Reklama

Nie ma dobrego czasu na dziecko

Anna Dereszowska, aktorka, mama półtorarocznej Lenki bała się, że przez jej dziecko ucierpi jej związek z mężczyzną.

Dla mnie herbatkę uspokajającą - prosi Ania, gdy spotykamy się w kawiarni. Jest roztrzęsiona. Jej córka przed chwilą ściągnęła na siebie kubek z kawą. - To moja wina... Zaraz się rozbeczę - wyciera oczy Anka. - Gdyby coś jej się stało... Centrum wszechświata, tak mówi o córeczce. I najchętniej nie poszłaby dziś na premierę filmu, w którym gra, bo woli zostać z Lenką. Choć nie od razu dziewczynka była największym szczęściem. Bo dla aktorki nigdy nie ma dobrego momentu na dziecko.

Ciąża - stan kryzysowy

Nie zapomnę, kiedy na planie Lejdis zaprzyjaźniona charakteryzatorka zażartowała: "Dereszowska, zrób sobie test ciążowy. Już nie wiem, jak maskować te wypryski na twarzy! I wciąż boli cię żołądek!". Pobiegłam do apteki. Rozpłakałam się, widząc dwie kreski. Pewnie, chciałam mieć z Piotrem dziecko, ale za jakiś czas. Bałam się, że przez ciążę - nie do końca planowaną - stracę kontrolę. Nie było jak w reklamie: podczas kolacji kobieta wręcza swojemu mężczyźnie maleńkie buciki, mówiąc: "Będziemy rodzicami". Sytuacja w moich oczach wydawała się kryzysowa! Pierwsze cztery miesiące to mętlik w głowie. "Powinnam się cieszyć - myślałam. - Mam ukochanego, dobrze wiedzie mi się w pracy, przecież macierzyństwo to radość". A tu paraliż. O każdej porze dnia dopadały lęki: "Nie lubię dzieci. Boję się ich. Przyjaciółka ma niemowlę. Zawsze płacze, gdy biorę je na ręce. Na pewno wyczuwa mój niepokój. A czy nasz związek z Piotrem to uniesie?". Sytuacja była trudna, on nie uregulował jeszcze stosunków z byłą żoną, dziećmi. Brukowce karmiły się skandalem. I choć ukochany uspokajał: "Jesteśmy razem", nie miałam poczucia bezpieczeństwa. Wokół wszyscy zachwyceni. A ja cieszyłam się tylko czasami, częściej bałam. Że ciąża pozbawi mnie pracy. Zagrozi miłości. A co z moimi pasjami? Przecież kocham biegać, jeździć na rowerze... nie będę już panią swojego losu.

Reklama

Jednak się cieszę

Dziś głupio o tym mówić, bo to świadczy, że choć miałam 27 lat, nie dojrzałam do macierzyństwa. Pierwszy raz prawdziwie ucieszyłam się z ciąży, gdy dostałam rolę. - "Wygrałaś casting - usłyszałam od producentki nowego serialu. - Ale ja... spodziewam się dziecka - przyznałam się dopiero wtedy. - Powinnam zrezygnować. - To cudowna wiadomość, zrobimy zmiany w scenariuszu. Musisz zagrać" - namawiała. To był przełom. Zrozumiałam, że nowe i stare życie da się pogodzić. Tego samego dnia wyciągnęłam kalendarz z imionami. Zrobiliśmy z Piotrem listę typów. Lenka podobała nam się obojgu. Po raz pierwszy poczułam: czekam na ciebie, kimkolwiek jesteś.

Wreszcie pozwoliłam sobie na popołudniowe sjesty, kiedy pod kocem czytałam poradnik dla przyszłych mam. Lęk ustępował. Wcale nie tęskniłam za bieganiem. Nogi, dotąd atletyczne od intensywnego sportu, wysmukliły się. Podobałam się sobie. Poczułam energię. "Urządzę pokój", pomyślałam akurat, gdy Piotr był na planie za granicą. Niemowlęce łóżeczko sama wniosłam na drugie piętro do mieszkania i sama skręciłam. Prześladował już tylko jeden lęk: jak to jest być mamą? To były chwile, kiedy najbardziej brakowało mojej mamy - zmarła, gdy miałam dziewięć lat. Skąd czerpać wzorce? - panikowałam. "Poradzisz sobie, to naturalne", wspierał Piotr, mój tata i obie macoszki.

Jak pokochać obcego?

Lenka urodziła się w rocznicę śmierci mamy. "To ty wybrałaś ją dla nas", zwracałam się do mamy kilka godzin po porodzie. Między bajki wkładam mit o misterium narodzin. Dzień przed rozwiązaniem wsiadłam do samochodu i sama pojechałam na Śląsk. Tata ginekolog czekał z zaprzyjaźnioną ekipą. Zbyt przeżywał, by przeprowadzić cesarskie cięcie, ale trzymał za rękę. Jak to? Już? - myślałam, gdy po 15 minutach podano mi córeczkę. Jaka maleńka. Zawiązana w kokon, niezbyt piękna, cała pomarszczona. To moje? - pomyślałam. Jest krucha, zepsuję ją, oddawałam niemowlę położnym. Gdzie ten instynkt? - zastanawiałam się, patrząc, jak kąpią córkę.

Bolało, że nie było obok Piotra, nie zdążył wrócić z zagranicy, a poród ze względów zdrowotnych trzeba było przyspieszyć. To on pokazywał mi potem, jak zajmować się niemowlęciem. Sprawnie przewijał, uczył, jak trzymać w wanience. Jeszcze w szpitalu tuliłam Lenkę z myślą: od czego zacząć. Jak mam cię pokochać. To już na zawsze? Maluszku, Kicia, Misia, zwracałam się do niej. Ale czasem padało też zdanie: "Ciii... Obcy zasypia". Potrzebowałam czasu, żeby córeczka stała się częścią mnie. Karmienie piersią też było koszmarem. Co ze mnie za matka, ganiłam się, gdy na myśl o nim na karku pojawiał mi się lodowaty pot. Dlaczego w gazetach dla mam nikt nie napisał: karmienie tak bardzo boli. Chodziłam do łazienki i płakałam przed lustrem, rozczarowana sobą. Co ze mną? Przecież wszyscy zapewniali: będzie cudownie! Odkrywałam to powoli.

Supermama, supertata

Nie tylko Lenka miała być istotą doskonałą. Założyłam: także my, rodzice, będziemy idealni. Wyobrażałam sobie, że wszystko robimy razem. Wstajemy z Piotrem w nocy na baczność, gdy córka zapłacze. Czuwamy przy łóżeczku, zachwycając się: O, zobacz, jak się uśmiecha. Spacerujemy. Rano wspólne pieszczoty. Wieczorem śpiewanie kołysanek. To były marzenia dziewczynki o zabawie w dom. W ten wyidealizowany obraz wdarła się codzienność. Piotr ma dwoje cudownie wychowanych dorastających dzieci. Kiedy kilka dni po narodzinach Lenki wyjechał do Krakowa odwiedzić je, świat się zawalił. Odechciało mi się macierzyństwa. Jak to, zostawia mnie? Egocentryczka wyła w poduszkę, wysyłając bełkotliwe sms -y. Małe szantaże emocjonalne: "Twoje miejsce jest przy mnie". Piotr był cierpliwy, nie rąbnął ręką w stół: "Uspokój się!", tylko zapewniał: "Jestem wasz". A ja nie umiałam się "nami" podzielić. Piątego dnia dorosłam. "Zawsze będziecie już z Piotrem blisko - przytulił mnie tata jeszcze na szpitalnym łóżku. - Macie coś najwspanialszego na świecie". Zrozumiałam to, gdy Piotra ze mną nie było. Wtedy instynkt jakby się włączył. Poczułam: Maluszku, chcę się tobą opiekować, nie dam cię skrzywdzić.

Dziś wiem, że brak wiary w siebie jako mamę wynikał nie tylko z burzy hormonów. Zakochana w Piotrze wpędziłam się w pułapkę porównań: czy uda mi się być lepszą mamą niż jego była żona? Czy nasze dziecko będzie równie wspaniałe jak starsze dzieci? Odpuściłam. Patrząc na zaciśnięte piąstki, bezzębną buzię, zaklejone od spania oczka, krzepłam. Uczyłam się nami dzielić. Nadal się uczę.

Podziwiajcie!

Kilka tygodni po narodzinach wybrałyśmy się na spacer do parku Szczęśliwickiego. Pamiętam obrazek: idę wyprostowana, głowa do góry. Głupio uśmiecham się do siebie. Siadam na ławce, odpinam bluzkę. Piersi nadal bolą, a Lenka je jak smok. Już nie zaciskam zębów. Rozglądam się: "Widzicie, jaką jestem mamą?". Opiekunka zatrudniona po narodzinach nie miała wiele pracy. W ciąży bałam się, że będę uciekać z domu na plan, do siłowni, bo muszę mieć czas dla siebie! Teraz chciałam być z córką. Nasze kąpiele. Nasze przewalanie się w pościeli. Drzemki w środku dnia - nie umiałam z nich zrezygnować. Były kolejne ekstazy. Jak wtedy, gdy Piotr nauczył Lenkę dawać buzi. I kiedy pierwszy raz stanęła, by sięgnąć po popcorn na stoliku. Sześć tygodni po porodzie wróciłam na plan. Owszem, praca to nadal frajda, ale kiedy ekipa marnuje czas, wpadam w furię. Przekleństwami dyscyplinuję: "Mogłabym teraz być z córką! Do roboty!". Psychomama? Nie chucham, nie panikuję, gdy Lenka zjada rozpaćkanego banana umazanego w piasku. Nie zmieniam ubranek, gdy trzeci raz zaleje się bobofrutem, więc pewnie nie pasuję do wizerunku mamy idealnej. Zdarzają mi się głupoty, jak wtedy, gdy nie zapinam dziecka w foteliku, bo jedziemy tylko dwieście metrów.

Chcę, a nie muszę

Bilans nie zawsze jest na plus. W tym szaleństwie: dziecko - praca - obowiązki, zapomnieliśmy trochę o naszej dwójce. Zaniedbaliśmy z Piotrem związek. Za nami oczyszczająca rozmowa. Zdecydowaliśmy, że Lenka idzie wcześniej spać, a my celebrujemy wieczór. Wracamy do biegania, tenisa. Może wyjedziemy gdzieś tylko we dwoje. Choć jestem zakochaną mamą, czasem tracę cierpliwość. Na przykład gdy córka po raz piętnasty wyciąga z szuflady torebkę mąki i wysypuje ją na siebie. Przestań! - mówię podniesionym głosem. Zdarza się, że wpadam w histerię, bo nie umiem uspokoić dziecka. Bywam też po prostu zmęczona, poirytowana i zamiast śpiewać kołysanki, mam ochotę umyć okna, żeby odreagować dzień. Odkąd dałam sobie prawo: nie muszę być przeszczęśliwa, jestem po prostu szczęśliwa. Kiedyś myślałam: "Kobieta poświęca karierę i czas dla dziecka. Nie zawsze robi to, bo chce, często bo musi". Ja chcę.

Marta Bednarska

Fragment artykułu "Wielka mała niespodzianka".

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama