Reklama

Wiem, że jestem inna

Nie umie chodzić wolno, bo ma do zrobienia milion rzeczy. Sztuką zajmuje się "od zawsze". Gdy została dyrektorką Zachęty, i o niej, i o galerii zrobiło się głośno. Jednak jej epokowe książki o polskim życiu artystycznym nie wywołały takiego poruszenia jak książka o życiu własnym. Anda Rottenberg rozmawia z nami prywatnie.

"Mój potencjał pamięciowy znajduje się w górnym przedziale normy przewidzianej dla mojej grupy wieku. Muszę się więc jeszcze trochę pomęczyć, zanim nadejdzie czas czysto biologicznej egzystencji z wyczyszczoną pamięcią i roztargnionym uśmiechem. Niestety", pisze gdzieś w dziwnej, niefabularnej autobiografii, która, jak dotąd, jest najżywiej komentowaną tegoroczną książką w Polsce. Jedna z nielicznych znanych na świecie polskich krytyków sztuki, kuratorka - ostatnio "kontrowersyjna", wcześniej po prostu nadaktywna. Opiekunka Gruppy - najważniejszego zjawiska w polskim malarstwie lat 80., dyrektorka Zachęty. Córka Lidy Biełogłazowej i Wolfa Rottenberga - "łagierne" dziecko. Matka Mateusza, który już nie żyje. "Potencjał pamięciowy" Andy Rottenberg jest ciężarem. Stąd jej książka. I nasza rozmowa.

Reklama

Twój STYL: W swojej autobiografii pisze Pani, że od dzieciństwa czuje się obco w świecie.

Anda Rottenberg: Zawsze chciałam być taka sama jak rówieśnicy. Mieć na imię Kasia lub Marysia, nazwisko kończące się na "ski". Dzieci nie lubią być inne. Ale nie dało się uciec od faktu, że jako córka Rosjanki i Żyda mam złożoną tożsamość. Wiedziałam, że jestem inna.

TS: Dlatego ojciec nauczył Panią boksu?

Anda Rottenberg: Zaraz po wojnie mieszkaliśmy w Nowym Sączu. Miałam pięć lat. Ojciec uważał, że muszę być odważna i skuteczna, a zatem powinnam umieć się bronić. Biłam się do trzynastego roku życia, dopóki nie urósł mi biust. Walczyłam o pozycję w grupie. Widzę, że to samo robi dziś moja wnuczka.

TS: Bije kolegów?

Anda Rottenberg: Nie, ma inne metody. Gdy ostatnio zmieniła szkołę, bo poszła do gimnazjum, cały wrzesień nie było mowy o nauce. Pracowała na swoją pozycję. Po miesiącu wszystko się uspokoiło. Zapytałam:

"I jak? - W porządku" - uśmiechnęła się.

TS: Ojciec przekazał Pani żydowską tradycję?

Anda Rottenberg: Niestety nie. Pochodził z Podhala, uważał, że polska kultura jest dobra, nie ma powodu dziecku zawracać głowy czymś jeszcze. Nie obchodził żydowskich świąt, nie zachował żadnych rytuałów. Oprócz jedzenia ryby po żydowsku, którą robiła moja mama. Ale równie chętnie szykowała wiedeńskie bułeczki, ruskie pierogi czy syberyjskie pielmieni. To są uszka nadziewane surowym mięsem. Gotuje się je i podaje z masłem lub śmietaną.

TS: To zamiłowanie mamy do gotowania nie było przypadkowe?

Anda Rottenberg: W czasie wojny mama przeżyła blokadę Leningradu. Niewyobrażalna liczba ludzi zginęła tam z głodu. Do końca życia miała obsesję jedzenia. Pochłaniała i gromadziła żywność w strasznych ilościach. Z powodu nadwagi miała kłopoty z sercem. Gdy raz trafiła przez to do szpitala, przyjechałam z Warszawy i opróżniłam jej dwie lodówki z tłustych zapasów.

TS: Pisze Pani, że całe życie się od mamy uwalniała.

Anda Rottenberg: Była silną kobietą, choć chyba nie zdawała sobie z tego sprawy. Źle się czuła w Nowym Sączu, więc wzięła mnie i na początku lat pięćdziesiątych pojechała do Legnicy, tam było więcej Rosjan. Pamiętam, że na jakimś gruzowisku spadająca szyba niemal ucięła mi palec. Mama wdarła się do szpitala w rosyjskich koszarach. Tylko dzięki temu obie dłonie mam całe. Moi znajomi, którzy widzieli we mnie mocną kobietę, dziwili się, że przy mamie staję się małą dziewczynką, którą ona nieustannie sztorcuje.

TS: W książce poświęca jej Pani dużo miejsca.

Anda Rottenberg: Żałuję, że tak mało zapamiętałam z jej opowieści. Mama miała talent gawędziarski i mnóstwo anegdot na każdą okazję. Obiecywałam sobie, że kiedyś posadzę ją przed magnetofonem i wszystko nagram. Ale nie zdążyłam. Mama odeszła.

TS: Została zasztyletowana w swoim mieszkaniu.

Anda Rottenberg: Malowała serwisy porcelanowe na zamówienie. Morderca pewnie szukał pieniędzy, nie wiedział, że ich nie ma. Nigdy go nie ujęto.

TS: Co Pani przejęła z charakteru mamy?

Anda Rottenberg: Wiele razy się nad tym zastanawiałam. To trudny problem, bo tak naprawdę nie znamy siebie. To inni znają nas lepiej. Mama nie była małostkowa, ja też nie chowam urazy o drobiazgi. Na pewno mam po niej pewien radykalizm.

TS: Wyjazd z Legnicy do Warszawy, żeby studiować historię sztuki, to była radykalna decyzja?

Anda Rottenberg: Nie, ona była oczywista. Przerażało mnie życie w małym mieście, gdzie wszystko było przewidywalne: trzy restauracje, dom kultury, lokalne pisemko. Mogłam zostać czyjąś żoną i pracować w sklepie. W Legnicy i w domu rodzinnym czułam się jak w więzieniu. Rodzice wyznawali zasadę, że z dzieckiem się nie dyskutuje. Dziecko ma zapracować na akceptację rodziców. Dobrze się uczyć, być posłuszne i nie zawracać głowy. Długo na tę akceptację pracowałam, potem się zbuntowałam. A jak się zbuntowałam, zerwałam wszelkie więzi.

TS: Przestaliście rozmawiać?

Anda Rottenberg: W ogóle rodzice mało ze mną rozmawiali. Dzieci nie traktowało się wtedy poważnie. Gdy podrosłam, mogłam umyć podłogę, ugotować obiad. Ale moje zdanie zaczęło się liczyć dopiero, kiedy wyjechałam.

TS: Musiała się Pani czuć samotna.

Anda Rottenberg: Bardzo, choć może nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dziecko nie operuje takimi pojęciami jak samotność. Ale pamiętam, że ubolewałam nad brakiem rodzeństwa. Mama nie mogła mieć więcej dzieci. Nie miałam też poczucia, że mogę znaleźć oparcie w rodzicach i podzielić się z nimi swoimi problemami.

TS: Wojna zamknęła ich na czułość?

Anda Rottenberg: Nie wiem. Myślę, że mnie kochali, ale mieli swoje problemy. Rozmaite: życiowe, emocjonalne, ze sobą. Pochodzili z innych światów, mentalnie i geograficznie. Ojciec miał romansową naturę, zdradzał mamę. Ona kpiła z jego finansowej niezaradności: "Trafił mi się Żyd, który nie ma głowy do interesów". Zarabiała sama.

TS: Pani matka była zapobiegliwa, za to ojciec był hazardzistą?

Anda Rottenberg: Dziś tak muszę na to spojrzeć. Do rodzinnej legendy przeszedł fakt, że po wojnie przegrał w trzy karty pieniądze ze sprzedaży domu. Do końca życia przegrywał swoją rentę. Na tym polega nałóg. Hazardzista zawsze ma nadzieję, że się odegra. Tata grał, mama nałogowo jadła. Mnie poszło w pracoholizm. Kiedy nie mam nic do zrobienia, czuję niepokój. Tak sobie organizuję życie, żeby zawsze mieć coś do załatwienia. Nie umiem odpocząć.

TS: Usiąść i się ponudzić?

Anda Rottenberg: Albo pojechać na wakacje. To przekracza moje wyobrażenia. Próbowałam wiele razy. Leżę w grajdole na plaży, czytam książkę za książką i marzę, żeby już wrócić do Warszawy. Bardzo chciałabym nauczyć się odpoczywać. Pracuję nad tym. Staram się rozluźnić, popatrzeć w niebo i pomyśleć: "jak pięknie". Trwa to dziesięć minut i mówię: "No już dobrze, wystarczy". To okropne. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, w jakiej pułapce tkwiłam całe życie.

TS: Od pierwszego pójścia do pracy?

Anda Rottenberg: Poszłam do pracy w wieku siedemnastu lat. Ale traktowałam to jako przymus, z którego wyzwoliły mnie studia. Zanim jednak je skończyłam, znów musiałam pracować - na utrzymanie i zameldowanie w Warszawie. Zaraz po dyplomie w 1971 roku urodziłam Mateusza, ale nie chciałam stracić życia. Pracowałam w Zachęcie, zajmowałam się dzieckiem, a były jeszcze wernisaże, kino, spotkania ze znajomymi. Żeby wszystko połączyć, trzeba się spieszyć. I potem człowiek z tego pośpiechu nie może wyjść. Ja nawet chodzę szybciej niż inni. Nie tak dawno pojechałam z dwiema koleżankami na Słowację. W lesie było dużo śniegu, samochód jechał na łańcuchach jakieś 15 km na godzinę. Dla mnie to nie do wytrzymania, cała się gotowałam. Mówię: "To ty jedź, a my pójdziemy na piechotę do tych gorących źródeł". Ruszyłyśmy i wyglądało to tak, że ja rwałam do przodu, zatrzymywałam się i czekałam, aż koleżanka mnie dogoni. Ona podchodziła spacerkiem i mówiła: "Bosko. Spójrz na ten śnieg na drzewach". A ja nalegałam: "Chodźmy już". I tak przez 12 kilometrów.

TS: Gratuluję kondycji.

Anda Rottenberg: Byłam akurat po zrobieniu wystawy, przy której straciłam pięć kilogramów. Pracuję do momentu, aż padnę. To też z braku cierpliwości. Mówię do ekipy: "Proszę przymierzyć obraz". Oni idą, biorą go, niosą, przystawiają do ściany To trwa, więc chwytam za drugi. I kondycja coraz lepsza. Kończy się na tym, że o drugiej w nocy młodzi koledzy proszą: "Pani Ando, powiesimy resztę wcześnie rano". Ja na to:"Skoro jesteście zmęczeni, trudno". Nie umiem inaczej.

TS: A ciało nie mówi "stop"?

Anda Rottenberg: Gdy pracuję, nie, bo jadę na adrenalinie. Potem odchorowuję. W naszym zawodzie mówi się o depresji powernisażowej. Treścią pracy jest to, co się robi, zanim przyjdzie publiczność. Gdy już jest, mówi się "dzień dobry", wpuszcza ludzi do sal i najlepiej samemu po cichu się wymknąć. Często tak robiłam. Czasem, gdy mniej się napracowałam, to ważne było święto z artystami. Żeby się po wernisażu spotkać przy stole.

TS: I napić?

Anda Rottenberg: Też. Nie unikam alkoholu, ale nie miałam z nim kłopotu. Choć tradycje rodzinne mam mocne. Ojciec mamy był alkoholikiem. Uzależniony od alkoholu był - i jest - ojciec Mateusza, mojego syna.

TS: Syn brał narkotyki. Strasznie tego dużo wokół Pani.

Anda Rottenberg: Widocznie coś takiego jest w uzależnieniu, że je się dziedziczy, ma się rodzinną skłonność.

TS: Jak zaczynał Pani syn?

Anda Rottenberg: Jak wiele nastolatków. Od zabawy. Nie wiedziałam, że na wakacjach u babci wącha klej. Przyznał się wiele lat później. Swojemu ojcu mówił: "Ty reprezentujesz starą kulturę alkoholową, a ja nową generację: narkotykową". Brał heroinę.

TS: Od dziecka poszukiwał mocnych wrażeń?

Anda Rottenberg: Kradł. Kiedyś mi powiedział, że to jest kop, każde ryzyko daje podniecenie i to jest bardzo przyjemny stan. Wejść do sklepu i na oczach ekspedientki ukraść elegancką parę butów. Najlepszą w sklepie. Zapytałam go: "Mam pójść na policję i powiedzieć, że kradniesz? On wzruszył ramionami: - Jak chcesz, to idź".

Nie mogłam, to było ponad moje siły. Więc czułam bezradność i frustrację. Oczywiście próbowałam go ratować. Rozmawiałam, prosiłam, krzyczałam. Płakałam. Kilka razy zawoziłam go na odwyk do szpitala, przekonywałam, żeby poszedł do Monaru. Ale nałóg to choroba, nie mogłam się za niego wyleczyć. Jemu samemu zabrakło na to siły, a społeczne czy rządowe programy opieki nad osobami uzależnionymi właściwie nie istniały. Zaczyna się o tym mówić po dwudziestu latach życia w nowym systemie, jeszcze nadal bardzo nieśmiało. Wtedy jednak nie wiedziałam, że leczenie nie jest kwestią decyzji, że to trudny program. Miałam z synem bardzo silną relację, ale po latach nasz kontakt zaczął się rwać.

TS: Górę wziął narkotyk?

Anda Rottenberg: Nawet nie. Mateusz zniknął mi z pola widzenia. Był dorosły, miał życiowe komplikacje w które mnie nie wciągał. Widywaliśmy się coraz rzadziej. Trafił do więzienia, najpierw za próbę włamania, potem za handel narkotykami. Szalałam z niepokoju, ale nie potrafiłam mu pomóc. Więzienie go zmieniło, stał się szorstki, odsunął się jeszcze bardziej.

TS: A w końcu zniknął na dobre.

Anda Rottenberg: To było najgorsze doświadczenie mojego życia. Przez dziesięć lat nie miałam z nim kontaktu. Byłam całkowicie bezradna. Przy mojej potrzebie działania przeżywałam męki. A mogłam tylko czekać na wiadomość od policji.

TS: Która dopiero niedawno udowodniła, że Pani syn nie żyje od dziesięciu lat. Ale ciała nie ma.

Anda Rottenberg: Ciało się znalazło i zostało ponownie pochowane już po skończeniu książki. Pisałam ją z wielu powodów, jednym z nich była złość na policję i prokuraturę, które zrobiły dużo, żeby nie odnaleźć mojego syna. A ponieważ przez dziesięć lat nie można tylko siedzieć i czekać, musiałam znaleźć sobie zajęcie zastępcze.

TS: Co to było?

AR: Praca. Żeby zająć umysł, ręce, całe ciało. Więc pracowałam, prowadziłam Zachętę, przygotowywałam dziesiątki wystaw. Może był to mechanizm kompensacyjny? Starałam się nie wyglądać na osobę, która ma jakiekolwiek problemy ze sobą i z życiem...

Rozmawiał: Roman Praszyński

Zdjęcia: Iwona El Tanbouli-Jabłońska & Maciej Jabłoński/F11

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy