Reklama

Czy żałuję? Ani trochę!

67-letnia influencerka z Warszawy. Tak Maria Winiarska przedstawia się na Instagramie, gdzie obserwuje ją ponad 73 tys. osób. Aktorka, która po trzech dekadach przerwy wróciła na deski teatru, przyznaje, że czuje się tak, jakby właśnie przeżywała drugą młodość.

Kiedy wchodzi na scenę w wysokich szpilkach, ubrana w obcisłe body w panterkę, rozlegają się brawa. Przez dwie i pół godziny trwania "Lekcji stepowania" w warszawskim Och-Teatrze słychać je wielokrotnie, a finałowy taniec, który wszystkie aktorki wykonują w strojach króliczków "Playboya", kończy się owacjami na stojąco. Po premierze Krystyna Janda, reżyserka przedstawienia, napisała w swoim internetowym dzienniku: 
 "Maria Winiarska nie boi się ośmieszenia, z wdziękiem nosi karykaturalne stroje do tańca. Pokazała klasę".

Jak to się stało, że Maria Winiarska po 30 latach wróciła do teatru?

Reklama

- To zasługa mojej córki Zośki, która też gra w tym spektaklu. Gdy Krysia Janda, jej wykładowczyni ze szkoły teatralnej, zapytała, czy matka stepuje, bez wahania odpowiedziała, że tak. Kiedy chciałam się dowiedzieć, czemu skłamała, stwierdziła: "Bo się nauczysz"
 - opowiada Maria. - W trakcie prób miałam chwile zwątpienia, chciałam nawet zrezygnować. "Rany boskie, ja sobie nie dam rady, brakuje mi doświadczenia scenicznego", myślałam. Na początku szło mi słabo, więc bałam się kompromitacji. Oraz tego, że mojemu mężowi (Wiktorowi Zborowskiemu - red.), który gra  w tym samym teatrze, będzie za mnie wstyd. To Zośka nie pozwoliła mi odejść. Jestem jej za to wdzięczna, bo gdy pozbyłam się skrępowania i wstydu, zaczęłam robić postępy. Teraz mogę powiedzieć, że jestem z siebie zadowolona. No i Wiktorowi się podobało! Mam jeszcze jedno zawodowe marzenie - zagrać w spektaklu muzycznym z nim i Zosią. Jestem przekonana, że to byłby hit.

Followersi i lajki

Praca z córką była dla niej ciekawym doświadczeniem. Zofia Zborowska postawiła warunek: w teatrze nie łączy ich relacja matka- -córka, tam są dwiema aktorkami. Profesjonalistkami.

- Początkowo kiepsko mi szło trzymanie się tej zasady i Zosia narzekała, że z tatą, z którym grała wcześniej w dwóch spektaklach, pracuje się lepiej. Za każdym razem, kiedy próbowałam jej coś poradzić, dostawałam po łapach. Dlatego ograniczyłam moją matczyną troskliwość do kupowania jabłka i butelki wody, które stawiałam w jej garderobie, i udawałam, że to garderobiane przyniosły. Czasem pytałam też w bufecie, czy Zosia ma jakiś dług i go spłacałam. Ona oczywiście wiedziała, że to moja sprawka, ale nie komentowała tego. Obowiązywała zmowa milczenia - śmieje się Winiarska.

- Mama jest nadopiekuńcza i lubi się wtrącać. To człowiek "dobra rada". Nie tylko podczas pracy. Kiedy informuję ją, że jadę gdzieś daleko, zawsze słyszę, że tam jest niebezpiecznie i mam uważać na gwałcicieli. "A byłaś tam, że to wiesz?". "No nie...", odpowiada. Jeśli wybieram się do telewizji śniadaniowej, upomina mnie, żebym nie przeklinała na wizji, chociaż nigdy mi się to nie zdarzyło. W zimie dzwoni i mówi, że mam się ciepło ubrać, tak jakby uważała, że będę chodziła po mrozie w letnich ciuchach. Ale jest też osobą, której mogę powiedzieć wszystko. I mówię, bo zawsze dostaję od niej wsparcie i pełne zrozumienie - opowiada Zofia Zborowska.

Córce Maria zawdzięcza nie tylko powrót na scenę, ale także karierę na Instagramie. To ona pokazała jej, jak go używać, i pomogła nakręcić pierwsze filmiki. Po roku Winiarska ma już 73,5 tys. obserwujących, w tym Magdę Cielecką, Grażynę Torbicką, Annę Lewandowską i Darię Widawską. Kiedy wrzuciła zdjęcie w swoje imieniny, dostała prawie 16 tys. lajków i 400 komentarzy z życzeniami. Została też twarzą kampanii społecznej "Fake Off! I’m Perfect", która walczy z modą na kreowanie perfekcyjnego wizerunku w mediach społecznościowych i pokazuje, że za atrakcyjnością stoi coś więcej niż ciało. 

- Konto założyła mamie siostra, bo obie intensywnie działamy w mediach społecznościowych i dzięki temu mogła nas tam podglądać. Później zauważyłam, jak sprawnie się w tym wszystkim porusza, i zasugerowałam, że też powinna zacząć aktywnie się udzielać. Szybko zdobyła popularność, bo nie ma drugiej takiej "67-letniej influencerki z Warszawy". Ona ma do siebie dystans, jest śmieszna i szczera, niczego nie udaje, więc wzbudza sympatię. Niektórzy  w jej wieku wybierają już trumnę, a ona pokazuje ludziom, że nie liczy się metryka, tylko stan umysłu. A jeśli chodzi o poczucie humoru, to mama jest moją równolatką.

- Mój mąż nawet nie wie, co to jest Instagram. Czasem mówię mu: "Wiktor, ty masz swojego Facebooka, ale tam każdy ma konto.
 A Instagram jest dla nowoczesnych". Patrzy na mnie podejrzliwie, ale potem stwierdza: "No może...". Ta niespodziewana popularność dała mi kopa do życia - wyznaje Maria Winiarska, po chwili jednak dodaje: - Tutaj też miewam momenty zwątpienia. Zosia i jej koleżanki nagrywają instastories (to zdjęcia i wideo publikowane przez użytkowników, które wyświetlają się przez 24 godziny od wrzucenia - red.) w mgnieniu oka, dla nich to coś naturalnego, a ja muszę się do nagrania każdego filmiku przygotować. To zajmuje czas. Zamiast wieczorem poczytać dobrą książkę lub gazetę, siedzę z telefonem w ręku. Rano zaraz po obudzeniu też po niego sięgam. Daje mi to frajdę, ale chcę mieć też przestrzeń na inne rzeczy. Jakie? Chociażby na jogę, którą uprawiam od 10 lat, nordic walking czy wypady do kina.

Kariera na Instagramie i sukces spektaklu sprawiły, że posypały się nowe propozycje zawodowe. Marię Winiarską można było niedawno oglądać  w "Przyjaciółkach" i "Na Wspólnej".

- W tym drugim umierałam przez osiem odcinków nieumalowana, "pobrzydzona" przez charakteryzatorów. Błagałam, żeby zrobili mi chociaż delikatny make-up, jednak odmówili. Trochę się tego bałam, ale pomyślałam: "Może powiedzą, że jestem stara i brzydka, ale co mi tam. Kariery  w Hollywood i tak już nie zrobię, mąż mnie przez to nie zostawi, bo beze mnie będzie mu gorzej, więc czym miałabym się przejmować?" - mówi aktorka. - Aktualnie gram w "Barwach szczęścia" z Krysią Tkacz. Jesteśmy kuracjuszkami, które przyjechały do sanatorium na podryw. Bardzo ciekawe i zabawne zadanie.

Premiera odwołana

 Wychowała się w domu, w którym kochano szeroko pojętą sztukę. Ojciec, szef Katedry Anestezjologii warszawskiego Wojskowego Instytutu Medycznego, uwielbiał muzykę Chopina i sam pięknie grał na pianinie. Zdawał nawet do konserwatorium, ale tam powiedziano mu, że z małymi dłońmi nie ma zbyt dużych szans na zrobienie kariery. Swoje muzyczne ambicje przeniósł na córki: Marię i o rok młodszą Barbarę.

- Zapisał nas do szkoły muzycznej i miał nadzieję, że kiedyś weźmiemy udział  w Konkursie Chopinowskim, obliczał nawet w którym. My miałyśmy jednak inne plany. Basia zrezygnowała z nauki gry po czwartej klasie, ja po skończeniu podstawówki muzycznej powiedziałam "basta". Bliższa nam była droga, którą szła mama. Ona całe życie przetańczyła i prześpiewała na estradzie. Jeździła po Polsce z Mieczysławem Foggiem, a my razem z nią. Wychowałyśmy się za kulisami i do dzisiaj każdą piosenkę Fogga znam na pamięć. Mama była piękną, wysoką, długonogą brunetką, ale ja i Basia wdałyśmy się w drobnego tatę.

To ona namówiła nas, żebyśmy po skończeniu PWST założyły śpiewający duet Sióstr Winiarskich, dzięki któremu zaistniałyśmy. Najpierw Andrzej Strzelecki napisał nam polskie teksty do amerykańskich standardów, potem wziął nas do Kabaretu Kur, a po sukcesie na festiwalu w Opolu Wojciech Młynarski stworzył dla nas genialny recital i trafiłyśmy do Kabaretu Starszych Panów. Zaczęły się też występy dla Polonii w Stanach i Kanadzie. W pewnym momencie nie dało się już pogodzić pracy w teatrze z estradą i musiałyśmy wybrać. Postawiłyśmy na estradę, bo to tam odnosiłyśmy sukcesy - opowiada aktorka. Swojego debiutu teatralnego nie wspomina zresztą najlepiej. Zgromadziła się ogromna widownia, jej tata zaprosił wszystkich kolegów ze szpitala, goście pojawili się z bukietami kwiatów, ale spektakl w ostatniej chwili odwołano, bo jeden z aktorów się upił. Sukces filmowy?

- Mam tylko jeden. W "Misiu" Stanisława Tyma zagrałam epizod, który przeszedł do historii kina. Wcieliłam się tam w pracownicę lotniska, która przez megafon szuka zagranicznego pasażera i mówiąc po angielsku, przeżuwa kluski. Zapytana, skąd wziął się pomysł na studia aktorskie, odpowiada: - Z rozpaczy. Nie miałam pojęcia, co chcę w życiu robić. Na początku klasy maturalnej usiadłam z rodzicami i zaczęliśmy się razem zastanawiać, na jaki kierunek mam zdawać. Wiadomo było tylko, że musi być humanistyczny. Polonistyka? Bałam się, że jest dla mnie za trudna.

Historia? Tak samo. Zdecydowałam więc, że pójdę na filologię rosyjską, bo nieźle znałam ten język. Mama była prawosławna, miała masę koleżanek mówiących biegle po rosyjsku, które przez cały rok dawały mi korepetycje. Więc pewnie bym się na rusycystykę dostała, gdyby nie to, że w pewnym momencie pojawił się pomysł, by zdawać też na aktorstwo. Do egzaminów przygotowywała mnie Antonina Girycz, aktorka Teatru Współczesnego, genialny pedagog. Wiele lat potem przygotowywała też moją córkę Zosię - wspomina Maria Winiarska. - Dwa lata później do PWST zdała moja siostra, która zawsze szła wytyczoną przeze mnie ścieżką. Tym razem to ja przygotowywałam ją do egzaminów, więc mówiła te same teksty, tym samym głosem. Na dodatek była bardzo do mnie podobna i ludzie brali nas za bliźniaczki. Bo my byłyśmy ze sobą tak blisko, jakbyśmy tworzyły jeden organizm.

Zawsze razem

 Obie zakochały się jeszcze na studiach, obie w swoich kolegach  z roku. Maria w Wiktorze Zborowskim, Barbara w Pawle Wawrzeckim. Ślub też brały razem, a gdy zaszły w ciążę, okazało się, że termin porodu mają wyznaczony na ten sam dzień. Ale Barbara ciężko znosiła ciążę, urodziła przed czasem. Po tym, jak na świecie pojawiły się dzieci, siostry Winiarskie przeszły z repertuaru dla dorosłych na repertuar dla najmłodszych i znów odniosły sukces. Ale ich karierę przekreśliła choroba córki Barbary. - Ania po porodzie dostała 10 punktów w skali Apgara, ale po jakimś czasie okazało się, że cierpi na zespół Westa - padaczkę niemowlęcą, która prowadzi do znacznych opóźnień w rozwoju. To był szok dla całej rodziny.

Zaczęła się walka o jej zdrowie, Basia wycofała się  z zawodu, żeby poświęcić się opiece nad córką. Działała też charytatywnie, wspierała inne rodziny dotknięte chorobą, dawała wykłady, jak zajmować się niepełnosprawnym dzieckiem. To pochłaniało cały jej czas. A ja bałam się występować bez siostry. I to był błąd, bo dałabym sobie radę. Mogłam zostać na estradzie i występować solo albo wrócić do teatru. Potoczyło się inaczej. Ale czy tego żałuję? Ani trochę. Barbara Winiarska zmarła niespodziewanie w 2002 r., miała tętniaka mózgu. - Była wtedy w Koszalinie na obozie dla niepełnosprawnych dzieci i ich matek. Zadzwoniła rano i powiedziała, że

bardzo boli ją głowa i żadne tabletki nie pomagają. Potem wsiadła do samochodu i pojechała do szpitala, tam straciła przytomność, upadła podczas rozmowy z lekarzem. Ojciec wybłagał, żeby przetransportować ją do jego szpitala, na Szaserów, gdzie spędziła 21 dni na intensywnej terapii. Nigdy się już nie obudziła. Długo oswajałam się z jej śmiercią. Mówi się, że czas leczy rany, ale to nieprawda. Ból jest już łagodniejszy, jednak wiem, że będzie mi towarzyszył zawsze. Cały czas tęsknię za Basią. Była moją najbliższą przyjaciółką i do jej odejścia nie potrzebowałam żadnych koleżanek. Teraz mam kilka, ale to nigdy nie będzie tak głębokie porozumienie jak z siostrą. Jej córka Ania to już dorosła kobieta, opiekuje się nią Paweł z pomocą zaprzyjaźnionego małżeństwa. Przyjeżdża do mnie często, mamy bliski kontakt. Czasem patrzy na mnie ze łzami w oczach i mówi: "Marysia, ty mi tak przypominasz Basię..." - opowiada Winiarska. I dodaje: 
- Moja siostra była osobą niesamowicie ciekawą świata. Gdyby żyła, byłaby tysiąc razy lepszą influencerką niż ja.

Dryblas z poczuciem humoru

W trudnych chwilach wsparciem są dla niej bliscy. Z Wiktorem Zborowskim obchodzili ostatnio 42. rocznicę ślubu

. - Mąż mówi, że to była 42. bolesna rocznica, ale trzeba doliczyć jeszcze siedem lat męki pańskiej, bo tyle czasu spotykaliśmy się ze sobą, zanim stanęliśmy przed ołtarzem. Niekiedy powtarza też: "Małżeństwo to ciężka robota, bez urlopu. Orka na ugorze" - śmieje się aktorka. - To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. On mnie sobie wychodził, wymęczył i wydzwonił. Dużo ze sobą rozmawialiśmy, polubiliśmy się, a potem zostaliśmy parą. Mama mówiła: "Zostaw tego dryblasa, on jest dla ciebie za duży", ale mnie odpowiadało jego poczucie humoru. Oczywiście nie zawsze było różowo. Szczególnie kiedy pojawiły się dzieci. Warczałam na Wiktora, że za mało się nimi zajmuje, on rzecz jasna uważał, że to nieprawda.

Czasem któreś z nas rzucało: "Bo się z tobą rozwiodę", ale nigdy na poważnie. Kiedy zdarzały się nam gorsze momenty, staraliśmy się ze sobą rozmawiać. Mogliśmy się pokłócić i powiedzieć kilka niemiłych słów, ale nigdy nie mieliśmy cichych dni. Teraz jest nowy okres w naszym wspólnym życiu, bo dzieci wyfrunęły już z domu, zostaliśmy sami. I wie pani co? Zbliżyliśmy się do siebie! Nie  mieliśmy wyjścia, bo mamy mały dom. Jest nam ze sobą dobrze. Wzrusza mnie to, jak się razem starzejemy. Denerwuje mnie tylko jedna rzecz: Wiktor zawsze jeździ na festiwal filmowy do Gdyni, ogląda tam wszystkie polskie filmy, a potem nie chce ze mną  chodzić do kina. Ale w tym roku nie był, więc się nie wykręci  - stwierdza Maria.

Sekret udanego związku? - Trzeba sobie dawać wolność. Nie wchodzić drugiej osobie na głowę, nie kontrolować. Moja teściowa nigdy nie rozumiała, jak mogę wyjść z imprezy i zostawić Wiktora samego. "Przecież tam się może coś wydarzyć!", sugerowała. A ja jej odpowiadałam: "Mamo, jak ma się coś stać, to stanie się nawet w domu, kiedy będę spała w pokoju obok". Zawsze miałam do męża zaufanie, nie jest typem amanta, który lubi skakać z kwiatka na kwiatek. A nawet jeśli coś przeskrobał, to nic o tym nie wiem, za co bardzo mu dziękuję. Bałabym się, gdyby miał romans, bo to może zniszczyć związek, ale skok w bok? Pies to trącał.

Mail do Brazylii

Matką została dopiero po trzydziestce. Miała już wypracowaną pozycję zawodową, więc nie było jej żal, że może jej przepaść ciekawa propozycja. Młodsza córka Zofia ma 31 lat, Hanna jest od niej o pięć lat starsza.

- Jesteśmy taką sycylijską rodziną, trzymamy się razem. Zosia dzwoni do mnie codziennie, czasem nawet kilka razy. Ja przez 10 lat każdego dnia pisałam maila do Hani, która mieszka w Brazylii. Rano robiłam sobie wielką kawę, otwierałam iPada i ze szczegółami opisywałam, co się u nas dzieje. To było moje pół godziny dla córki. Ale w zeszłym roku Hania powiedziała, że nie ma czasu, żeby te moje elaboraty czytać, więc teraz piszę do niej trochę rzadziej - mówi aktorka.

Jej córka Hanna wyjechała do Brazylii tuż po studiach prawniczych. W Salamance, gdzie uczyła się hiszpańskiego, poznała Brazylijczyka. Zakochali się w sobie, wzięli ślub i zamieszkali w jego kraju.

- Kiedy Hania jechała do Brazylii, nie znała nawet portugalskiego. Dzisiaj włada nim perfekcyjnie, pracuje razem z mężem  w jego agencji nieruchomości Escala w Fortalezie, gdzie urządza mieszkania pod wynajem. Została też polskim konsulem honorowym. Z tęsknoty za krajem zaczęła pomagać rodakom, którzy mieli w Brazylii jakieś kłopoty. Najpierw usłyszała o dziewczynie, która znalazła się w więzieniu, potem pojawiły się kolejne osoby.

O jej działalności dowiedzieli się pracownicy polskiej ambasady  i mianowali ją konsulem honorowym. Teraz zaczyna karierę  w polskich mediach, wystąpiła niedawno w jednym z odcinków programu "Jestem z Polski", a niedługo ma poprowadzić swój własny - będzie pokazywała, co warto zobaczyć w różnych krajach Europy.

Choinka w walizce

Z Hanną widują się dwa razy w roku: podczas wakacji i na święta Bożego Narodzenia. - Żałuję, że nie mogę codziennie obserwować, jak dorastają moje dwie wnuczki, Nina i Mila. Dla nich zawsze będę tą drugą babcią. Starsza, już prawie 6-letnia, dostała od nas przydomek Shakira, bo ma piękne blond loki, a na młodszą wołaliśmy Kalisz, ponieważ jest uroczo pucułowata. Mój mąż mówił też na nią Zapasiewicz, bo jest troszeczkę zapasiona. Na szczęście rośnie, wyciąga się i ma teraz nową ksywę - Gisele, jak ta brazylijska modelka.

W tym roku planujemy odwiedzić dziewczynki w Wigilię. Chociaż wolałabym, żeby Hania przyjechała z rodziną do Polski, bo święta w upale, cztery stopnie pod równikiem, tracą klimat. Na kolację podawany jest nadziewany indyk, lokalne przekąski i ohydne ciasta. Nie ma suto zastawionego stołu jak u nas, nad czym bardzo ubolewa Wiktor.

Kiedyś, żeby mieć chociaż namiastkę naszej Wigilii, zawiozłam tam piękną sztuczną choinkę. Innym razem spakowałam śledzie, ale walizka zaginęła, śledzie się zmarnowały - opowiada aktorka. Na pytanie, czy nie próbuje przygotowywać polskich potraw na miejscu, przecząco kręci głową.

- Umiem gotować, ale za tym nie przepadam. Zrobię podstawowe potrawy, takie jak kotlet mielony, schabowy, zupa pomidorowa czy rosół, jednak nie mam zapału do wymyślania czegoś bardziej skomplikowanego. Kiedy córka i wnuczki przyjeżdżają do Polski, spędzają czas na Mazurach, w domu, który wiele lat temu zbudowali tam Maria  i Wiktor. Aktorka mówi, że to jest ich miejsce na ziemi, tam czują się szczęśliwi. - To jest dobry czas w moim życiu. Jestem mamą, babcią, aktorką, influencerką.

Tekst: Iga Nyc

PANI 11/2018


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy