Reklama
Zbuntowana

Jennifer Siebel Newsom - jedna z najbardziej wpływowych kobiet w USA

Gdy ubiegała się o role w amerykańskich filmach, agent kazał jej ukrywać, że skończyła Uniwersytet Stanforda i ma dyplom MBA. Zasugerował też operację plastyczną. Najpierw się załamała, potem nakręciła wstrząsający dokument o tym, czego oczekuje się w Ameryce od kobiet, które chcą robić karierę. Uznano go za jeden z najważniejszych filmów dekady. Jennifer Siebel Newsom opowiada nam, jak z mało znanej aktorki stała się jedną z najbardziej wpływowych kobiet w USA.

Nie żałuje pani, że nie zrobiła kariery w Hollywood?

Jennifer Siebel Newsom: - Nie, bo zrobiłam coś znacznie ważniejszego. Hollywood to niejedyne miejsce, w którym można szukać spełnienia. Mam satysfakcję, bo kręcę teraz filmy dokumentalne, które otwierają ludziom oczy na ważne sprawy. I nie muszę już udawać kogoś, kim nie jestem.

Jak wpadła pani na pomysł pierwszego filmu, "Miss Representation", który uznano w USA za najważniejszy w ostatnich latach dokument o kobietach?

- Byłam akurat w ciąży. Wiedziałam, że urodzę córkę, i zastanawiałam się nad tym, jak będzie wyglądało jej życie, gdy dorośnie. Oglądałam filmy, reklamy, programy telewizyjne. I trudno było mi znaleźć przekaz, w którym wizerunek kobiet nie byłby seksualizowany.

Reklama

- Nawet w popularnych kreskówkach wróżki i księżniczki coraz częściej przypominają dziś mizdrzące się lolitki w wyzywających kreacjach. Większość z nich wygląda jak lalki Barbie. "To takie słodkie" - mówią niektóre matki, kalkulując w myślach, czy ich "seksowne kilkuletnie córeczki", które naśladują ten styl, będą miały szansę w konkursach Małych Miss. Ale ja nie mogłam znieść myśli, że moja córka od przedszkola ma być zalewana takimi obrazami.

Wielu ludzi bagatelizuje problem, mówiąc "to przecież tylko dzieci i tylko kreskówki". Co kazało pani działać?

- Przekonanie, że te filmy kształtują od małego aspiracje dziewczynek. Dziś na masową skalę wmawia się im, że ich wartość opiera się głównie na urodzie, wyglądzie, seksualnej atrakcyjności. Seriale dla nastolatek tylko radykalizują ten przekaz, faszerując dziewczyny przekonaniem, że "muszą być sexy", żeby ktoś je w ogóle zaakceptował. Do tego dochodzą kipiące seksem reklamy, gry komputerowe. Nikt nie sprawuje nad tym kontroli. A ten przekaz staje się coraz bardziej prostacki: dziewczynki mają być seksownymi laleczkami, a chłopcy ostrymi twardzielami. Efekty tego prania mózgu już są widoczne.

Co ma pani na myśli?

- Przed nakręceniem dokumentu o kobietach poszperałam w danych statystycznych. Okazuje się, że w Ameryce od kilkunastu lat liczba kobiet pracujących w biznesie, kancelariach prawniczych czy zajmujących się polityką spada. Rośnie za to wśród nastolatków liczba gwałtów na pierwszej randce, odsetek ciąż u dziewczyn przed osiemnastką i liczba brutalnych zachowań w szkołach. Połowa amerykańskich trzynastolatek jest niezadowolona ze swego wyglądu, a wśród siedemnastolatek swojego odbicia w lustrze nie akceptuje aż 75 procent!

-Nie mówi się też głośno o tym, że liczba maturzystek w USA, które poddają się operacjom plastycznym, wzrosła w ciągu ostatnich dwóch dekad trzykrotnie! Dotarło do mnie, że w ostatnich dwudziestu latach zrobiliśmy wielki krok w tył i chciałam to nagłośnić. Napisałam więc scenariusz dokumentu, a potem przed kamerą zaczęłam rozmawiać z aktorkami, dziennikarkami telewizyjnymi, kobietami z kręgów biznesu i polityki o tym, czy zdarza im się doświadczać presji ze strony ich szefów, by były "bardziej seksowne". Mówiły rzeczy szokujące. Tak powstał film "Miss Representation". 

Wstrząsnął Ameryką, pokazywany był w ponad czterdziestu krajach świata. Objechał wiele prestiżowych festiwali, w tym festiwal w Sundance.

- Jego wydźwięk był mocny pewnie również dlatego, że wystąpiło w nim wiele wpływowych Amerykanek, m.in. Mika Brzezinski (znana dziennikarka polskiego pochodzenia - red.), Gina Davies (aktorka - red.), Condoleeza Rice (była sekretarz stanu USA - red.) i Nancy Pelosi (pierwsza kobieta w historii USA, która została przewodniczącą Izby Reprezentantów - red.). Wszystkie opowiadały o tym, że pomimo pozycji, którą osiągnęły, zdarzało się im doświadczać nierównego traktowania z powodu tego, że były kobietami. I wysłuchiwać sugestii, co powinny poprawić w swoim wyglądzie, żeby być "bardziej sexy".

- Dla mnie ważniejsze od nagród było jednak to, że film przyczynił się do powstania poważnego ruchu społecznego, który walczy dziś w Ameryce z seksualizacją kobiet w telewizji, reklamie i internecie (The Representation Project, www.therepresentationproject. org). Zaangażowało się w niego kilkaset tysięcy osób, nie tylko kobiet i nie tylko z Ameryki.

Ruch wspiera dziś między innymi Biały Dom. Pani została jedną z najbardziej wpływowych kobiet USA, a tygodnik "Newsweek" umieścił panią na liście 150 "nieustraszonych, którzy wstrząsnęli światem".

- To wszystko jest bardzo miłe i pomaga mi w kontynuowaniu działalności. Ale popularność "Miss Representation" nie oznacza wcale, że od premiery filmu sytuacja jakoś radykalnie się zmieniła. Wciąż zdarza mi się słyszeć od wpływowych dziennikarek pracujących w programach informacyjnych, że każe im się wkładać coraz krótsze spódniczki. Kobiety zajmujące się polityką też się skarżą, że wywiady z nimi nadal zaczynają się często od stwierdzenia w stylu "świetnie pani dziś wygląda, co to za sukienka?". Ale jednak coś zaczęło się dziać. Ludzie dostrzegli problem i zaczynamy o tym publicznie rozmawiać.

Zanim zaczęła pani kręcić głośne dokumenty, zagrała pani w kilku filmach i serialach. Wróci pani jeszcze na plan filmowy?

- Niczego nie wykluczam, jestem aktorką, mam wciąż kontakty w środowisku filmowym, dostaję propozycje. Ale moja misja związana z kręceniem dokumentów stała się dla mnie teraz ważniejsza od kariery.

Podobno w ogóle została pani aktorką z przypadku i miało to związek z jakąś tragedią w dzieciństwie.

- To dość złożona historia. Gdy miałam siedem lat, moja starsza siostra Stacey zginęła w wypadku podczas wakacji na Hawajach. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale od tamtej chwili miałam w głowie myśl, że swoim życiem postaram się wynagrodzić rodzicom ten dramat.

I to doprowadziło panią do aktorstwa?

- Nie od razu. Najpierw miałam pomysł, że będę żyć za nas dwie, wygrywać, co się da, zachowywać się tak, by wszyscy mnie podziwiali. Głównie po to, by moi rodzice mogli być ze mnie dumni. Zapisałam się więc na intensywne kursy tańca, śpiewu i zaczęłam występować w szkolnym teatrze. To nie koniec, bo jednocześnie intensywnie uprawiałam kilka dyscyplin sportu. Założyłam też, że w szkole będę prymuską. Wszędzie miałam opinię perfekcjonistki. (śmiech)

Ambitny plan. Wszystko się udawało?

- W szkole i teatrze szło mi nieźle. Bez problemów dostałam się na Uniwersytet Stanforda. Skończyłam tam zarządzanie, zrobiłam dyplom MBA i miałam poważny plan na życie: chciałam pracować w organizacji wspierającej kraje Trzeciego Świata. To nie była egzaltacja. Wcześniej działałam w podobnych organizacjach jako wolontariuszka. Pracowałam m.in. w szpitalu dziecięcym w Ekwadorze. Ale los spłatał mi figla i studencki teatr, w którym grałam, zaczął odnosić sukcesy. Człowiek, który go prowadził, długo przekonywał mnie, że nie powinnam rezygnować z aktorstwa, bo mam talent. Był bardzo przekonujący (śmiech)...

Z dyplomem MBA Uniwersytetu Stanforda...

- ...zamiast na misję do Afryki ruszyłam do Hollywood. Z bardzo idealistycznymi wyobrażeniami. Wierzyłam, że jako dobrze wykształcona aktorka - wcześniej ukończyłam jeszcze American Conservatory Theater - z pomysłami i własnym zdaniem w każdej sprawie mam szansę stać się kimś więcej niż tylko kolejną blondynką z ładną buzią i atrakcyjnym ciałem. Miałam w głowie nie tylko plan kariery, ale też jej wykorzystania w mojej przyszłej działalności charytatywnej.

- Moimi idolami byli Jane Fonda, Paul Newman i Robert Redford. Wielcy aktorzy, dla których sława nigdy nie była celem samym w sobie. Każdy z nich zainicjował niejedną ważną akcję humanitarną.

Jak wyglądały pani początki w Hollywood?

- To było jak zderzenie ze ścianą. Mój pierwszy agent od razu zasugerował, żebym sfałszowała datę urodzenia i trochę się odmłodziła, a miałam 26 lat! Kazał mi też wykreślić z CV wzmiankę o dyplomie MBA i odbytych wolontariatach. Nigdy nie zapomnę, co wtedy powiedział: "Jest pani o wiele za ładna na takie wykształcenie i tego rodzaju aktywności. Chyba nie chce pani wpędzać reżyserów w kompleksy? Żaden nie zatrudni aktorki po Stanfordzie z doświadczeniem przy międzynarodowych projektach charytatywnych".

Poszła pani za jego radą?

- Nie całkowicie, ale zgodziłam się na kilka kompromisów. Powiedzmy, że na castingach nie epatowałam swoją wiedzą i przemyśleniami. I szybko zaczęłam grać w filmach, zazwyczaj uroczą blondynkę, której głównym zadaniem życiowym jest wpaść w oko odpowiedniemu facetowi. Agent zapewniał mnie, że moja kariera nabiera rozpędu. Ale hollywoodzki gorset miłej blondyneczki cisnął mnie coraz bardziej.

- Kobiety, które grałam, miały moją twarz, ale nie umiałam się z nimi utożsamiać. To były kolejne ślicznotki o parametrach urody idealnie wpisujących się w lansowany przez fabrykę snów kanon, które nie miały nic istotnego do powiedzenia. Drażniło mnie to. Punktem zwrotnym była następna rozmowa z moim agentem. Stwierdził, że muszę - dokładnie użył zwrotu, że "już muszę" - zrobić sobie operację plastyczną i trochę wygładzić twarz. Byłam przed trzydziestką!

Może miała pani złego agenta? W każdym razie z dziwnym wyobrażeniem na temat tego, do czego się pani nadaje.

- W pierwszej chwili też tak pomyślałam. Ale zaczęłam rozmawiać z koleżankami w podobnym wieku i okazało się, że odmładzanie się trzydziestolatek to wśród hollywoodzkich aktorek już norma. Nie robią tego wszystkie, ale wiele z nich tak, zwłaszcza te aspirujące dopiero do lepszych ról. Ulegają sugestiom reżyserów i stylistów, którzy w większości są mężczyznami. Wśród hollywoodzkich reżyserów i producentów zaledwie siedem procent to kobiety.

Tym razem też uległa pani namowom agenta?

- Nie. Postanowiłam zbuntować się przeciw temu systemowi i pojechałam do San Francisco, gdzie założyłam studio filmowe Girls’ Club Entertainment. Chciałam wspierać i promować niezależne kino kobiece. Projekty, w których o coś chodzi. Interesowały mnie scenariusze, gdzie kobiety były postaciami wyposażonymi w... przemyślenia, a nie tylko idealnych rozmiarów biusty.

Nie żal pani było kariery aktorskiej?

- Nie rzuciłam zawodu. Zamieniłam tylko Hollywood na jeden z teatrów w San Francisco. To było dobre posunięcie również dlatego, że po jednym z przedstawień poznałam mojego męża (Gavin Newsom, kiedyś burmistrz San Francisco, dziś wicegubernator Kalifornii - red.). Kiedy byłam w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem, powiedziałam mu o pomyśle na film. Od razu uznał, że powinnam go nakręcić. Wspierał mnie, gdy debiutowałam za kamerą, i wspiera do dziś.

Ostatnio znów jest o pani głośno. Nakręciła pani kolejny dokument "The Mask You Live In" ("Maska, w której żyjesz"). Tym razem jest to film o problemach amerykańskich mężczyzn. Dlaczego pani, osoba kojarzona z poważną kampanią na rzecz kobiet, zdecydowała się na taki temat?

- Dotarłam do informacji, że w USA każdego dnia co najmniej trzech nastoletnich chłopców popełnia samobójstwo. Zaczęłam badać dlaczego. Rozmawiałam m.in. z niedoszłymi samobójcami. I okazało się, że często, niezależnie od indywidualnych okoliczności, za ich frustracją stoją prymitywne wzorce męskości, podpatrzone w kinie i internecie, które mają negatywny wpływ na ich relacje z kobietami, rodzicami, kolegami.

- Wielu z nich powtarzało: "Nie jestem tym chamskim kolesiem, którego udaję w szkolę. Ale boję się pokazać inną twarz, żeby nie być ciotą, cieniasem, więc robię wiele rzeczy, których potem sam się brzydzę". Początek wyobrażeń tych dzieciaków o tym, jacy mają być i kto jest "cieniasem", też ma swój początek w popkulturze.

Te dwa filmy są jakimś wzajemnym dopełnieniem?

- Oczywiście, przecież w filmach, grach i reklamach towarzyszem sexy lali jest prymitywny brutal. W kinie, odpowiednio opakowani i wystylizowani, mogą jeszcze tworzyć atrakcyjny duet. W prawdziwym życiu to zazwyczaj tragedia. Problem narzucania nam szkodliwych stereotypów przez media nie dotyczy tylko kobiet. Jeśli chcemy twierdzić, że żyjemy w wolnym kraju, powinniśmy mieć wolność w decydowaniu o tym, jak wyglądamy, jak się zachowujemy i jakie są nasze wartości. Co oglądają i czego uczą się nasze dzieci. Rozmawiałyśmy o USA, ale sądzę, że te problemy dotyczą dziś nie tylko Ameryki.

Rozmawiała: Eliza Sarnecka-Mahoney/USA

Twój STYL 5/2015

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy