Reklama

Z mężczyzną na trudny czas

Ich uczucie wiele razy wystawiane było na próby: rozłąki wymuszone pracą, trudy emigracji, choroby. Są pewni, że i tym razem sobie poradzą.

Smukła, zgrabna figura i wielkie, niebieskie oczy – taką Irenę Jarocką (65) zapamiętał jej mąż, Michał Sobolewski, gdy 40 lat temu spotkali się w Leningradzie. Ona koncertowała w ZSRR, on studiował elektronikę na politechnice.

Ale ona była zamężna, nawet nie myślała, by oglądać się zaprzyjaźnili się, potem pisali do siebie listy. Kiedy spotkali się ponownie, na jej koncercie w Sali Kongresowej w Warszawie, pani Irena była już po rozwodzie z kompozytorem Marianem Zacharewiczem, który był zarazem jej menadżerem.

– Wkrótce po ponownym spotkaniu z Michałem miałam wypadek samochodowy i kiedy leżałam parę miesięcy w szpitalu, on cały czas był przy mnie.

Reklama

Tak z przyjaźni zrodziła się miłość – wspominała po latach. Po wypadku wiele się zmieniło. Wzięli ślub, a na świat przyszła ich córka Monika. Wtedy życie piosenkarki zaczęło się powoli zmieniać. A gdy jej mąż, wówczas już pracownik PAN, otrzymał propozycję pracy w USA, pojechała z nim. Nie była to dla niej łatwa decyzja, ale nie mogła postąpić inaczej.

– To Michał zajmował się wychowywaniem naszej córki, kiedy ja koncertowałam. Poświęcał dla mnie własną karierę, godząc pracę zawodową z prowadzeniem domu. Kiedy dostał propozycję pracy nad sztuczną inteligencją komputerową, zostawiłam śpiewanie, przyjaciół, żeby on mógł robić to, co jemu sprawia satysfakcję. Bo w małżeństwie musi być układ partnerski, oparty na wzajemnej wyrozumiałości i pozwalający obojgu w pełni się rozwijać. Udało nam się taki stan osiągnąć i jestem bardzo szczęśliwa. Szanuję pasje Michała, a on moje. Jesteśmy z siebie dumni nawzajem – podkreślała.

Zanim jednak udało jej się osiągnąć pełną życiową harmonię, wiele przecierpiała. Początkowo nie mogła przystosować się do nowego, amerykańskiego stylu życia. Słaba znajomość języka angielskiego nie pozwalała jej nawiązywać nowych kontaktów, czuła się samotna i tęskniła za sceną. Urządzanie własnego, pięknego, położonego u podnóża Apallachów domu w stanie Nowy Jork, gotowanie, zajmowanie się córką, a nawet podróże po świecie nie mogły wypełnić pustki.

– Michała odtrącałam, żyłam pełna pretensji do niego, do dziecka, do wszystkiego. O to, że musiałam opuścić moją publiczność, moją Polskę, mój zawód. Wszystko... Dwa lata nie śpiewałam, nie umiałam znaleźć miejsca w życiu. Byłam na skraju wyczerpania nerwowego – wyznała po latach.

Ulgę przynosiły jej spotkania w grupie New Age i nawet nie zauważyła, kiedy jej członkowie zaczęli ją od siebie uzależniać psychicznie. Gdy zdała sobie sprawę, że mają wpływ na każdą decyzję jej życia, odeszła.

Całkowite uzdrowienie duszy i ciała – bo w pewnym momencie na podłożu nerwowym zaczęła też tracić głos – przyniosły częste wyjazdy do kraju. Tu przekonała się, że ciągle jest potrzebna, a publiczność ani przez chwilę o niej nie zapomniała. – Kobieta w związku musi być dyplomatką – śmiała się, ale zaraz całkiem poważnie dodawała: – Mój mąż jest niezwykle pogodnym i wyrozumiałym człowiekiem. Jest tolerancyjny, pozwala mi na wszystkie wyjazdy. Przecież w tym śpiewaniu ciągle jestem poza domem. Ale on jest szczęśliwy, kiedy ja jestem szczęśliwa – oceniała.

Kiedy musieli się czasem na dłużej rozstać, bardzo tęsknili za sobą. Znów jak w czasach młodości pisywali do siebie listy. Ale zawsze mieli do siebie zaufanie i nie dawali sobie powodów do zazdrości. – Wiemy już, na co nas stać, czego możemy się po sobie spodziewać. I w tym właśnie nasza dojrzała miłość jest piękna – mówiła pani Irena.

Ale ważne jest też to, że nadal się przyjaźnią. – W najtrudniejszych momentach Michał sprawdza się idealnie. To mój prawdziwy przyjaciel. W domu ciągle żartujemy, bo jego poczucie humoru sprawiło, że się otworzyłam. Kiedyś byłam zakompleksiona.

Pochodzę z bardzo biednej rodziny i to, że było tak trudno, ciężko, dało mi w życiu siłę parcia do przodu. Gdy nagrywałam Mój wielki sen, miałam okres załamania, bo mnie oszukano. Utopiłam ogromne pieniądze. Musiałam sprzedać mieszkanie w Gdańsku, żeby sfinansować płytę, a i tego było mało. Michał był ze mną. Pocieszał, uspokajał, dał pieniądze ze wspólnej puli przeznaczone na coś innego – opowiadała. Pani Irena w końcu postawiła na swoim. Tak długo przekonywała męża do powrotu do kraju, że wreszcie ustąpił.

Mieszkanie w Warszawie kupili już dawno, ale rok temu, gdy zjechali do Polski na dobre, zaczęli się rozglądać za wygodnym apartamentem. Domek w Stanach Zjednoczonych postanowili jednak zatrzymać na wypadek, gdyby chcieli spędzać tam dłuższe urlopy.

Jeszcze latem tego roku podczas koncertów była tak pełna energii i wyglądała tak pięknie, że trudno byłoby się domyślić, że przed nią kolejna walka – tym razem z ciężką chorobą. Na szczęście nie jest sama. Pan Michał nie opuszcza jej ani na chwilę. Jest przy niej córka i wnuczek, Radley. Piosenkarka w tych trudnych chwilach może również liczyć na rozproszoną po świecie rodzinę.

– Nie muszę walczyć tak jak kiedyś, nie żyję w stresie, jak się utrzymać na topie, być cały czas obecną na rynku. Bo co by się nie działo, mam rodzinę, życiową stabilizację, dom, moje pasje i moją publiczność. Warto żyć, bo może zostawię po sobie coś, co nie przeminie? – mówiła nie tak dawno. I dodawała: – Jednak dziękuję Bogu, że mogłam wyjechać. Poszerzyłam swoje horyzonty, ale też przeżyłam załamania, które mnie wzmocniły, zbudowały i dały mi takiego kopa w życiu, że potrafię się odnaleźć w każdych warunkach.

MP

Rewia
Dowiedz się więcej na temat: Irena Jarocka | małżeństwa | choroby | miłość
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy