Reklama

​Karin Stanek: Narodziny talentu

Karin Stanek. Wiele osób jeszcze dziś pyta, jak naprawdę się nazywała. Ponieważ imię jest rzadko spotykane, większość myśli, że to pseudonim. Ale tak nie jest, Karin to jej prawdziwe imię, a Stanek - prawdziwe nazwisko. Owszem, imię jest oryginalne - ale czyż sama Karin nie zaskoczyła wszystkich swoją indywidualnością, talentem? - zastanawia się Anna Kryszkiewicz, wieloletnia przyjaciółka i menedżerka piosenkarki wspominając początki jej kariery.

Przeczytaj fragment książki Anny Kryszkiewicz "Karin Stanek. Autostopem z malowaną lalą" ze wspomnieniami piosenkarki:

Chyba nie ma człowieka w naszym kraju, który nie słyszał o Karin Stanek. Każdy zna jej przeboje, wie, że miała dwa warkoczyki, grała na gitarze i że znakomicie poruszała się na estradzie. Mało kto jednak zna jej życie. A więc...

Bytom. Tu Karin spędziła dzieciństwo. Wcześnie poznała trudy życia, zbyt wcześnie musiała stać się dorosła. Była zaledwie w szóstej klasie szkoły podstawowej, kiedy warunki domowe zmusiły ją do przerwania nauki. W rodzinnym domu było sześcioro dzieci i matka sama je utrzymywała, pracując ponad siły. Kiedy starsza dwójka poszła do pracy, Karin musiała zająć się domem i trojgiem młodszego rodzeństwa. Wstawała skoro świt, budziła dzieciaki, szykowała im śniadanie, a potem wsadzała całą trójkę w "rodzinny" wózek i odstawiała do przedszkola. W domu czekało na nią pranie, sprzątanie, gotowanie.

Reklama

Tak płynął dzień po dniu, jeden podobny do drugiego. Czasem zdarzało się, że znajdowała chwilę na czytanie ciekawej książki - rzucała się wtedy wraz z bohaterami w wir szalonych przygód, poznawała dalekie, nieosiągalne, pełne tajemnic kraje. Bardzo to lubiła. Błądziła wzrokiem po mapie, zwiedzała nieznane morza i lądy. Lecz brutalne życie nie pozwalało jej na zbyt długie przebywanie w odległych krainach, szybko musiała wracać do rzeczywistości i do pracy ponad siły drobnego dziecka.

A zabawy? O, na to zupełnie brakowało czasu małej pani domu. Czasem tylko udawało się wyskoczyć na kilkanaście minut na podwórko, by pograć z chłopcami w piłkę nożną. To była jej wielka pasja. O ustalonej godzinie Karin przerywała pracę w domu, a na podwórku zbierała się "drużyna" (oraz moc kibiców usadowionych wygodnie na murkach, płotach i trzepakach) i wtedy odbywały się mecze. Oczywiście Karin była jedyną przedstawicielką płci pięknej dopuszczoną do gry. Ale musiała być dobra w kopaniu piłki, skoro doceniali ją mali piłkarze, a nawet sami prosili o wzmocnienie drużyny. Piłka nożna - to było i nadal jest jej hobby. Zawsze była gorącym kibicem bytomskiej Polonii, bywała na wszystkich meczach, które rozgrywano w okolicach Bytomia. Śmiesznie musiała wyglądać taka mała dziewczynka z warkoczykami wybierająca się na mecz piłki nożnej w otoczeniu piętnastu chłopców. Ale jej to wcale nie przeszkadzało, czuła się wspaniale na zapełnionych trybunach, krzyczała, gwizdała, przeżywała każdą bramkę. Liberda, Trampisz - to byli jej ulubieni piłkarze. (...)

"Każdego dnia miałam dużo pracy w domu, każdego dnia robiłam to samo i tylko z zazdrością mogłam patrzeć przez okno, jak moje koleżanki leniwie i z niechęcią idą do szkoły. One szły, bo musiały. A ja chciałam i nie mogłam. Może komuś trudno w to uwierzyć, ale ja naprawdę chciałam. Lubiłam uczyć się, dowiadywać wciąż czegoś nowego, ciekawego.

Minęły najtrudniejsze zimowe miesiące, moje rodzeństwo przyzwyczaiło się do przedszkola, ciut podrosło, zaczęłam więc na serio myśleć o nauce. Mogłam wrócić do szkoły, ale wtedy stałabym się ciężarem dla mamy. Nie chciałam na to pozwolić. Było zatem tylko jedno wyjście - szkoła wieczorowa. Okazało się, że to też nie jest najlepsze rozwiązanie, bo przecież musiałam przedłożyć zaświadczenie, że pracuję. Tak więc w środku lata rozpoczęłam długie wędrówki od biura do biura w poszukiwaniu pracy. Niestety nie miałam szesnastu lat i nigdzie nie chcieli mnie przyjąć.

Musiałam więc użyć podstępu - podrobiłam po prostu datę urodzenia - i udało się. Zostałam przyjęta jako pomoc biurowa do Przedsiębiorstwa Robót Górniczych w Bytomiu. Moje życie wprawdzie uległo zmianie, ale obowiązków nie ubyło, wprost przeciwnie. Od godziny siódmej rano biegałam z grubą teką pełną korespondencji i pisemek z piętra na piętro, z pokoju do pokoju, z biura na pocztę i do innych przedsiębiorstw. Byłam dość szybka i zwinna, co bystrzejsi zorientowali się więc i zaczęli mnie wykorzystywać, posyłali mnie po śniadanka do sklepu, prosili o załatwienie (po drodze!) drobnych prywatnych spraw.(...)

Czy śpiewałam kiedyś jako dziecko? Ależ oczywiście, razem z innymi dziećmi na wycieczkach szkolnych, koloniach, czasem dla koleżanek. Kiedyś nawet śpiewałam solo na kolonii. Miałam wtedy może jedenaście lat. Było ognisko, na które zaprosiliśmy inną kolonię. Śpiewałam dwie modne wtedy piosenki - Oh, my papaPieśń o matce. Miałam tak okropną tremę, że nie słyszałam sama siebie, ale okazało się, że nie było tak źle, bo otrzymałam nawet duże brawa i przy okazji zyskałam sporo nowych przyjaciół.

Czytaj dalej na kolejnej stronie >>

Właściwie nigdy nie marzyłam o gitarze, to czysty przypadek sprawił, że nagle zapragnęłam ją mieć. Pracowałam, wieczorem chodziłam do szkoły, a na rozrywki czasu nie starczało. Ale pewnej niedzieli odwiedził nas wujek. Wiedziałam, że gra na gitarze, a ponieważ przyniósł ją ze sobą, poprosiłam, aby coś zagrał. Słuchałam i patrzyłam, jak uderza w struny, gdzie układa palce. Kiedy skończył, poprosiłam, aby pozwolił mi też spróbować. Nie było to oczywiście łatwe, ale już po chwili spodobało mi się tak ogromnie, że byłam zupełnie oszołomiona, prawie nieobecna. Czułam, że chcę grać, że muszę, że siedzi we mnie coś, co może się wyzwolić właśnie dzięki tej gitarze - to mnie męczyło. Od tego dnia chodziłam wciąż zamyślona, cicho nuciłam poznane piosenki i grałam w marzeniach na gitarze. Tak długo błagałam mamę, aż kupiła mi gitarę, zwyczajną, za 150 złotych. Były na niej wymalowane kwiaty, gwiazdy, naklejone zdjęcia - była cudowna.

Mama grała na gitarze, stała się więc moim pierwszym nauczycielem. Tego dnia, kiedy dostałam instrument, nauczyłam się akompaniować sobie do kilku piosenek. Moje zainteresowanie muzyką rosło z dnia na dzień, każdą wolną chwilę spędzałam z ukochaną gitarą. Słuchałam radia i piosenek Jerzego Połomskiego, Marii Koterbskiej, Bogusława Wyrobka i próbowałam sama śpiewać i grać. (...)

Poznawałam coraz więcej grających kolegów, którzy wprowadzili mnie do klubów młodzieżowych i domów kultury. Przez jakiś czas należałam do zespołu instrumentalnego Domu Kultury w Bobrku składającego się z kilkunastu osób; byli to gitarzyści i akordeoniści. Uczyliśmy się grać pod kierunkiem nauczyciela muzyki, a potem nasz zespół brał udział w imprezach organizowanych w Domu Kultury. Byłam w tym zespole jedyną dziewczyną".

Grała w klubach młodzieżowych w Bytomiu, Szombierkach, Miechowicach, Łagiewnikach, w kopalni Bobrek. Zapraszano ją na imprezy okolicznościowe, na akademie, na wieczorki taneczne. Koledzy załatwiali wciąż nowe chałturki. Repertuar miała olbrzymi, śpiewała najmodniejsze szlagiery jej ulubione­go Elvisa Presleya, Paula Anki, Tommy’ego Steele’a. Robiła to z tak ogromną dynamiką, że wszystkich wprawiała w zdumienie. Nie minęło wiele czasu, a w muzycznych kręgach Bytomia i okolic zaczęła być znaną i cenioną, szalejącą na scenie małą Karin.

A co w pracy? I tu doszły słuchy o jej wyczynach muzycznych i jak to zwykle bywa, byli tacy, którzy z przyjemnością słuchali jej śpiewu, ale byli również przeciwnicy.

Któregoś dnia zwolennicy Karin poprosili, aby przyniosła gitarę i zaśpiewała. Gitarę schowała do szafy za segregatory, odczekała, aż kierownik wyjedzie służbowo... i wtedy dała koncert. Mały pokoik, w którym urzędowała Karin, zapełnił się po brzegi. A Karin śpiewała, była w swoim żywiole, zapomniała, że jest w pracy, że to biuro, że są tu jej zwierzchnicy. Po tym "koncercie" wyraźnie urosła w oczach swoich współpracowników, czuła, że traktują ją jakoś inaczej, że stała się "kimś".

Innym razem - w Ministerstwie Górnictwa i Energetyki w Katowicach - wręcz domagano się, aby przywiozła swoją ukwieconą gitarę. Czemu nie? Zabrała ją i tak oto któregoś dnia praca na kilku piętrach w budynku Ministerstwa została wyraźnie zakłócona.

Tak więc Karin zyskiwała pomaleńku popularność w miastach Śląska. (...)

To śmieszne, że zapraszały ją różne zakłady pracy w Bytomiu, a zakład, w którym pracowała, nie zaprosił jej nigdy. Zawiść? Nie martwiło jej to bynajmniej, miała dość zaproszeń.

Z wynagrodzeniem za te imprezy bywało różnie, czasem zaproszono ją na herbatkę z ciasteczkami, a czasem otrzymywała drobne wynagrodzenie pieniężne. To drugie oczywiście cieszyło ją bardziej, ponieważ niejednokrotnie podbudowywało budżet rodzinny. Karin wszystkie zarobione pieniądze - w pracy i na imprezach - oddawała zawsze mamie. (...)

Czytaj dalej na kolejnej stronie >>

Wielu z nas pamięta przebój Tańcz i śpiewaj Rock and Roll - tą piosenką Karin podbijała każdą publiczność. Śpiewając ją, zapominała o wszystkim, szalała i porywała słuchaczy. A śpiewała chyba wszędzie.

"Prawie wszędzie. Bo jedynym miejscem, gdzie nie śpiewałam, była szkoła. Onieśmielała mnie, po prostu bardzo się wstydziłam. Pewno nie spróbowałabym nigdy, gdyby nie moja niesamowita kumpelka. Chodziłam wtedy do jednej klasy z dziewczyną, która była bardzo energiczną i rezolutną osobą. Któregoś dnia moja urocza koleżanka namówiła mnie, abym przyniosła do szkoły gitarę i pokazała wszystkim, co potrafię. Oczywiście uważałam to za grubą przesadę, ale męczyła mnie tak długo, aż się zgodziłam.

Przyniosłam więc gitarę. Kłopot polegał na tym, gdzie ją ukryć, aby nie zobaczył jej nauczyciel. Mog­łabym dostać porządną burę, a może i dwóję - wolałam nie ryzykować. Wreszcie ktoś znalazł za oknem gwóźdź wbity w ścianę. Zawiesiłam mój skarb na tym gwoździu. Dziś śmiać mi się chce, ale wtedy drżałam ze strachu na myśl, że gitara - moja jedyna gitara - może przecież zlecieć i cóż ja wtedy zrobię? Nowej przecież nie kupię, nie było mnie na to stać. Wszystkie zarobione pieniądze oddawałam zawsze mamie, zostawiając dla siebie jedynie drobiazgi na prasę lub kino. Mogłam oczywiście poprosić mamę o te pieniądze, z pewnością by mi nie odmówiła, ale wiedziałam dobrze, co znaczy dla niej taka suma".(...)

Najśmieszniejszy mój występ odbył się chyba w ogródkach działkowych na zabawie dla rencistów. Poproszono mnie wtedy, abym zagrała do tańca w zespole. Oczywiście chętnie przyjęłam zaproszenie, miałam bowiem otrzymać za to drobne wynagrodzenie. Jakież było moje zdumienie, kiedy przedstawiono mi pozostałych członków zespołu i ujrzałam czterech łysawych panów w okularach, z których najmłodszy miał może sześćdziesiąt pięć lat. Ale właściwie dlaczego miałoby mi to przeszkadzać? Krótko omówiliśmy repertuar i zaczęliśmy grać. Tylko nasi widzowie nie mogli rozpocząć tańców - pokładali się ze śmiechu. Widać musiałam wyglądać komicznie z dwoma warkoczykami w otoczeniu moich 'kolegów'. W sumie zabawa ponoć udała się znakomicie, wszyscy bawili się do późnego wieczora i nawet do dziś niektórzy wspominają z uśmiechem tamten bal".

Wielu czytelników przypomina sobie z pewnością film W rytmie rock and rolla. Karin widziała go aż siedem razy. Za każdym razem pilnie wsłuchiwała się w piosenki Tommy’ego Steele’a, przychodziła do domu, brała gitarę i naśladowała przed lustrem oglądanego przed chwilą bohatera. Niebawem znała już cały jego repertuar. Śpiewała wszystkie piosenki w języku angielskim. Cóż z tego, że nie znała języka? Naśladowała Steele’a tak doskonale, że nikt nie zwracał nawet uwagi na tekst. (...)

Któregoś razu, kiedy zamierzała wreszcie odpocząć po pracowitym dniu, wpadł jak bomba kolega, który grał w zespole w Bobrku. Powiedział, że w Bytomiu ma się odbyć przegląd zespołów amatorskich i solistów województwa katowickiego. Jego zespół został już zgłoszony. Mieli nawet swoją solistkę, ale on bardzo chciał, aby to Karin zaśpiewała z nimi. Nie znała zespołu, ale postanowiła spróbować.

"Po kilku próbach pojechaliśmy do Bytomia. Występowaliśmy mniej więcej w połowie programu, może w drugiej części. W każdym razie do naszego wyjścia przegląd przebiegał dość sprawnie, każdy według regulaminu prezentował jedną piosenkę. Nadeszła wreszcie kolej na mnie. Miałam spodnie, białą bluzkę i nieodłączną gitarę. Co zaśpiewałam? Ulubioną Dianę oczywiście. Publiczność kategorycznie domagała się bisów - komisja zaś konsekwentnie nie zezwalała, zgodnie z regulaminem. Nie wiedziałam zupełnie, co się dzieje, czułam się jak na meczu piłki nożnej.

Słyszałam tylko ogromny huk, wrzask i skandowane moje imię. Marynarki, buty, koszule - wszystko fruwało w powietrzu. Chciałam ich uspokoić, ale nie słuchali. Konferansjera wcale nie dopuścili do głosu. Cóż miałam robić? Zaczęłam śpiewać znany wtedy szlagier Marina. Tu nastąpił chyba punkt kulminacyjny. Publiczność szalała. Raptem zauważyłam, że poważni starsi panowie, którzy tworzyli komisję, ostrożnie wstają i opuszczają salę. Tak, nie myliłam się - komisja po prostu uciekła. Co działo się później, nie wiem, bo sama uciekłam po zakończeniu piosenki. Przegląd oczywiście na tym się skończył, rozentuzjazmowana młodzież nie pozwoliła nikomu więcej wejść na scenę, a ja i mój zespół zostaliśmy zdyskwalifikowani".

Wydarzenie to zostało opisane następnego dnia w miejscowej prasie pod nagłówkiem: "Skandaliczne zachowanie młodzieży. Komisja nie była w stanie dokończyć przeglądu".

"Czy liczyłam wtedy na sławę? Nie... chyba nie. Może czasem myślałam o niej, ale nie wyobrażałam sobie, że mogłabym ją zdobyć. Śpiewałam zawsze dla przyjemności, lubiłam to, brałam udział w konkursach, przeglądach, ale nigdy z myślą o tym, że mogłyby mi przynieść sławę. Cieszyłam się, kiedy publiczność oklaskiwała moje piosenki, kiedy widziałam, że są zadowoleni, że sprawiłam im przyjemność.

Sława oznaczała dla mnie coś nieosiągalnego, kojarzyła mi się z pieniędzmi, z dobrobytem. Według mnie znani ludzie prowadzili beztroskie życie, bez problemów, bez zmartwień, mieli wszystko i nikt im tego nie zazdrościł. Czy napotykali trudności? Ależ skąd, wszystko przychodziło im tak lekko. Sława to po prostu szczęście. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym żyć tak jak oni. Jakże byłam wtedy naiwna. Dziś wiem, że sława nie oznacza szczęścia. Ludzie rozpoznawalni to też ludzie zwyczajni, normalni, obarczeni kłopotami, zmartwieniami, ponadto skazani na wieczną walkę o utrzymanie tej sławy".

Fragment książki Anny Kryszkiewicz "Karin Stanek. Autostopem z malowaną lalą". Skróty pochodzą od redakcji. Zdjęcia pochodzą z archiwum Karin Stanek i Anny Kryszkiewicz.

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy