskonałościami urody, nadwrażliwość, depresja - to je łączy. Obie szybko zrobiły karierę i obie poznały smak upadku. Jednak różni je jedno: w pewnym momencie Garland dała za wygraną, Zellweger wróciła silna jak nigdy dotąd.

Za zagranie wielkiej gwiazdy dawnego Hollywood właśnie dostała statuetkę Złotego Globu i Oscara. Czy 50-latka jest gotowa, żeby znów znaleźć się w świetle reflektorów? Renée uważa, że do tej roli przygotowywała się przez całe życie. Kiedy była małą dziewczynką, śpiewała piosenki Garland do mikrofonu zrobionego ze szczotki do włosów, a gdy jako dorosła kobieta trafiła do wymarzonego baru karaoke w Japonii, jej wybór padł na "Over the Rainbow". Teraz śpiewa ten przebój w filmie.

Reklama

Aktorka wciela się w Judy pod koniec jej życia - Garland zmarła, mając zaledwie 47 lat. Była uzależnioną od leków nasennych, proszków pobudzających i alkoholu upadłą gwiazdą, której nikt nie chciał zatrudnić. Czterokrotną rozwódką oraz matką, która musiała zostawić swoje dzieci w Stanach i wyjechać do Londynu, żeby zarobić jakiekolwiek pieniądze, bo nie stać jej było nawet na wynajęcie pokoju w hotelu. Kobietą wyniszczoną, płynnie przechodzącą od wielkiego szczęścia w bezgraniczną rozpacz. Ale też artystką, która w jednej chwili leżała pijana na podłodze, a w drugiej wychodziła na scenę i porywała publiczność.

"Wiem, jak to jest, kiedy zastanawiasz się, czy wytrzymasz jeszcze trochę, czy dasz radę przetrwać. Ale nie masz wyjścia, musisz wstać i iść dalej", przyznała Renée. I dlatego, choć powstały już setki coverów "Over the Rainbow", jeszcze nikt nie zaśpiewał tej piosenki równie przejmująco.

Cheerleaderka z Teksasu

Judy Garland nie miała dzieciństwa - zostało jej odebrane przez wytwórnię Metro-Goldwyn-Mayer. Wielcy panowie producenci kontrolowali każdy aspekt jej życia: co robi, czym się interesuje, z kim się spotyka, co je, ile waży, jak długo śpi. Renée Zellweger miała zupełnie inny start w dorosłość. Wychowała się w spokojnym domu na dalekich przedmieściach Houston w Teksasie. I choć oglądając ją w filmach, nie wychwycimy południowego akcentu, prywatnie aktorka wciąż chętnie go używa. Po jej przemowie na Złotych Globach na Twitterze zawrzało, a zdumieni komentatorzy pisali: "Gwiazda Hollywood mówi jak prowincjuszka". Jednak Renée nigdy nie wstydziła się swojego pochodzenia. Kilka lat temu pojawiła się na zlocie absolwentów swojego liceum, później w talk-show Jimmy’ego Fallona pokazała układ choreograficzny, którym jako cheerleaderka zagrzewała do walki szkolną drużynę futbolową.

Najpierw w szpilkach, potem jeszcze raz, już na bosaka. Bo Zellweger to urocza i swojska dziewczyna z sąsiedztwa. Za to ludzie ją lubią. Po zrobieniu dyplomu nie wyjechała do Los Angeles tak jak większość aspirujących aktorek. Postanowiła zostać w Teksasie. Tam próbowała sił na scenie i raz na jakiś czas występowała w kiepskich, delikatnie rzecz ujmując, filmach. Ich tytuły mówią same za siebie: "Uczniowska balanga", "Mój chłopak zombie", "Teksańska masakra piłą mechaniczną: następne pokolenie". A potem z dnia na dzień stała się gwiazdą, kiedy w obrazie "Jerry Maguire" zagrała dziewczynę, w której zakochuje się Tom Cruise.

Produkcja z 1996 roku ma wciąż tak wielu fanów, że w Los Angeles otworzono specjalny sklep, gdzie jedyne, co można kupić, to kasety VHS z jego nagraniem. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. W 2001 roku Zellweger dostała swój pierwszy Złoty Glob za główną rolę w komedii kryminalnej "Siostra Betty" Neila LaBute’a, dwa lata później za występ w musicalu "Chicago" Roba Marshalla, kolejny rok później za rolę drugoplanową w melodramacie "Wzgórze nadziei" Anthony’ego Minghelli, której zawdzięcza również Oscara. Widzowie ją kochali, a krytycy obsypywali kolejnymi nagrodami. Ale i tak najważniejsza okazała się Bridget Jones.

"Bridget to ja"

Po roli, która jest manifestem całego pokolenia kobiet, mało która aktorka potrafi się podnieść. Nie udało się to ani Sarah Jessice Parker, do dzisiaj kojarzonej z Carrie Bradshaw z "Seksu w wielkim mieście", ani Caliście Flockhart, która już na zawsze pozostanie Ally McBeal. A to właśnie Bridget Jones została twarzą początku lat 2000. i symbolem narodzin nowego zjawiska: samowystarczalnej kobiety sukcesu, która wcale nie musi być doskonała.

Bo Bridget ma odrosty, lekką nadwagę, za dużo pije i pali, uwielbia słodycze, czasami przeklina i rzuca mało wyrafinowanymi żartami oraz uwielbia spędzać czas w piżamie przed telewizorem. Ta komiczna singielka z Londynu stała się bohaterką popkultury na niespotykaną dotąd skalę, a kobiety na całym świecie deklarowały: "Bridget to ja". Jednak kiedy producenci w głównej roli obsadzili Amerykankę z Teksasu, odrzucając m.in. na wskroś angielskie Kate Winslet, Rachel Weisz, Emily Watson czy Helenę Bonham Carter, wzbudziło to falę oburzenia.

Po premierze wszelkie głosy krytyki ucichły, bo Renée Zellweger do roli Bridget nie tylko przytyła 10 kilogramów, ale także perfekcyjnie opanowała brytyjski akcent. Efekt? Ona dostała swoją pierwszą nominację do Oscara, a sam film zarobił w 2001 roku 280 mln dolarów. Trzy lata później doczekał się kontynuacji - "Bridget Jones: W pogoni za rozumem" - która również okazała się hitem. Gigantyczna popularność serii wzięła się z prostego przesłania: szczęście polega na zaakceptowaniu siebie.

W pogoni za miłością

Renée, tak jak Bridget, cały czas szukała tego jedynego. I również nie miała szczęścia. Swojego pierwszego chłopaka, Simsa Ellisona, poznała w barze Sugar w Austin, gdzie podczas studiów dorabiała jako kelnerka. Był przystojny i długowłosy, grał na basie w rockowym zespole Pariah. Zakochali się w sobie do szaleństwa, byli parą przez pięć lat. Ponoć muzyk coraz gorzej znosił rosnącą popularność partnerki, ostatecznie ona przeprowadziła się do Kalifornii, a on został w Teksasie. Ellison cierpiał już wtedy na depresję, a kiedy wytwórnia nie przedłużyła jego kapeli umowy i odmówiła wydania płyty, popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę. Renée ciężko to przeżyła.

Później związała się Jimem Carreyem, którego poznała na planie filmu "Ja, Irena i ja". Były zaręczyny i pierścionek z diamentem za 200 tys. dolarów, ale ta miłość też nie skończyła się happy endem. Aktorzy rozstali się po dwóch latach, pod koniec 2000 roku. Oficjalny powód? "Odmienne plany na życie". Pocieszenie Zellweger znalazła w ramionach kolejnego muzyka, młodszego od niej o sześć lat Jacka White’a z The White Stripes. Para poznała się w Rumunii, na planie "Wzgórza nadziei". Jack był nie tylko współautorem ścieżki dźwiękowej do filmu, ale także pojawił się na ekranie. Kiedy Renée odbierała w 2004 roku Oscara za swoją rolę, byli już parą. Ponoć to właśnie Jacka White’a aktorka nazywała miłością swojego życia, a w jednym z wywiadów przyznała: "Jack to wyjątkowa osoba. Jest taki utalentowany i mądry... To nie tylko świetny muzyk, jest też prawdziwym pasjonatem kina. Czasem moja ignorancja go wkurza (...). Byłam jego fanką, jeszcze zanim się poznaliśmy. Jego muzyka sprawia, że mam łzy w oczach. Ta czystość i siła mówią wszystko o człowieku, który ją napisał".

Po dwóch latach para wyznaczyła datę ślubu: Boże Narodzenie 2004 roku. Na początku grudnia Jack uznał, że nie jest gotowy na tak poważne zobowiązanie. Zmienił zdanie pół roku później i ożenił się z... 25-letnią modelką Karen Elson, która miesiąc wcześniej wystąpiła w wideoklipie do jego piosenki. Renée nie pozostała mu dłużna i w maju 2005 roku wyszła za mąż za wokalistę country Kenny’ego Chesneya. Romantyczna ceremonia odbyła się na plaży na Wyspach Dziewiczych, a pan młody wystąpił w kowbojskim kapeluszu. Cztery miesiące później Zellweger złożyła podanie o anulowanie małżeństwa, stwierdzając, że mąż ją oszukał. I choć oficjalnie nigdy nie podała powodu rozstania, to sugerowała, że muzyk jest homoseksualistą. Na pytanie dziennikarza o 128 dni spędzonych w związku z Chesneyem odpowiedziała krótko: "To największy błąd, jaki popełniłam".

Czas na zmiany

Załamanie w życiu prywatnym zbiegło się z kryzysem zawodowym. Po gigantycznym sukcesie drugiej części Bridget Jones w 2004 roku Renée była u szczytu sławy, ale została zaszufladkowana - nikt nie chciał dać jej roli na miarę talentu. Nie zniknęła całkiem z ekranu, ale też nie zagrała już nic znaczącego. W 2010 roku ogłosiła, że wycofuje się z zawodu i zniknęła na sześć lat. W podjęciu tej decyzji pomogła jej Salma Hayek, którą Zellweger spotkała kiedyś na lotnisku. "Róża nie kwitnie przez cały rok, chyba że jest z plastiku" - powiedziała jej wtedy meksykańska aktorka. Zellweger zrozumiała, że ona też potrzebuje czasu, żeby móc znów rozkwitnąć.

"Wcześniej żyłam w szalonym pędzie, nie dbałam o siebie. Byłam ostatnim punktem na liście moich własnych priorytetów", tłumaczyła. Zaczęła chodzić do psychoterapeuty, który kazał jej zwolnić tempo. "Zwrócił moją uwagę na to, że 99 proc. mojego życia spędzam jako osoba publiczna, a dla mnie samej zostaje tylko mikroskopijna część tego, co prawdziwe. Poczułam, że nie chcę mieć planu rozpisanego na dwa lata do przodu". Przez tych sześć lat publicznie pojawiła się tylko raz, w 2014 roku na rozdaniu nagród dla kobiet w Hollywood, i wzbudziła sensację. Jej twarz była nie do poznania. "Czy Renée zrobiła operację plastyczną?", dociekały tabloidy i portale plotkarskie. Ona milczała. A dwa lata później napisała gorzki felieton do serwisu "Huffington Post": "To, czy coś sobie zrobiłam, czy nie zrobiłam, nie ma najmniejszego znaczenia. Istotne jest, że dyskutują o tym powszechnie respektowani dziennikarze i poważne media, że stało się to tematem debaty publicznej, odciągając uwagę od rzeczy naprawdę ważnych. To pokazuje, na jakim poziomie są dziś newsy i jak bardzo zafiksowani jesteśmy na punkcie fizyczności. Nie jest tajemnicą, że wartość kobiety od wieków jest mierzona wyglądem. Rozwinęliśmy się w tym czasie, ewoluowaliśmy jako społeczeństwo i uznaliśmy fakt, że kobiety w każdej dziedzinie mogą zajmować tak samo wysokie stanowiska jak mężczyźni, ale jedno się nie zmieniło: wciąż jesteśmy oceniane przede wszystkim na podstawie naszego wyglądu. Jaki przykład dajemy kolejnym pokoleniom?".

Pięćdziesiątka w Hollywood

Pierwszy rok przerwy był trudny, musiała dojść do siebie. Ale potem zaczęła nowy rozdział. Napisała scenariusz do serialu "Cinnamon Girl" o czterech młodych dziewczynach, artystkach, dorastających w Los Angeles pod koniec lat 60., który ostatecznie nie został zrealizowany. Dużo podróżowała, była m.in. w Tajlandii i Liberii. Ten drugi kraj odwiedziła razem z przyjaciółką, która założyła tam fundację walczącą o prawa kobiet. Wróciła też na uniwersytet, gdzie chodziła na zajęcia z polityki międzynarodowej.

Do filmu zdecydowała się wrócić w 2016 roku, kiedy dostała propozycję zagrania w trzeciej części "Bridget Jones". Jednak fani byli sceptyczni: czy wychudzona Renée Zellweger, fanka zabiegów medycyny estetycznej, może jeszcze wcielać się w bohaterkę, która ma zachęcać kobiety do samoakceptacji? Jeden z uznanych publicystów zażartował nawet, że Bridget powinna mieć wypadek, który usprawiedliwiałby operację plastyczną.

Producenci co prawda z jego rady nie skorzystali, ale "Bridget Jones 3" i tak została ciepło przyjęta. Jednak prawdziwy powrót Renée Zellweger to film o Judy Garland. Aktorka zagrała najlepszą w swojej karierze rolę i w końcu wygląda na 50-letnią kobietę. Oczywiście taką w hollywoodzkim wydaniu, ale wreszcie przypomina samą siebie. Zellweger udowadnia, że czasem można upaść i zrobić krok w tył, ale tylko po to, żeby podnieść się jeszcze silniejszą.

Iga Nyc

Zobacz również:

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy