Reklama

Wszędzie słucham

Na początku był głos. A potem człowiek orkiestra. Telewizja, estrada, biznes. Jedna z najlepiej rozpoznawalnych twarzy polskiej rozrywki. Kim był przed radiem?

Trendsetterem – lansował światową modę w Warszawie, lobbystą – dzięki niemu przyjechali do Polski The Rolling Stones, mistyfikatorem – za komuny udawał, że mamy w stolicy metro. W książce "RockMann" zdradza, że chciał być saksofonistą. Dobrze, że został Wojciechem Mannem.

Twój STYL: Pan jest zabawny i sympatyczny?

Wojciech Mann: Jak pani każe mi opowiedzieć dowcip, wyjdę...

Oczekiwanie narodowe jest takie, że gdzie Mann, tam beczka śmiechu...

- A tymczasem ja jestem trudny w kontaktach. Brak mi odruchu rzucania się wszystkim na szyję. W swoim czasie miałem dom otwarty, przewijały się tłumy ludzi bliżej lub mniej mi znanych. I wcale tego nie żałuję - były wygłupy, przygody. Ale teraz już mniej mnie ożywia niespodziewana wizyta.

Reklama

A co pana ożywia?

- Muzyka.

Gdzie pan słucha najchętniej?

- Wszędzie słucham. Nawet jeśli coś brzęczy w trzecim pokoju, ja słucham, co tam gra.

A jak gra Doda albo Lady Gaga - denerwuje to pana?

- Nie. Muzykę dzielę na taką, która mi coś robi, i taką, co nie robi. Dźwięki, wrażenia - od tego potrafię dostać gorączki. Mierną zauważam i ignoruję.

Słuchawki na uszach czy głośniki na maksa?

- Czasem słucham głośno. Gdy mieszkałem sam w mieszkaniu na Powiślu, miałem mój długo kompletowany, wypieszczony, coraz lepszy sprzęt. Kiedyś o 11 wieczorem zagapiłem się, rozkręciłem głośniki... Ale poszło - jakaś dobra płyta, dużo bębnów. I nagle przez ten straszliwy hurgot słyszę stukanie do drzwi. Otwieram, stoi malutka siwiutka sąsiadka. Myślę: rany boskie, zaraz wezwie policję. A ona: Przepraszam bardzo, taka ładna piosenka, może pan puścić głośniej? Lubię ludzi, którzy doceniają dobrą muzykę.

Bliscy, żona i 19-letni syn Marcin, muszą słuchać tego, co pan każe?

- Czasem tak. Jak znajdę coś, co mi się podoba, strasznie mnie nosi, muszę się z kimś koniecznie podzielić. A na przykład do pójścia do radia są jeszcze dwa dni lub pan Wasowski, który jako jedyny rozumie moje fascynacje, gdzieś wyjechał i nie odbiera. Wtedy jestem despotą, wołam domowników: chodźcie tu natychmiast, zobaczcie, jakie to jest fajne! Jak się nie podoba, to ich nienawidzę.

Jest pan uzależniony od muzyki?

- Nie obsesyjnie. Nie mam tak, że żyję, podróżuję tylko po to, żeby szperać po sklepach muzycznych. Nie muszę się pilnować: stary, przypomnij sobie, jesteś w Hiszpanii, tu jest fajne morze i jedzenie. Na przykład na wakacjach dostrzegam świat dookoła - że tutaj osły mają zamontowane nad głowami przeciwsłoneczne parasolki, a tam nazwy ulic wypisali na pomarańczowych tabliczkach. Jestem ciekawy wszystkiego. Chociaż zgoda, dla zdobycia wymarzonej płyty zrobię wiele.

Na przykład?

- Kilka miesięcy temu wypatrzyłem w internecie, że w Stanach pewien człowiek ma do sprzedania płytkę mało znanego włoskiego rockmana - stary zjechany singielek, perełka, może nawet jedyny okaz na świecie. No i miała być licytacja na miejscu, w Teksasie. Tak długo wierciłem dziurę w brzuchu kumplowi z Nowego Jorku, że w końcu wziął w niej udział. I kupiliśmy.

W rodzinnym domu słuchało się muzyki?

- Tak, z oficjalnego radia, na którym łapaliśmy też Wolną Europę. To było nielegalne, ale bardzo atrakcyjne - dorośli słuchali o polityce, ja wyłapywałem muzykę. Piosenki były po angielsku, więc szybko chciałem nauczyć się języka. Moja mama też bardzo chciała, żebym umiał. Znalazła mi nawet nauczyciela od metodystów.

Rodziców było stać na prywatne lekcje?

- Przeciwnie, to był duży wysiłek finansowy. Rodzice pochodzili ze Lwowa, tam zostawili wszystko. Mama bardzo dbała o wykształcenie moje i młodszej siostry, która dziś mieszka w Stanach. Taty właściwie w moim wczesnym dzieciństwie nie było. Władza komunistyczna wsadziła go do więzienia, spreparowano jakieś zarzuty, potem zrehabilitowano, ale kilka wspólnych lat straciliśmy. Mieszkaliśmy w sublokatorskim pokoju z dziadkami.

Muzyka była ucieczką w fajniejszy świat?

- Wtedy świat składał się z zakazów i ograniczeń, więc każdy kontakt z zachodnią kulturą był świętem. Dzisiejsze dzieciaki tego nie rozumieją. I dobrze. Ale chyba warto im opowiedzieć. Wymyślaliśmy nieprawdopodobne sposoby, żeby dorwać się do muzyki - jakieś aparaty do przesyłania dźwięku za pomocą drutu wetkniętego do gniazdka telefonicznego - żeby ten po drugiej stronie usłyszał w słuchawce. Straszne, ale to były czasy, kiedy cieszył papierek z minikomiksem dołączony do gumy balonowej.

Płyty pan miał?

- Mało, zdobywane z trudem - ktoś przywiózł, gdzieś się kupiło na czarno albo w Fotoplastikonie - u prywaciarza, to była mekka fanów dobrej muzyki, taki sklep-komis. Potem, w liceum Czackiego, założyłem z kumplem klub fanów rock and rolla, było więcej kontaktów, wymienialiśmy się płytami.

O ile się nie mylę, ten kumpel to późniejszy polityk Andrzej Olechowski.

- Tak, pojawił się w połowie liceum jako nowy. Jak dla mnie - podejrzanie duży, ale dogadaliśmy się w ułamku sekundy. On też kochał muzykę i umiał po angielsku. Wybaczyłem mu nawet, że był pupilkiem nauczycielki historii, ja z historii byłem taki sobie. Dzięki naszej komitywie powstał "Pops fan club" - nigdzie niezalegalizowany, samozwańczy. Olechowski został prezesem na Polskę, ja - na cały świat.

- Przykleiliśmy się do Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego i dostaliśmy nawet mały lokalik na Nowym Świecie. Do klubu przychodzili ludzie, którzy naprawdę znali się na rzeczy. Tłumaczyliśmy teksty, wymienialiśmy informacje. Wieść o nas się rozeszła, nawet zaproszono nas do Pagartu, żeby wypowiedzieć się na temat gustów młodzieży.

Jak to? Pagart był monopolistyczną, zależną od władzy agencją artystyczną. Poszliście do "komuchów"?

- Zrobił nam tam reklamę redaktor Marek Perlman z Rozgłośni Harcerskiej, miał bardzo rozległe kontakty. A nam imponowało, że taka niby- -wielka władza ma nas za ekspertów. Faktycznie byliśmy encyklopediami napakowanymi wiedzą o muzyce. A szef Pagartu nie bardzo się orientował, czego by chciała posłuchać młodzież. Zrobiliśmy mu listę: Rolling Stones, The Animals, The Hollies i jeszcze parę megagwiazd. Wpisaliśmy tych, których sami lubiliśmy. Uznaliśmy to za dobry żart. Wydawało nam się niemożliwe, że Pagart ściągnie kogokolwiek.

Ściągnął?

- O dziwo, tak! Właściwie, poza Beatlesami, wszystkich z naszej listy. Ale co z tego? Nawet darmowych biletów za to nie dostaliśmy. Na szczęście mieliśmy sfałszowaną, czyli własnoręcznie wykonaną pieczątkę klubu, którą podbijaliśmy lipne zamówienia - instytucje mogły zamawiać dla siebie "pulę" biletów na imprezę. W tych czasach pieczątka była najważniejsza. A my już rozgryźliśmy, jak się poruszać w świecie biurokracji. Bystrzy byliśmy.

I piękni też? Dziewczyny się wtedy w panu kochały?

- Oj, nie wiem, ale fakt faktem - ładne z nas były chłopaki. Olechowski i ja sprowadziliśmy sobie z zagranicy prawdziwe sztyblety - buty za kostkę, skórzane, z pasem gumy na boku. Takie jak mieli Beatlesi, żadne podróby. Dżinsy nosiliśmy najlepsze - lee, lewisy, wranglery. W żadnym przypadku rifle, bo one miały zamek błyskawiczny przy kieszeniach, no chyba pani żartuje, żeby w takich się pokazać.

Czy to prawda, że pan nosił loki do ramion?

- A tak. I ciągle ktoś mnie gonił do fryzjera. Sprawa była szczególnie bolesna na uczelni, bo mieliśmy tzw. studium wojskowe, a żołnierz. który dowodzi młodzieżą, nie wytrzymuje, jak widzi dłuższe włosy. Cuda wymyślaliśmy, np. sfałszowane zaświadczenie, że się gra w filmie i nie można nagle nie mieć włosów, skoro się zaczęło z włosami. Kwit od lekarza o jakiejś tajemniczej dolegliwości, która nie pozwala maszynką jeździć po szyi, bo występują pryszcze i ropnie. Albo udawanie, że ma się potworną bliznę świeżo zrobioną na głowie i trzeba chodzić w bandażach - a pod bandażami długie pióra.

Bycie trendy i znajomość angielskiego to dobre atuty dzisiaj. W tamtych czasach też się przydawały?

- Tak, na przykład kiedy do Warszawy na Jazz Jamboree, a potem na koncerty rockandrollowe przyjeżdżały wielkie gwiazdy, ja mogłem się wkręcić jako tłumacz albo i przewodnik po mieście. A to były sławy wielkoformatowe: jazzmani Georgie Fame, Charlie Haden, Ornette Coleman, a z rockmanów np. Animalsi, legendarne grupy The Artwoods czy Gerry and the Pacemakers, Cliff Richard.

Jak to było, gdy musiał pan oprowadzać tych ludzi po siermiężnej Warszawie?

- Jako ktoś, kto mimo wszystko lubi swój kraj, miałem odruch poprawiania wizerunku. Na przykład prowadziłem gościa do tunelu kolejki podmiejskiej i mówiłem, że to jest... metro. Bo było mi wstyd, że Warszawa metra nie ma. Ale zdarzały się i budujące chwile - zdumiewał mnie entuzjazm niektórych obcokrajowców, że u nas na bazarach można kupić takie fajne ciuchy. Jeden zobaczył jakiś rozwalający się ruski kożuch i oszalał ze szczęścia, inny kupił przedziwne nakrycie głowy z królika.

Balowaliście wspólnie?

- Miałem poczucie obowiązku. Kiedy w '66 przyjechali Animalsi, w Warszawie nie było nocnych klubów. Spotkaliśmy się z Olechowskim i muzykami z zespołu w hotelu Bristol i wpadliśmy na pomysł, żeby zrobić imprezę u Pućki, czyli Marii Szabłowskiej, która miała mieszkanie na Saskiej Kępie.

- W kuchni u Pućki uczyłem basistę Chasa Chandlera, jak się pije "po polsku", choć miałem o tym słabe pojęcie, bo byłem młody. Wlałem do szklanki piwo, wino, wermut, wódkę i trochę likieru i kazałem Chandlerowi wypić to duszkiem. Padł, jak stał. Tak się zaczęło, potem często imprezowaliśmy prywatnie z zagranicznymi gośćmi.

Oni wracali do kolorowego świata, a pan zostawał na szarym peronie.

- Jak wszyscy marzyłem o wyjeździe na Zachód. Udało się w roku 1964. Brat mojego ojca wyemigrował do Anglii w 1936, miał to samo nazwisko, władza w końcu uznała, że ma prawo zobaczyć ukochanego bratanka. Stryj zgodził się wysłać zaproszenie, a nie musiał, bo mnie nie znał, na oczy nie widział. Przecież mogłem być straszliwym zbrodniarzem albo komunistą.

- Trzęsącymi rękami wypełniliśmy z matką formularz paszportowy składający się z tysiąca pytań. Urzędnik pouczył mnie, że jak w rubryce "nazwisko panieńskie" dam kreskę, to odrzucą w cholerę, bo trzeba napisać "nie dotyczy". Radości z nadejścia pisma wzywającego do odbioru paszportu nie pojmie nikt, kto tego sam nie przeżył.

Pierwsze wrażenie za żelazną kurtyną?

- Jechałem pociągiem, nocą przekraczaliśmy granicę między wschodnim i zachodnim Berlinem. To było jak film propagandowy - z jednej strony ponura czarna dziura, z drugiej feeria kolorów, samochody, weseli ludzie. Jakby ktoś skalpelem przeciął świat. Stałem przyklejony do okna. A potem jeszcze Holandia i podróż promem! Przez dwie doby nie spałem ani sekundy. Na ostatnich nogach wyszedłem na peron i ten stryj mnie odebrał. I kupił mi w bufecie, proszę pani, na Liverpool Street Station sok pomarańczowy! Pani wie, jak to smakowało?

Zakręciło się w głowie w Londynie?

- Jasne. W ciągu miesiąca obejrzałem chyba 35 filmów, żeby tylko wreszcie zobaczyć to, czego mi nie pozwalali w Polsce. Chodziłem na podwójne seanse, cztery godziny siedziałem zachwycony, a wtedy można było jeszcze palić w kinie. Raj...

Żadnych przykrych odkryć?

- Owszem. Uczuciem, które dotkliwie mi towarzyszyło, był strach. Pojechałem drugi raz do Anglii latem '68, kiedy "sojusznicy" wkroczyli do Czechosłowacji. Dołączyłem do demonstracji, która szła przez Londyn pod ambasadę sowiecką. Miałem tyłek zmarszczony ze strachu, czy mnie ktoś nie sfotografuje i nie wyśle zdjęcia do Polski. Czułem się napiętnowany przez komunę.

- Pamiętam, jak będąc pierwszy raz w Londynie, nie mogłem uwierzyć, że ludzie bezkarnie chodzą po trawie. Bo u nas były wszędzie napisy "szanuj zieleń" i miałem w głowie czip, że ta zieleń to jest nie wiadomo co. A tam połacie parków, gdzie ludzie łażą, leżą, tarzają się i wszystko jest ok . Czułem się inny, chyba gorszy.

Nigdy nie chciał pan zostać za granicą?

- Chciałem wielokrotnie, ale mniej więcej po dwóch miesiącach już miałem śrubę, żeby wracać. Najsilniejszą w Stanach, gdzie zastało mnie ogłoszenie stanu wojennego. Tam przeżyłem moment poważnego wahnięcia. Tym bardziej że Amerykanie stworzyli dobre warunki - prawo pobytu, pracy. W tym czasie miałem już sporo doświadczenia w dziennikarstwie radiowym, telewizyjnym, mogłem szukać sobie miejsca. Ale skończyło się tak, że byłem na pokładzie pierwszego samolotu powrotnego, kiedy znowu uruchomiono loty do Polski.

Bo co?

- Bo może głupi jestem?

A może to jakaś miłość?

- Wszystko naraz. Nie żałuję. A jeśli miłość, to przede wszystkim do radia.

Ktoś panu powiedział, że ma pan supergłos i mógłby pracować na antenie?

- Nie, ale bardzo chciałem się nadawać. W latach 60. w pewnym momencie przestało mi wystarczać słuchanie muzyki, rozmawianie o niej, zdobywanie płyt. Chciałem się tym dzielić.

I trafił pan do Trójki?

- Gdzie tam! Najpierw do Rozgłośni Harcerskiej. Tam się nagrywało wyłącznie audycje na taśmę, był ubogi sprzęt, ale masa zapaleńców.

Pan należał do harcerstwa?

- Tak, wcześniej. Byłem członkiem zespołu Gawęda. Chociaż śpiewać nie umiałem. Chciałem grać na saksofonie, uważałem, że to jest męskie. Ale mama kupiła mi gitarę. Nie miałem cierpliwości do ćwiczeń i instrument wylądował w wersalce, a ja w Gawędzie. Szef zespołu, Andrzej Kieruzalski, mówił: bucz, tylko cicho. Jeździło się na obozy, była atmosfera, obrzędy, jakieś warsztaty, palenie papierosów, lalkarstwo - gdzieś się tam zawsze zmieściłem.

Pierwsza własna audycja?

- O płycie Donovana Fairytale. Wstydziłem się mówić, chciałem, żeby tego nie wyemitowali. Poszło jednak na antenę. Dwa razy. A kiedy rozkręcała się Trójka, redaktorzy szukali młodych sił w Rozgłośni Harcerskiej. Tak trafiłem na Myśliwiecką. Tam była twarda szkoła, trzeba było przechodzić przez stopnie wtajemniczenia, pisać wprawki, nagrywać na próbę itd.

Zaliczał pan wpadki?

- Oczywiście, a każda mogła być bardzo bolesna w konsekwencjach. Kiedyś w programie na żywo na prośbę słuchaczki przekazałem życzenia żołnierzom z jednostki pancernej 1584 i mniej więcej 30 sekund później był telefon: kto podaje numer jednostki wojskowej na antenie?! Jakoś się upiekło, ale mogłem przez to stracić pracę, bo przecież przeze mnie Amerykanie dowiedzieli się wszystkiego o naszej obronności. A trzeba dodać, że to była nadgorliwość cenzora, bo numery jednostek nie były tajne. Raz powiedziałem na antenie "kurwa", tak jakoś wyszło, i też nie było wesoło.

Miał pan kartę mikrofonową kategorii S, czyli najważniejszą. Mógł pan czytać wiadomości, na przykład ze zjazdu partii. Czytał pan?

- Nigdy.

Jak to możliwe? Za bunt mogli pana wyrzucić.

- W parę osób, z kolegami zajmującymi się muzyką, wypracowaliśmy sobie opinię głupków od rock and rolla, którym nie daje się do czytania wiadomości politycznych. To było wygodne, nigdy nie postawiono mnie pod ścianą: musisz przeczytać o plenum KC. Jak się zbliżał 22 lipca, to było wiadomo, że nam lepiej audycji do prowadzenia nie dawać. Mogliśmy być w radiu, a nie musieliśmy być umoczeni w propagandzie.

Jeszcze więcej było jej w telewizji lat 70. A pan tam poszedł. W imię czego?

- Tego, co mnie trapi do dzisiaj - wielkiej ciekawości rzeczy, których wcześniej nie znałem. Poza tym Mariusz Walter w Studiu 2 stworzył enklawę, która wydawała się mniej skażona propagandą.

Choć był to czas słynnego prezesa Szczepańskiego, pieszczocha komuny...

- Ale mnie zaproponowano działkę - jak sądziłem - neutralną, szefa "redakcji programów eksperymentalnych". Wolno mi było wpychać tam to, co mnie naprawdę interesuje. Rozważyłem wszystkie za, przeciw i uznałem, że warto. Wywalczyłem kupno i wyświetlenie w Polsce Historii muzyki rozrywkowej, to był serial - wydarzenie na skalę światową. Poza tym Studio 2 sprowadziło kilku popularnych artystów z zagranicy, choćby w 1976 roku Abbę, która była wtedy u szczytu popularności. Nie mam po tym czkawki.

W końcu sam pokazał się pan przed kamerą. Był stres?

- Jasne. Miałem znajomego w biurze łączności z widzami, gdzie można było sprawdzić, jak ludzie odbierają program. Poprosiłem: zobacz, czy po pierwszej emisji nie będzie nieprzyjemnych komentarzy. I dostałem cynk, że dzwoniła starsza pani, oburzona, że telewizja znowu pokazuje na wizji... inwalidę. No i masz - pomyślałem - gruby jednak się nie podoba. Myślałem, że o to chodzi. Ale dalej czytam w sprawozdaniu: "Kolejny człowiek w okularach korekcyjnych...". To jednak zostałem.

I zgodził się pan poprowadzić festiwal w Sopocie. Choć wcześniej wyrażał się pan o takich imprezach z politowaniem.

- Namówił mnie Jerzy Gruza. Dla mnie festiwal to był obciach. Ale w którymś momencie odezwał się ten mój kretyński zmysł: a co mi szkodzi, zobaczę, jak ta szopka wygląda od środka. No i w '87 pojechałem do Sopotu. I wylazłem na scenę. A tam patrzy na mnie kilka tysięcy ludzi...

I jeszcze ten Stevie Wonder, który każe panu śpiewać razem z nim "I Just Called To Say I Love You".

- To było straszne, on mnie na oczach publiczności po prostu zgwałcił. Miałem tylko coś przetłumaczyć i zrobić myk za kulisy. Tymczasem facet łapie mnie muskularną łapą i rozkazuje: Śpiewaj! Nie wypada szarpać się z niewidomym.

Mało kto wie, że pisał pan teksty piosenek. Na przykład taką "Muszelkę" - z niebanalnym refrenem "na na na na na" - zaśpiewał jako swój pierwszy przebój pewien mało znany skrzypek z Krakowa.

- Wodecki, zgadza się. Wie pani, to było tak - lubiłem pisać, tylko nie lubiłem tego, co piszę. Piosenki po polsku wychodziły mi miałkie. Siedziałem z głową w genialnych tekstach Doorsów, Dylana. I potem patrzę na swój, o tym facecie z muszlą - żenada! Dziś myślę, że może to była przesadna samokrytyka, w końcu wśród wielkich światowych przebojów jest tyle tekstowej prostoty. Ale przez to, że ona nie jest w języku polskim, wydaje się łatwiejsza do przełknięcia. Dlatego w końcu wolałem pisać po angielsku.

Ale po co?

- Jak to po co? Jako tekściarz stałem się członkiem Zaiksu. Ochrona praw autorskich - jedna sprawa. Ale i kasa. Kiedy piosenka z moim tekstem "Bright Days Will Come" śpiewana przez Urszulę Sipińską w roku 1972 zajęła drugie miejsce na festiwalu w Meksyku, dostałem wiadomość, że wypłacą mi honorarium w dewizach, pani wie, co to wtedy znaczyło?!

- Do Zaiksu też wpływały mi tantiemy. Pamiętam zawiadomienie, że na moje konto nadeszły dolary, korony szwedzkie i niemieckie marki - w przeliczeniu na łączną sumę... siedemnastu złotych. Ile to było wtedy? Mniej więcej tyle co dziś.

Czy w ogóle myślał pan kiedyś, żeby zająć się jakąś zupełnie inną dziedziną niż muzyka?

- Życie kazało mi przemyśleć parę alternatyw. W '82 roku, z dnia na dzień, wylano mnie z telewizora. Nowe władze, nowy układ. Musiałem się przerzucić na uczenie języka i robienie tłumaczeń. Przetłumaczyłem na angielski np. wielki album rocznicowy Filharmonii Warszawskiej. A potem z Grześkiem Wasowskim wzięliśmy się do zadania z najwyższej półki - tłumaczyliśmy nieznany w Polsce poemat Lewisa Carrolla The Hunting of the Snark (Polowanie na żmirłacza). Brałem pod uwagę, że pójdę w kierunku tłumaczenia.

Miał pan Próbę biznesową - prywatne radio. I klapa...

- Wcale tak nie myślę. Fakt, w sensie biznesowym to było szaleństwo - Krzysiek Materna i ja podeszliśmy do tworzenia stacji z zachwytem amatorów. Zatrudniliśmy masę fajnych ludzi, zamówiliśmy sprzęt. Jak nasz partner biznesowy zobaczył ten rozmach, to się osłabił. Finansowo też. Ale przez czas, kiedy radio działało, zrobiliśmy dużo bardzo dobrych rzeczy. Jakość była świetna. Zawsze dobrze nam się z Krzyśkiem pracowało.

Mann i Materna, Mann i Wasowski. Woli pan pracę w duecie?

- Jeśli muszę pracować z kimś, z kim natychmiast nie łapię porozumienia, jestem bardzo nieszczęśliwy - wychodzę i czuję się zmęczony, jakbym osobiście wyrąbał pół Puszczy Białowieskiej. A gdy trafiam z kimś na tę samą falę, np. z Wasowskim, jestem w siódmym niebie i do głowy mi nie przyjdzie, żeby grać na siebie. Kiedy Grzesiek odszedł z Trójki, poczułem się bardzo przez niego skrzywdzony.

W rankingu na najbardziej wpływową osobistość telewizyjną "Polityka" przyznała duetowi Mann-Materna pierwsze miejsce. A osobistość nie ma dziś programu autorskiego. Gdzie pan przepadł?

- Nie mam już ambicji, żeby robić show w wielkim studiu, z dymami. W bardziej kameralnym klimacie - może? Cenię sobie dobre warunki pracy - przyjazna atmosfera, dobre towarzystwo, a nie szarpanie z różnymi księgowymi machającymi przed nosem wykresami oglądalności. Nie chcę też złapać się w pułapkę, czyli życie dawnymi dokonaniami, odcinanie kuponów.

To dlatego napisał pan autobiografię?

- Napisałem, bo mnie pan Jerzy Illg z wydawnictwa Znak prosił bardzo długo. I się ugiąłem. Myślę, że parę historyjek to ciekawy zapis, jak było kiedyś.

Pana syn robi wielkie oczy, kiedy czyta o tych wszystkich idiotyzmach komuny?

- On sporo o tym wie z opowiadań. Dużo rozmawiamy.

Jaki jest Wojciech Mann - tata?

- Widzi pani, jestem dosyć późnym ojcem. Jak synek przyszedł na świat, miałem już cztery dychy. Myślę, że wiem sporo o życiu, ale z drugiej strony nie chcę być mędliwy. Generalnie staram się nie zatruwać chłopakowi życia. Jestem mało inwazyjny. Chyba się dogadujemy.

Jaki jest pana dom?

- Czasem miewamy z żoną gości na kolacji, ale to nie jest tak, że ludzie walą drzwiami i oknami. Przyjaciele to wąskie grono. Z wiekiem coraz bardziej cenię sobie spokój.

To, co w telewizji, polityka - obchodzi pana?

- Mało. Ale się orientuję.

Parytety, temat na czasie - popiera pan?

- Proszę się nie obrazić, ale nie. Parytet to dla mnie rodzaj narzuconego rygoru. Gdyby na przykład istniał taki parytet, że musi być odpowiedni procent grubych osób w mediach, to ja bym się tym zmartwił. Bo dla mnie to przyjemność i satysfakcja, że chociaż nie mam urody Artura Żmijewskiego, daję sobie radę bez wsparcia nakazem urzędowym.

Ale nie ma pan nic przeciw feministkom?

- Skąd. Tylko mój stosunek do feminizmu to mieszanina pełnego zrozumienia dla praw kobiet z - jednak - konserwatyzmem. Nie pielęgnuję stereotypu, że ja mam przywilej chodzić w zbroi na wojnę, a kobieta powinna zrobić kanapki na drogę. Ale stary podział ról: ja przepuszczam w drzwiach i chronię, a ona może być tą słabszą, nie jest mi obcy.

Dżentelmen starej daty?

- Pozostańmy przy dżentelmenie. Chociaż... Niedawno przeczytałem w gazecie: "Na skrzyżowaniu tej i tej ulicy samochód potrącił 61-letniego mężczyznę. Karetka odwiozła staruszka do szpitala". Mam 62 lata, proszę pani. Dla niektórych to poza granicą przeżywalności. Na szczęście, w głowie - ciągle maj.

Rozmawiała Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój STYL 2/2011

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy