Reklama

Ada Fijał: Czerwony dywan to nie jest prawdziwe życie

Co tak naprawdę kryje się za stwierdzeniem, że show-biznes bywa niebezpieczny? Jaki jest sposób na odnalezienie się w prawdziwym życiu, kiedy znikają czerwone dywany, flesze aparatów i cały ten sztucznie wykreowany świat blichtru? Między innymi o tym rozmawiamy z aktorką Adą Fijał, która oprócz ukończenia szkoły teatralnej, ma na swoim koncie także studia... medyczne.

Łukasz Piątek: Nauczyłaś się już biegać?

Ada Fijał: - Słucham?

Mówi się, że w Krakowie się chodzi, a w Warszawie biega. Ty pochodzisz z Krakowa, ale od kilku lat mieszkasz w stolicy.

- A, o to chodzi. (śmiech)

- Rzeczywiście coś w tym jest! Pamiętam, jak pierwszy raz jechałam samochodem Trasą Łazienkowską i miałam wrażenie, że wszyscy pędzą na złamanie karku. Byłam zagubiona i zdziwiona, że tutaj rytm życia jest tak szybki, wręcz agresywny. Natomiast po ośmiu latach mieszkania w Warszawie mam wrażenie, że wszyscy poruszają się bardzo wolno.

Reklama

Wyzbyłaś się naszych małopolskich "weźże", "idźże", "zd*pcaj"?

- Tego ostatniego to nawet nigdy nie używałam, ale nadal chodzę "na pole". Czasami powiem "weźże, zróbże to", choć w większości przypadków mówię to z premedytacją, dla żartów. Ale mojego synka nauczyłam mówić - "idziemy na polko".

Czyli mimo wszystko trochę Krakowa przemycasz do stołecznego życia?

- Oczywiście. Przecież bardzo lubię krakowski spleen. To specyficzne miasto, bo tam wszystko dzieje się wolniej, inaczej. W Warszawie wybieram sobie miejsca, które trochę mi ten Kraków przypominają, np. mieszkam na Saskiej Kępie, bo jest tu wyraźnie wyczuwalny sentymentalno-kawiarniany klimat. Poza tym mam wielu znajomych artystów, więc funkcjonowanie w takim środowisku trochę się różni od tego korporacyjnego. Tworzę sobie w Warszawie swój Kraków na własne potrzeby.

Szybko odnalazłaś się w Warszawie?

- Wcześniej nie wyobrażałam sobie, że kiedyś zamieszkam w stolicy. Zresztą sam pochodzisz z Małopolski, więc doskonale wiesz, że "nienawiść" do tego miasta mamy wyssaną z mlekiem matki. (śmiech)

- To stereotypowe myślenie o Warszawie niestety przetrwało do dziś. Moja aklimatyzacja przebiegała etapami, bo do Warszawy zaczęłam jeździć pod koniec szkoły, biorąc udział w różnych castingach i grając mniejsze lub większe role w serialach. Później przyjeżdżałyśmy z moją koleżanką z roku Kasią Weredyńską promować nasz wspólny projekt muzyczny Klub Retro. Co ciekawe - swojego męża, który jest warszawiakiem, poznałam w Krakowie. Zatem środowisko warszawskie dzięki rodzinie stało się mi bliższe.

- W zasadzie nie pamiętam momentu, kiedy zostałam tu wrzucona na głęboką wodę. Utkwiło mi w głowie właśnie to jeżdżenie samochodem po ulicach Warszawy, kiedy czułam, jakbym uczestniczyła w jakimś rajdzie. Początki były zabawne, bo moją bazą był Pałac Kultury. Nieważne skąd jechałam, i tak zawsze musiałam podjechać w okolice PKiN, żeby zorientować się, jak trafić do domu.

Warszawa jest bardziej otwarta na przyjezdnych niż Kraków?

- Zdecydowanie tak. Może wynika to z tego, że to większe miasto i każdy ma swoje sprawy, więc ludzi nie obchodzi, skąd jesteś, bo tu jest mnóstwo przyjezdnych z Polski i ze świata. Mój mąż pracował przez trzy lata w Krakowie i twierdzi, że było mu bardzo ciężko dopasować się do mojego rodzinnego miasta. Podobno jesteśmy bardzo zamknięci. A już na warszawiaków w szczególności. Moim zdaniem łatwiej przyjechać z Krakowa i odnaleźć się w Warszawie niż odwrotnie.

Wyobrażasz sobie czasami siebie jako panią stomatolog spokojnie żyjącą w Krakowie?

- Nie myślę o tym. Każde miejsce ma swoje plusy i minusy. Kiedy jesteś zabiegany, to tęsknisz za spokojem, za chwilą oddechu, za bezpieczną rutyną. Ale kiedy ta rutyna zaczyna przybierać na sile, to marzysz o tym, żeby coś zaczęło się dziać, o nowych wyzwaniach, ludziach, a to często wiąże się z wyjazdem do większego miasta. W Warszawie jest teraz mój dom, moja rodzina.

Powiedziałaś kiedyś, że do zawodu stomatologa już nigdy nie wrócisz. Dlaczego?

- Ponieważ dla mnie to była jedna z najbardziej męczących prac. A może, dlatego, że jej po prostu nie lubiłam.

Wielokrotnie w wywiadach z tobą poruszano ten wątek, ale być może jest jeszcze ktoś, kto o tym nie wie, więc przypomnijmy - Ada Fijał to z wykształcenia aktorka i... pani stomatolog.

- Ukończyłam medyczne studia, ale od zawsze ciągnęło mnie w kierunku artystycznych wyzwań, więc dostałam się do krakowskiej PWST. Ta stomatologia wzięła się stąd, że moi rodzice zawsze mocno stąpali po ziemi i byli nadopiekuńczy, więc zależało im, żeby córka miała jakiś porządny zawód. Trzeba pamiętać, że wtedy - w latach dziewięćdziesiątych - show-biznes nie był tak rozwinięty jak teraz, i aktor mógł zaistnieć wyłącznie w teatrze, o ile w ogóle dostał tam etat.

Poszłaś do szkoły teatralnej, bo czułaś w sobie duszę artystyczną, ale nie uwierzę, że nigdy nie przeszła ci przez głowę myśl, żeby zostać gwiazdą.

- Nie miałam wtedy podstaw, żeby marzyć o zostaniu gwiazdą, bo były zupełnie inne realia niż teraz. Nie było seriali, programów rozrywkowych, reklam, tylu stacji telewizyjnych, nie było całego tego splendoru, czerwonych dywanów. Gwiazdami byli chociażby Krystyna Janda czy Jan Englert - nazwiska, które kojarzyły się wyłącznie z ogromnym talentem aktorskim. Wtedy możliwości zaistnienia w tym świecie były nieporównywalnie mniejsze niż obecnie.

Powiedziałaś kiedyś, że dzięki stomatologii jesteś bliżej ziemi w świecie show-biznesu. Co to znaczy?

- Wydaje mi się, że medycyna zbliża do realnych problemów. Przypomina ci, że bez względu na to, kim jesteś, ile masz pieniędzy, jakie stanowisko zajmujesz, jak bardzo jesteś znany, są w życiu pewne rzeczy, które są ponad to wszystko, ale o których przypominamy sobie dopiero w ekstremalnych okolicznościach. W obliczu tragedii - mniejszych czy większych - nie ma znaczenia to, że na ważną imprezę ktoś przyszedł w takiej samej sukience, bo na mecie i tak liczy się coś, co dla nas wszystkich jest wspólnym mianownikiem - nasze zdrowie i życie. Wydaje mi się, że jeśli tkwisz wyłącznie w tych artystycznych ambicjach, dążeniu do doskonałości, w pogoni za blichtrem, to zatracasz poczucie tego, co w życiu jest największą wartością.

"Show-biznes bywa niebezpieczny" - to również twoje słowa. Co konkretnie masz na myśli? Tylko nie mów ogólnikami, bo większość osób twierdzi, że show-biznes jest zgniły i niebezpieczny, ale nikt nie mówi, jak mamy to rozumieć.

- To się łączy z twoim poprzednim pytaniem. Chodzenie po czerwonym dywanie nie jest prawdziwym życiem. Jest wymyślone na potrzeby tej branży. W prawdziwym życiu chodzisz po nierównych chodnikach, czasami wejdziesz w kałużę, innym razem potkniesz się o krawężnik i się wywalisz. Na co dzień nikt nie wygląda tak dobrze, jak wtedy, gdy prezentuje się na ściance, bo nikt w normalnym życiu nie robi codziennie przez dwie godziny profesjonalnego makijażu. W normalnym życiu nikt nie ubiera się w ciuchy pożyczone od projektantów czy stylistów. Jeśli ktoś zbyt mocno uwierzy, że tak wygląda życie, to może mieć problem...

- Show-biznes ma to do siebie, że bardzo łatwo jest się w nim pogubić, zachłysnąć się nim. I kiedy gasną światła, kiedy te wszystkie ochy i achy przestają być słyszalne, to niektórzy nie chcą lub nie potrafią przełączyć się na codzienność. Dlatego fajnie jest mieć świadomość, że to tylko praca, a bycie wyznawcą świata show-biznesu do niczego dobrego nie prowadzi.

Miałaś momenty, kiedy zbliżałaś się do tej niebezpiecznej granicy uwierzenia w świat show-biznesu?

- Wydaje mi się, że nie. Bardzo powoli w to wszystko wchodziłam i na moje szczęście działo się to stopniowo. Być może dzięki temu nie utonęłam w show-biznesie, ale nauczyłam się go trzeźwo oceniać. Wcale nie jestem zdziwiona, kiedy młodzi ludzie, którzy nagle pojawiają się na rynku z jakąś np. hitową piosenką, zaczynają tonąć. Staram się ich trochę rozumieć, bo kiedy jesteś młody i w ciągu jednej chwili stajesz się sławny, zaczynają cię otaczać różni ludzie, wielbi cię tłum, wszystko zmienia się jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, to ciężko zdać sobie sprawę, że to tylko chwilowe. I że to cukierkowe życie prędzej czy później się skończy. Ja pełnię w życiu różne role - jestem matką, żoną, aktorką i tak dalej. Gdybym za bardzo uwierzyła, że moja rola ogranicza się wyłącznie do bycia w show-biznesie, już dawno byłoby po mnie.

Swój dystans do show-biznesu wyrażasz poprzez swój kanał na YouTube?

- Ciężko jest gadać o dystansie w pierwszej osobie. Czuję się niezręcznie, kiedy mam publicznie mówić, że posiadam dystans do siebie, do show-biznesu. W teorii wszystko ładnie brzmi, ale w realnym życiu za chwilę ktoś poda mi dziesięć przykładów świadczących o braku tego dystansu. Chyba nie ma na świecie człowieka, który do czegoś miałby stuprocentowy i jedyny słuszny w swoim rodzaju dystans. Po części go mamy, a po części nie. Jedni mają go więcej, inni mniej, ale nikt chyba nie ma patentu na to, żeby mieć go zawsze, wszędzie i w niezliczonych ilościach.

- Filmiki na moim kanale powstały przez czysty przypadek. Pierwszy materiał nagrałam o sobie, kiedy do głowy przyszły mi moje czerwonodywanowe wpadki, związane z pomalowanymi na zielono ustami, czy dziwnymi kreacjami. Film nagrałam spontanicznie i wrzuciłam go do sieci. Znajomi zaczęli mi podpowiadać, żebym zrobiła coś o innych. Zaczęłam od kolegów i koleżanek z branży modowej, ponieważ wiedziałam, że mają największy dystans i są bardzo barwni. Później to się rozszerzyło na pozostałe osoby.

Obraził się ktoś o te filmiki?

- Na szczęście nie. To oznacza, że bohaterowie tych filmów albo mają dystans do siebie, albo chcą go mieć. Poza tym moim celem nie jest obrażanie kogoś. Zawsze mówię, że to nie są moje opinie, ale takie krzywe zwierciadło, lustro internetu.

W show-biznesie bywa i tak, że sztuczne wywołanie konfliktu jest sposobem na przypomnienie się publiczności. Miałaś taki przypadek, że ktoś z premedytacją wbijał ci szpilki i czekał na twoją reakcję?

- Może ze dwa razy się zdarzyło. Nie lubię uczestniczyć w konfliktach, nie lubię ich prowokować, nie lubię ich komentować, bo nie jest mi to do niczego potrzebne. Dlatego staram się być z boku tego wszystkiego. W ogóle uchodzę za osobę niekonfliktową. Być może większość osób o tym wie i dlatego takie przykre sytuacje mnie omijają.

Sprawiasz wrażenie osoby bardzo opanowanej, ale ciekaw jestem, czy potrafisz wybuchnąć, kiedy ktoś naprawdę doprowadzi cię do granic wytrzymałości.

- Lubię się kłócić i to nawet bardzo. (śmiech) Ale tylko wtedy, kiedy jest to tzw. burza mózgów, kłótnia twórcza, artystyczna, która służy wymianie myśli, wizji, z której rodzą się świetne pomysły. Ostatnio dość intensywnie "trenowałam" to podczas prób do spektaklu "Tajna Misja". Jestem jedyną aktorką w tym przedstawieniu, gram z trzema aktorami, reżyser też jest mężczyzną, więc nasze artystyczne dyskusje bywały intensywne, bo przecież nie mogłam dać się zdominować.

Jesteś aktorką, nagrywasz filmy na YouTube, wystąpiłaś u chłopaków z Abstrachuje, nagrałaś płytę. Nie obawiasz się, że ktoś ci zarzuci rozmienianie się na drobne i stwierdzi, że w takim razie nie jesteś poważną aktorką?

- Wiem, że niektórzy ludzie mogą tak myśleć. Mają do tego prawo. Niedawno czytałam wywiad z Marysią Sadowską, która jest świetnym muzykiem i reżyserem. Kiedy 15 lat temu zaczynała swoją karierę, wszyscy jej mówili, że musi się na coś zdecydować. Po tych 15 latach okazuje się, że wielozadaniowość jest w cenie, bo coraz mniej osób jest w stanie utrzymać się wyłącznie z jednego zajęcia. Ponadto ludzie posiadający różne umiejętności są łakomym kąskiem dla pracodawców. O ile kiedyś się z tego tłumaczyłam, tak teraz zupełnie przestałam się tym przejmować.

- Mam artystyczną duszę i naprawdę nie mam zamiaru zamykać się wyłącznie w jednej szufladce, bo jest zbyt wiele rzeczy, których robienie sprawia mi przyjemność. Działając na kilku różnych płaszczyznach mam poczucie, że się rozwijam, a to dla mnie ważne. Aczkolwiek zawsze będę powtarzać, że najważniejsze było, jest i będzie aktorstwo. Udział w projekcie Abstrachuje związany było stricte z aktorstwem, płytę nagrałam typowo aktorską, więc śpiewająca aktorka nie jest chyba niczym nowym, a modą interesuję się jak miliony kobiet w tym kraju.

Jakie masz ambicje i cele, jako aktorka?

- Problem w tym, że nie mam jakiegoś planu na swoje zawodowe życie. Nie napinam się. Nie wiem czy to dobrze, czy źle. Kiedy byłam w "Tańcu z gwiazdami", usłyszałam od mojego partnera tanecznego, że w ogóle nie mam ducha rywalizacji. Ja po prostu nie czuję ciśnienia, że coś muszę zrobić, gdzieś dojść, coś odhaczyć. Bardziej skupiam się na tym, co przychodzi mi do głowy w danym momencie. A kiedy wpada mi jakiś pomysł, to od razu muszę go zrealizować, już, teraz, tutaj, bo jeśli tego nie zrobię, to następuje mój mały koniec świata. Przecież nie każdy musi od razu zakładać, że za 10 lat podbije Hollywood. Nie wybiegam myślami w przyszłość. Jestem tu i teraz. I tak jest mi dobrze.

A marzyłaś kiedykolwiek o Hollywood? Tylko szczerze...

- Nigdy. Mówię serio. Nigdy o tym nawet nie myślałam. Zresztą sam zobacz - będąc w takim Los Angeles znowu musiałabym szukać swojego Pałacu Kultury, żeby trafić do domu.

Rozmawiał: Łukasz Piątek

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama