Reklama

Rób, co chcesz

Po rozwodzie ruszyła w podróż. Żeby się poukładać, dowiedzieć więcej o samej sobie. Wróciła do domu i napisała książkę. "Jedz, módl się, kochaj" stało się światowym bestsellerem, a ona milionerką.

Ostatnio jest wymieniana pośród setki najbardziej wpływowych kobiet świata. Czy dlatego, że dzięki niej tak wiele z nas postanowiło zmienić życie? Elizabeth Gilbert opowiada "Twojemu Stylowi" o sile prostych historii i właściwych życiowych wyborach.

Twój Styl: Mieszka pani we Frenchtown, ponad sto kilometrów od Nowego Jorku. Autobus dojeżdża tu raz na tydzień. Nie brak pani wielkiego miasta?

Elizabeth Gilbert: Lubię metropolie, ale wychowałam się na małej farmie w Connecticut i chciałam wrócić do wiejskich klimatów. Wybrałam Frenchtown, bo spodobali mi się jego mieszkańcy. Pomyślałam: warto zainwestować w to miasteczko. Otworzyliśmy tu z mężem sklep "Two Buttons" (Dwa Guziki) z ręcznie robionymi meblami i przedmiotami z całego świata. Od niedawna działa też knajpka, gdzie można zjeść dania z ekologicznych produktów. Daliśmy pracę kilkunastu osobom.

Reklama

Wszystko, czego pani dotknie, zmienia się w plik dolarów?

- Ten biznes wymyślił mój mąż José, Brazylijczyk. Z konieczności. Gdy trzy lata temu wracaliśmy z wakacji, odmówiono mu prawa przekroczenia granicy. Od amerykańskiego rządu dostaliśmy ultimatum - albo się pobierzemy i wtedy José może legalnie wrócić do Stanów, albo nigdy nie zostanie wpuszczony do kraju. Kłopot, bo zarzekaliśmy się, że nie weźmiemy ślubu - oboje mamy za sobą trudne rozwody. Nie mieliśmy jednak wyboru, chcieliśmy mieszkać w Ameryce. Najpierw jednak musieliśmy spędzić rok w Laosie i Wietnamie. Tyle czasu zajęło urzędnikom wydanie pozwolenia na nasz ślub. I na tym "wygnaniu" José wpadł na pomysł, by otworzyć sklep z przedmiotami przywiezionymi z naszych podróży. Ja zajęłam się wystrojem, bo lepiej znam gust Amerykanów. Mam poczucie, że to co podoba się mnie, polubią także inni.

Tak działa pani małżeństwo - to co uwielbia pani, musi akceptować partner?

- Raczej tak. Zawsze jednak rozmawiamy. Kilka miesięcy temu kupiliśmy ruderę i razem zrobiliśmy z niej miejsce marzeń. Każdy przedmiot w "Dwóch Guzikach" dobieramy według prostej zasady: ma być piękny. Kierując się takimi kryteriami, przywieźliśmy wisiorki z Indii, tkaniny z Indonezji, meble z Wietnamu, indiańskie amulety. Nie prowadzimy jednak sprzedaży wysyłkowej. Nie kupisz u nas niczego, dopóki nas nie odwiedzisz. Nasz plan marketingowy brzmi "kiedyś ludzie i tak nas znajdą".

W pani nowej książce "I że cię nie opuszczę... czyli love story" pisze pani o małżeństwie. Opisała pani nie tylko jego historię od początku dziejów, ale także zaprosiła innych ludzi, by opowiedzieli o swoich związkach. Czy dlatego, że obawiała się pani ślubu?

- Bardzo. Zastanawiałam się, co zmieni się w moim życiu, gdy znów będę żoną. Co się stanie z moją autonomią, prywatnością? Chciałam wyjaśnić swoje obawy, pokazać wszystkie aspekty małżeństwa i przytoczyć badania na jego temat, zebrać opinie psychologów, Kościoła, historyków, a także moich bliskich.

Próbowała pani "odczarować" instytucję małżeństwa po rozwodzie?

- Moje pierwsze małżeństwo rozpadło się z hukiem, bardzo przeżyłam rozwód - wychowałam się w protestanckim domu, w którym rodzice wpajali mi, że nie należy popełniać błędów. Miałam wyrzuty sumienia, bo to ja odeszłam i zawiodłam siebie i bliskich. Myśl o następnym ślubie napawała mnie strachem, ale teraz się cieszę, że po raz kolejny wyszłam za mąż. Dało mi to poczucie bezpieczeństwa, którego zawsze szukałam. Straciłam tyle czasu, uganiając się za mężczyznami i miłościami, to wielka ulga, że już nie muszę tego robić.

Dość surowo się pani ocenia. To protestanckie wychowanie?

- Wraz z siostrą Catherine, która również jest pisarką, zawsze czułyśmy się doceniane, jednak nie byłyśmy zepsute. Tata jest inżynierem, a mama pielęgniarką - dawali nam mnóstwo miłości, ale stawiali poprzeczkę bardzo wysoko. Nasi rówieśnicy mieli większą swobodę, my musiałyśmy ciężko pracować na farmie, zajmować się zwierzętami, ogrodem i domem. Miałyśmy być odpowiedzialne, pragmatyczne i samowystarczalne. Matka powtarzała nam, że nie powinnyśmy być od nikogo zależne. Uważała, że tylko kiedy będziemy mocne i nie damy się zastraszyć, uda nam się robić w życiu to, co chcemy. Była również przekonana, że jesteśmy mądre i ponadprzeciętnie utalentowane.

To dlatego jako siedemnastolatka bez kompleksów wysyłała pani swoje teksty do "New Yorkera"?

- Gdy miałam kilkanaście lat, wysyłałam teksty do różnych redakcji. Opisywałam w nich swoje młodzieńcze przygody, ale widocznie nikogo nie interesowały, bo moje artykuły odrzucano przez wiele lat. Wiedziałam jednak, że kiedyś wreszcie mi się uda. Miałam długoterminowy cel, bo moim marzeniem było opublikowanie tekstu przed śmiercią, a ponieważ wszyscy w mojej rodzinie żyją długo, zbytnio się nie denerwowałam. Potem skończyłam nauki polityczne na Uniwersytecie Nowojorskim i wciąż próbowałam pisać. Po studiach roznosiłam gazety, zdążyłam być kelnerką i kucharką. Zmieniałam zawody nie tylko dlatego żeby się utrzymać, ale również po to, by mieć ciekawe tematy do artykułów. Wreszcie napisałam krótką historię "Pielgrzymi" o mężczyznach, których poznałam w swoim życiu, i wysłałam ją do męskiego magazynu "Esquire". Tekst tak bardzo się podobał, że potem szybko dostałam stały angaż w "GQ", "Spinie" i "New York Timesie".

Odwagi pani nie brakowało.

- Wpoiła mi ją matka. Nie była najpiękniejsza czy najmądrzejsza, ale z pewnością jak nikt inny wierzyła w siebie i w nas. Uwielbiam historię, kiedy po raz pierwszy miałam pójść do szkoły podstawowej, a mama przed wyjściem tłumaczyła mi, jak powinnam się zaprezentować, by zapamiętano moje nazwisko. Przyszłam przed wszystkimi, uścisnęłam rękę nauczycielce i powiedziałam: "Nazywam się Elizabeth Gilbert i będę pani uczennicą. Cieszę się, że mogę uczęszczać na pani lekcje". To w pewnym sensie dzięki mojej matce miałam "skrót przez życie", bo bez obaw parłam do przodu. Moi koledzy zadręczali się przez tyle lat i nie wierzyli we własne siły. Dziś są po trzydziestce - piętnaście lat zajęło im wysłanie pierwszego tekstu do wydawcy. Wychowano ich w przekonaniu, że trzeba być ostrożnym i nie warto się wychylać. Ja uważam, że trzeba próbować.

Pracując nad "I że cię nie opuszczę" chciała pani jednak porzucić zawód, bo sądziła, że nie jest wystarczająco dobrą pisarką.

- Wątpiłam wiele razy i byłam przerażona, bo nie chcę wracać do innych zawodów. Chcę pisać książki, ale się martwiłam, że zawiodę czytelników. Dziś wiem, że nie zadowolę wszystkich, więc opisuję to, co w danym momencie jest dla mnie ważne, nie oglądając się na krytykę. Znam swoje ograniczenia, nie jestem wysportowana, dobrze skoordynowana. Nie lubię ekstremalnych wyzwań i szybkości. Nie mam artystycznej duszy, nie jestem muzykalna, a matematyka i fizyka to dla mnie czarna magia. Umiem za to opowiadać historie, a przecież ktoś musi pisać książki. Dlaczego nie ja?

Dziś zajmuje się pani problemami kobiet, w przeszłości jednak publikowała pani tylko w męskich magazynach. Kiedyś mężczyźni byli dla pani ważniejsi?

- Dziesięć lat temu na pewno tak. Zawsze świetnie się przy nich czułam i starałam się być w ich towarzystwie. Nigdy nie zgadzałam się z tezą, że "mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus". Wcześniej, jako dwudziestolatka miałam zresztą obsesję na punkcie facetów. Zakochiwałam się w nich bez pamięci, zachwycona ich wolnością.

- Gdy myślę o wszystkich mężczyznach, z którymi byłam, dochodzę do wniosku, że ich nie kochałam, po prostu chciałam być taka jak oni. Pragnęłam ich pewności siebie, siły, umiejętności, swobody. Imponował mi męski brak kompleksów i obaw, przeświadczenie o własnej atrakcyjności. Podziwiałam facetów za to, że mogą wszystko powiedzieć, do każdego dotrzeć. Według mnie jeszcze kilkanaście lat temu kobiety obawiały się wszystkiego, nie wierzyły w siebie...

Kiedy więc nastąpiła "wielka zmiana"?

- Gdy moje życie zaczęło się walić. Rozpadło się moje małżeństwo, a kolejne historie miłosne były porażkami. Przestałam koncentrować się na facetach, zaczęłam dbać o siebie. Pojechałam w podróż do Włoch, Indonezji, by zastanowić się mad sensem życia. Tę podróż opisałam właśnie w "Jedz, módl się, kochaj".

Szukała pani celu, a na Bali znalazła pani obecnego męża. Czy to jemu zwierza się teraz pani ze wszystkiego, czy może najlepszej przyjaciółce?

- W ogóle staram się nie używać określenia "najlepszy przyjaciel". Znam mnóstwo kobiet, które straciły przyjaciółki, bo zmieniło się ich życie osobiste - założyły rodziny, związały się z nowymi partnerami, rozstawały albo schodziły się z nimi ponownie.

Uważa pani, że gdy wchodzimy w związki, rodzimy dzieci, to odrzucamy kobiecą przyjaźń?

- Jesteśmy bardziej zdystansowane, wybiórczo dobieramy ludzi. Trudno jest nam utrzymać przyjacielskie relacje, bo jedna z nas przeważnie czuje się zdradzona, opuszczona. Ja byłam w życiu po obu stronach, rezygnowałam z przyjaźni albo ze mnie rezygnowano.

A czy teraz poświęca pani wystarczająco dużo uwagi mężowi i przyjaciołom?

- Z José jesteśmy razem częściej niż inne pary - nie pracujemy w korporacjach, nie mamy dzieci. Uwielbiamy wspólnie gotować, dyskutować i pić wino. Mąż ma włoskie korzenie, to świetny kucharz - jest nie tylko moim ulubionym szefem kuchni, ale wszystkich w okolicy. Zaproszenie na kolację w naszym domu jest dla znajomych najważniejszą informacją dnia. Uwielbiam być z José, ale muszę mieć przestrzeń tylko dla siebie - jej brak jest chyba jedynym minusem małżeństwa. Często ćwiczę jogę i jeśli nie piszę, każdego dnia wiele godzin spędzam z psem. To zresztą mój najlepszy kumpel, do którego często mówię.

W "I że cię nie opuszczę" dochodzi pani do wniosku, że kobiety, które tak jak pani nie mają dzieci, są bardziej empatyczne. Nazwała się pani nawet "ciotką świata" - co to oznacza?

- Przecież nawet w żartach to właśnie ciotka, która nigdy nie wyszła za mąż, najbardziej troszczy się o wszystkich w rodzinie. Za to każda matka musi poświęcić całą uwagę dzieciom, inaczej byłaby uznana za złego rodzica. Nawet najgorsza, najbardziej leniwa mama ma o wiele więcej obowiązków niż ja. Dlatego ja, z całą masą niewykorzystanej energii, zajmuję się wszystkimi wokół. Napisałam, że w dziejach to właśnie bezdzietne kobiety częściej poświęcały się społeczeństwu. To one były pielęgniarkami, nauczycielkami, prowadziły sierocińce. Potrzebujemy ich.

- A ja po opublikowaniu "Jedz, módl się, kochaj" mam mnóstwo pieniędzy, których nie mam na kogo wydawać. Sponsoruję więc utalentowanych młodych artystów. Wspieram rodziców, którzy nie mogą sobie pozwolić na wysłanie dzieciaków do szkół. Chcę zburzyć stereotyp myślenia o kobietach, które nie mają potomstwa, że są zgorzkniałe i sfrustrowane. Nikt nie mówi o tym na głos, ale prawda jest taka, że są kobiety, których przeznaczeniem rzeczywiście jest macierzyństwo, ale są też takie, które nigdy nie powinny mieć dzieci. Tragedia dzieje się wtedy, gdy na siłę chcemy wejść w role, do których zupełnie się nie nadajemy.

Mężczyźni są albo odchodzą. Przyjaźnie zawiązują się i kończą. Nie obawia się pani, że bez dziecka zostanie sama?

- Przepraszam za te słowa, ale znam matki, które są najbardziej samotne na świecie. Nigdy nie będę się tak czuć. Mam mnóstwo znajomych na całym świecie. Zawsze znajdę cel i zajęcie, bez względu na to, czy obok będzie mąż, przyjaciółka. Na pewno jest mi łatwiej niż innym, bo w momentach kryzysu mam swoje książki.

Pani nazwisko znalazło się na liście stu najbardziej wpływowych kobiet wszech czasów tygodnika "Time".

- Niezbyt poważnie traktuję takie rankingi. Oczywiście, była to dla mnie niespodzianka i zaszczyt, ale w roli "najbardziej wpływowej" nie czuję się komfortowo. Otworzyło się przede mną mnóstwo możliwości, które diametralnie mogły zmienić moje życie. A ja nie chciałam prowadzić żadnych talk-show czy międzynarodowych konferencji. Nie dlatego, że taka praca mi nie odpowiada - to po prostu nie jest moja ścieżka. Jestem pisarką, której przydarzyło się napisać bestseller.

Moja koleżanka po lekturze "Jedz, módl się, kochaj" zmieniła życie, rzuciła pracę i założyła własny biznes. Kobiety oczekują od pani rad - to duża odpowiedzialność...

- Nie chcę dla nikogo być mentorem. Nie mam do tego ani prawa, ani predyspozycji. Miałam za to - w przeciwieństwie do innych kobiet - trzy lata, które mogłam poświęcić na czytanie, przygotowywanie się do książki. Napisałam o małżeństwie, bo się go obawiałam. Jeśli ktoś znajdzie w mojej książce wskazówkę dla siebie, będę się cieszyć. "I że cię nie opuszczę" nie jest jednak przepisem na udany związek.

Miała pani wpływ na ekranizację książki? Premiera w sierpniu - w pani rolę wcieliła się Julia Roberts, a pani mężem jest Javier Bardem.

- Gdy się dowiedziałam, kto ma nas zagrać, myślałam, że to żart. To piękni ludzie, a my przecież nie jesteśmy tak atrakcyjni jak oni.

Widziała już pani film?

- Tak i płakałam. To ujmująca historia o tym, że każda z nas może robić w życiu, co zechce. Wiele kobiet o tym zapomina, bo zajmujemy się uszczęśliwianiem innych. Pamiętajmy, że cokolwiek robimy, jest dobre. Nie ma nic nienormalnego w tym, że czasem komplikujemy sobie życie, że się rozwodzimy, że ponosimy porażki, że nie potrafimy się pozbierać. Cieszę się, że otwarcie mówię o tym w swoich książkach. I że w filmie opowie o tym Julia Roberts.

Rozmawiała Dagmara Wirpszo

Twój Styl, nr 6/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama