Reklama

Lubię mieć święty spokój

W październiku ukazała się książka - "Rock-Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą". Jej autor - popularny dziennikarz radiowy i telewizyjny - Wojciech Mann opowiada o kulisach jej powstawania oraz o tym, czy jest potworem, jak trudno go rozśmieszyć i dlaczego walczy ze słuchaczami.

Dominika Rzepka-Borys: Długo trzeba było pana namawiać do napisania książki "Rock-Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą"?

Wojciech Mann: Długo… Powtarzam to wielokrotnie, tym samym doceniając wytrwałość pana redaktora Jerzego Ilga z Wydawnictwa Znak, który niestrudzenie wiercił mi dziurę w brzuchu, żebym pisał i żebym pisał, i żebym pisał. Ja wysyłałem mu takie kawałeczki, szczerze mówiąc nie wierząc, że z tego będzie książka. Ale podziwu godny upór i wytrwałość wydawnictwa doprowadziły w końcu do tego, że jest i książka.

Reklama

Co sprawiło panu najwięcej trudności, a co najwięcej przyjemności podczas pisania tej książki?

- Najtrudniejsze było to, czego tak naprawdę nie pokonałem do dzisiaj, czyli wyobrażenie sobie tej książki jako całości. Słyszę zresztą takie uwagi, że ona się troszkę urywa, że nie jest zorganizowana według klasycznych zasad. Ale inaczej nie mogło być, bo ja - powtarzam - pisałem po kawałku. A przyjemne było to - paradoksalnie - jak obserwowałem, że ona rośnie i zaczyna się układać w jakiś większy tekst niż tylko pojedynczy felieton. Przyjemne było również w pisaniu wywoływanie pewnych rzeczy z pamięci, które - wydawało mi się - już uleciały bezpowrotnie.

Podkreślał pan wielokrotnie, że ta książka nie jest biografią...

- Nie jest.

… można powiedzieć, że jest taką "drogą muzyczną" Wojciecha Manna. Czym jest w takim razie muzyka?

- Chcę unikać górnolotnych wypowiedzi, ale muzyka jest czymś bardzo ważnym, czymś, czego nie potrafię określić, bo nie jestem muzykologiem ani muzykiem. Jestem normalnym, zwyczajnym fanem, który wpadł w ten ocean muzyki i gdzieś tam przy brzegu się w nim chlapie. I jest bardzo ważna, bo wywołuje emocje, bo de facto dała mi pracę, pozwala mi kontaktować się z ludźmi przy pomocy czegoś, co kto inny stworzył… Jest formą pasożytnictwa...

Uzależnia?

- Wydaje mi się, że tak. Jak jestem dłuższy czas bez muzyki, to czuję niepokój i szukam możliwości jej posłuchania.

Krzysztof Materna powiedział kiedyś, że jest pan potworem… Na usprawiedliwienie dodam, że chodziło o pana inteligencję i niesamowitą wiedzę, która pewnie może budzić strach… Zastanawia mnie jednak, czy jest pan potworem muzycznym? W stosunku do muzyki? Muzyków? A może słuchaczy?

- Krzysiek jest lizus i tak powiedział pewnie, żeby się przypochlebić :) A czy ja jestem potworem? Może jestem potworem wtedy, kiedy słyszę, że ktoś przygotowuje niechlujnie audycję i nie przywiązuje wagi do tego, co prezentuje… I robi błędy… Wie pani, kto jest naprawdę potworem? Słuchacze. Oni wszystko wiedzą i zawsze, ale to zawsze, nawet gdybym mówił o artyście, który nie istnieje, znajdzie się ktoś, kto wie wszystko na ten temat. Więc trzeba być bez przerwy "na baczność". Ale mnie to mobilizuje, mnie to nie przeszkadza… A ja? Nie sądzę, żebym był potworem. Jestem dość krytyczny, kiedy widzę niedbalstwo, ale to tyle.

Zatrzymajmy się przy słuchaczach. Złości pana, gdy nie podoba im się to, co pan im proponuje? Potrafi się pan wtedy zdenerwować?

- Tak, bo bronię tego, co wybrałem. W imieniu twórcy, którego cenię. Nawet przyznam, że miałem kłopot, kiedy - lata temu co prawda - zdecydowałem się raz czy dwa razy wziąć zastępstwo za Marka Niedźwiedzkiego w liście przebojów. To wtedy z rozpędu krytykowałem te głosy. Mówiłem: "dlaczego ta piosenka jest tak wysoko, kiedy ona jest słaba", albo "czemu ta jest tak nisko, skoro zasługuje na pierwszą piątkę"… I to się chyba nie bardzo podobało.

- Niektórzy się nawet buntowali. Mówili: "Pan nie jest od tego, to my głosujemy". Tak więc bywało, że robiłem się taki bardzo pryncypialny. Ale myślę, że część słuchaczy to lubi. A jak ktoś ma zaufanie do mojego gustu, no to wtedy się dogadujemy od razu. Bo nawet, jak prezentuję premierę, to słuchacz zakłada, że użyłem tych samych kryteriów, co on by zastosował i jest dobrze.

A który Wojciech Mann jest panu najbliższy: Mann - radiowy, Mann - telewizyjny, Mann - pisarz, Mann - miłośnik muzyki?

- Radiowy oraz ten, który ma święty spokój :) Ja bardzo lubię nie pracować, a jak już pracować, to najbardziej w radiu.

Podobno na 60. urodziny dostał pan procę? Ma pan ochotę użyć jej czasami?

- Tak, dlatego ją schowałem w domu, żeby mnie pokusa nie złapała. Bo gdybym jej użył, to byłby wstyd, albo i awantura. Są sytuacje i osoby, które wyprowadzają mnie troszkę z równowagi. Chociaż raczej jestem spokojnym facetem. Także proca jest schowana.

To teraz z innej strony pytanie. Podobno uwielbia pan "umierać ze śmiechu". Z czego pan ostatnio się śmiał?

- Uwielbiam, ale podejrzewam, że to moje "umieranie ze śmiechu" jest mi tak bliskie, bo się rzadko zdarza. Z żalem mówię, że mnie większość funkcjonujących w Polsce kabaretów nie tylko nie śmieszy, ale nawet oburza albo odpycha. Nie podobają mi się prymitywne żarty. A czasem, jak trafię na coś, co mnie rozbawi, to jestem w siódmym niebie. To są różne rzeczy, albo sytuacje, albo jakiś stary film, np. Woody'ego Allena - który jest już przez wszystkich wymieniany jako klasyk, ale podejrzewam, że część tych zachwyconych nawet nie rozumie niektórych jego żartów. To nie znaczy, że ja się wywyższam, tylko dość trudno mnie rozbawić, ale jak już się uda, to wtedy można ze mną dużo zrobić :)

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Wojciech Mann
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy