Reklama

Poławiaczka trendów

Co będzie się nam podobało za rok, dwa lata, pięć lat? Li Edelkoort, najsławniejsza trendsetterka świata, już to wie. Przewidywaniem naszych gustów zajmuje się od ponad 30 lat. I ma opinię nieomylnej. Uznawana jest za jedną z najbardziej wpływowych postaci w środowisku mody i designu. W "Twoim Stylu " mówi o tym, jak została guru łowców trendów, skąd biorą się nowe tendencje w modzie i jaki będzie świat przyszłości.

"Twój Styl": Jak wpadła pani na pomysł, by żyć z przewidywania tego, co będzie modne w przyszłości?

Li Edelkoort: - Pomysł znalazł mnie. Gdy miałam 16 lat, pewna holenderska gazeta dla nastolatek ogłosiła wśród czytelniczek konkurs na projekt sukienki karnawałowej. Wzięłam w nim udział. Pamiętam, że narysowałam krótką tunikę obwiązaną wymyślną szarfą, a do niej spodnie o nieznanej wówczas długości do kolan - przypominały eleganckie szorty.

Wygrała pani ten konkurs?

- Nie. Wydarzyło się za to coś dużo bardziej istotnego. Znana holenderska dziennikarka napisała o moim projekcie artykuł! Wyjaśniła w nim, że jury nie przyznało mi głównej nagrody, bo moja propozycja była zbyt zaskakująca i awangardowa jak na karnawałową kreację balową dla Holenderki. Ale dodała, i to było najważniejsze, że coś podobnego kilka tygodni wcześniej widziała na pokazach mody w Paryżu. Dodajmy, że wówczas, czyli w połowie lat 60., żadna gazeta w Holandii nie publikowała zdjęć z pokazów. Było oczywiste, że nastolatka z prowincji nie mogła niczego "ściągnąć".

Reklama

- Ta dziennikarka napisała też, że skoro mam taki dar przewidywania, to może powinnam się tym zająć zawodowo. Wyobraża pani sobie!? 45 lat temu ktoś napisał coś takiego! I to mi nagle uporządkowało cały świat. Uwierzyłam w ten dar. Poinformowałam rodziców, że wybieram się na wydział projektowania Akademii Sztuk Pięknych w Arnhem. Ale już wtedy myślałam raczej o przewidywaniu trendów niż o własnych projektach.

Skąd wziął się u pani ten dar? W rodzinie ktoś zajmował się modą albo przepowiadaniem przyszłości?

- Nie. Pochodzę z małego miasteczka, gdzie nikt nie interesował się modą ani jasnowidzeniem. Matka była nauczycielką, ojciec chemikiem. Rodzice byli praktyczni i racjonalni, choć nie przypominali typowych mieszczan z prowincji. Pociągał ich intelektualny ferment, czasem zapraszali więc do domu studentów z pobliskiego uniwersytetu i dyskutowali z nimi o książkach, nowych ideach.

Tak się zaczęło pani zainteresowanie "wielkim światem"?

- Nie brałam udziału w tych dyskusjach. Byłam raczej odludkiem. Zamykałam się w pokoju i coś rysowałam albo konstruowałam tekturowe obiekty własnego pomysłu. Dzięki temu, że rodzice cenili mój indywidualizm, nie miałam kompleksów.

Podobno już podczas studiów wpadła pani na pomysł założenia własnego "biura przewidywania tego, co będzie modne"?

- Tak. Wydawało mi się, że naprawdę mam dar wyczuwania trendów. Zdarzało się, że przygotowywaliśmy z kolegami jakąś wystawę na koniec semestru. Sugerowałam inspiracje etniczne, a kilka miesięcy później w gazetach czytałam teksty zatytułowane "etno znowu w modzie". Takich zbiegów okoliczności było sporo.

Zawód trendsettera jeszcze wtedy nie istniał.

- Istniał, tylko nie był zbyt znany. Dowiedziałam się o nim, gdy któregoś dnia do szkoły przyjechała z wykładem kobieta z paryskiego "biura stylów". To było właśnie miejsce, w którym ludzie pracowali nad przewidywaniem trendów. Wkręciłam się do współpracy z tym studiem, ale szybko zaczęłam marzyć, by założyć własne.

Dlatego wyjechała pani do Paryża?

- Prawda jest taka, że zakochałam się w chłopaku z Paryża i po studiach wyjechałam do niego. "Miłość na całe życie", jak wtedy myślałam, okazała się związkiem z krótką datą ważności. Za to mój romans z Paryżem trwa do dziś. Po kilku latach współpracy z tamtejszymi "biurami stylów" założyłam swoje studio, w 1987 r. zaczęłam wydawać "Trend Book", magazyn o tendencjach, które będą obowiązywały w przyszłości. Ukazuje się do dziś.

Stał się wyrocznią dla projektantów ubrań, mebli, samochodów, gadżetów. Jak daleko w przód wybiegają pani prognozy?

- Jedne o rok, inne o pięć lat, ale zdarza się też, że opisuję trendy, które będą obowiązywać za kilkadziesiąt lat. Mam różne zlecenia. W 1990 roku zajmowałam się tym, jak będzie wyglądał świat w roku 2020. Te 30 nadchodzących lat nazwałam "okresem szarym". Twierdziłam, że będzie to czas zacierania się różnic między przeciwieństwami: kobieta-mężczyzna, czarny-biały, wstrzemięźliwość-hedonizm itp. Choć od roku 2020 dzieli nas jeszcze dekada, już wiadomo, że się nie myliłam.

- Z roku na rok widzę wokół coraz więcej dominujących, męskich kobiet. Nigdy dotąd nie spotkałam też tylu czułych tatusiów z wózkami co w ostatnich latach. Nastała moda na kolor szary, kuchnię fusion, a nawet tak dziwne wynalazki jak makrobiotyczne restauracje, gdzie do lekkiego posiłku można zamówić zupełnie niedietetyczny, barokowy w swoim kulinarnym przepychu deser. Znam też sporo ludzi, którzy uprawiają sporty ekstremalne i jogę. Kiedyś każdą z tych aktywności uprawiałby inny typ człowieka. Dziś zainteresowanie ekstremalnymi doznaniami nie wyklucza już poszukiwań duchowych. Powstają auta hybrydowe, domy hybrydowe i ludzie też stają się coraz bardziej hybrydowi.

Na czym polega poszukiwanie nowych trendów?

- Nie szukam ich. One się pojawiają niezależnie ode mnie. Potrafię jedynie zauważać te procesy na bardzo wczesnym etapie. I je nazwać.

To nie jest tak, że pani mówi "za rok modne będzie to i to", a producenci, sugerując się pani autorytetem, wdrażają te pomysły do produkcji?

- Nie, nie, to się odbywa zupełnie inaczej. Trendy po prostu się pojawiają i zmieniają. Ja potrafię je jedynie wyczuć ze sporym wyprzedzeniem. Tendencje są efektem skomplikowanych zjawisk ze wszelkich sfer życia. Na to, co wydarzy się w modzie czy designie, wpływ może mieć np. wybuch wojny w jakimś regionie, katastrofa ekologiczna, wynalazek, który zmienia nasze przyzwyczajenia, albo wzloty i upadki giełdy. Od tego wszystkiego zależy, czy w świecie zapanuje klimat zagrożenia, czy beztroski. A ta atmosfera ma z kolei wpływ na to, czy w danym sezonie nosimy nakrycia przypominające kurtki wojskowe, czy płaszcze w kwiaty.

Chciałabym zrozumieć, na czym polega pani codzienna praca.

- Przede wszystkim na zachowaniu czujności. Wszystko odbywa się na poziomie intuicji. Nie mam naukowych przesłanek, gdy twierdzę, że jakiś kolor będzie modny np. jesienią za trzy lata. Czasem wszystko zaczyna się od jednego obrazu, słowa. Kilka sezonów temu, gdy myślałam o końcu pierwszej dekady XXI wieku, napisałam na kartce "okrywać/ukrywać". I wokół tych słów zbudowałam wizję. I teraz do mody wkroczyła tendencja do wkładania na siebie wielu warstw ubrań, długich rękawiczek, butów powyżej ud, płaszczy do kostek, czapek, które naciągamy głęboko na twarz, szali, którymi owijamy głowy, itp.

Podobno po kilku lżejszych zimach kolejne mają być ostrzejsze. Może projektanci analizują długoterminowe prognozy meteorologiczne?

- Nie, zaszło coś głębszego w zbiorowej świadomości. Przez kilka poprzednich lat, niezależnie od temperatur, panowała moda na gołe brzuchy, spodnie, które kończyły się poniżej bioder, krótkie spódnice itp. A teraz wszyscy zaczynamy się zakrywać. Dla mnie to wierzchołek góry lodowej, naprawdę ciekawe jest to, co moda mówi o zjawiskach społecznych. A mówi całkiem sporo.

- Po zachłyśnięciu się zjawiskiem reality show powraca potrzeba dyskrecji, poszanowania granic. Kryzys, w którym ostatnio pogrążył się świat zachodni, uważam tu zresztą za punkt zwrotny. W trudnych chwilach człowiek potrzebuje poczucia bezpieczeństwa, a to wiąże się z potrzebą ochrony swojej sfery prywatnej. Schowania się przed światem.

Podobno przepowiadała pani ten kryzys?

- To było zupełnie nieświadome. Kilka lat temu przygotowałam konferencję, na której prezentowałam trendy związane z modą zimową na rok 2008. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to będzie okres największej zapaści ekonomicznej na całym świecie. Ale miałam intuicyjne przeczucie, że nadchodzi czas "poczucia przegranej".

- Odsuwałam to od siebie racjonalnie. Mówiłam: daj spokój, świat się teraz bawi bez opamiętania, konsumuje, szaleje, nie ma w nim miejsca na lęk. Ale ten sygnał w mojej głowie był tak silny, że w końcu przełożyłam go na język designu. Przygotowałam bardzo dekadencki "Trend Book" i specjalną prezentację - rodzaj widowiska, podczas którego zestawiam zdjęcia z całego świata, komentuję je i opowiadam o moich przeczuciach oraz nadchodzących tendencjach. Tym razem dużo mówiłam o tym, że nakładamy na twarze uśmiechnięte maski, ale pod nimi ukrywamy niepokój. Na koniec pokazu puściłam piosenkę, której słowa mówiły, że świat jest wielkim kasynem, w którym czasem coś wygrywamy, ale tylko po to, by za chwilę wszystko stracić.

- Prezentacja odbyła się jeszcze przed pierwszymi bankructwami wielkich banków. Ludzie, którzy oglądali wtedy mój pokaz, mówili, że jest dziwny albo że to tylko "ekscentryczna wyobraźnia starszej pani". Sama miałam wątpliwości... Byłam kompletnie zszokowana, gdy kilka miesięcy później zobaczyłam, jak świat pogrąża się w kryzysie.

Wspomniała pani, że wyłowienie nowego trendu zaczyna się czasem od słowa, obrazu. Jak to przebiega?

- U mnie najczęściej w drodze. Każdego roku odbywam wielką podróż po świecie. W ciągu kilku miesięcy przejeżdżam przez wszystkie kontynenty. Ta podróż trwa czasem dłużej niż pół roku. Bywam na afrykańskiej lub japońskiej prowincji i we wszystkich metropoliach świata. I po prostu patrzę, rozmawiam, spotykam się z ludźmi, pytam o wszystko, co przychodzi mi do głowy. I w ten sposób wypełniam się wrażeniami.

Jak głęboko, szukając nowych trendów, wchodzi pani w świat lokalnych społeczności?

- Mam wielu przyjaciół na różnych kontynentach. To ludzie, których kontakty pozwalają mi w krótkim czasie dotrzeć do miejsc ukrytych przed wzrokiem przeciętnego turysty. Zdarza mi się odwiedzić jakiegoś lokalnego artystę w jego wiosce, a że przychodzę z kimś, komu on ufa, zostaję np. zaproszona do jego domu. Widzę, jak mieszka, co go inspiruje, poznaję jego żonę, dzieci, zazwyczaj otwiera to również drzwi do szczerych rozmów. Często tacy prości ludzie okazują się bardzo uduchowieni. Opowiadając o swoich inspiracjach, przekazują mi mnóstwo wiedzy o swojej kulturze, wierzeniach, wartościach.

Robi pani zdjęcia z podróży?

- Nigdy. Uznałam, że oglądając je, inspirowałabym się tylko zarejestrowanymi przez aparat fragmentami rzeczywistości. A nie wszystko daje się fotografować. Są wrażenia, zapachy, rozmowy, sytuacje, których nie sposób zapisać na zdjęciu. Bardziej ufam moim zmysłom i intuicji. Jeżdżąc po świecie, zbieram w pamięci miliony przypadkowych puzzli. Po powrocie filtruję je przez swoją wrażliwość, intuicję i zazwyczaj dostrzegam, że z ich części można stworzyć spójną układankę. Zajmuję się tym przez kolejne miesiące. Rezultat publikuję w magazynie "Trend Book".

Na podstawie tego, co aktualnie dzieje się w świecie, potrafi pani powiedzieć, jak za 20 lat będą wyglądały np. nasze domy?

- Ponieważ styl życia ludzi staje się coraz bardziej nomadyczny, nasze domy będą noclegowniami wiecznych podróżników. Zmniejszą się ich metraże, wypełnią je modułowe, lekkie meble - wielofunkcyjne przedmioty, które będzie można różnie konfigurować.

Próbuję to sobie wyobrazić...

- Z kilku modułów będzie mógł powstać np. duży stół w salonie, gdy zaprosimy wielu przyjaciół. A na co dzień te same przedmioty zamienią się w małe biurko do pracy, stolik nocny w sypialni, mebel w łazience. Do kanonu wejdą kanapy w kształcie wielkiej poduchy, pufy, które będzie można łączyć w większe całości, i parawany, dzięki którym będziemy mogli w nieskończoność aranżować tę samą przestrzeń. Z czasem zanikną sztywne podziały na kuchnię, sypialnię, gabinet itp. Te same metry kwadratowe raz będą miejscem pracy, raz klubem dla przyjaciół, raz kinem, które z wielkich sal przeniesie się do prywatnych wnętrz.

- Na te zmiany wpłynie też ekonomia - mieszkania o dużej powierzchni staną się luksusem dla nielicznych. Widziałam niedawno projekt domu urządzonego przez kilku awangardowych projektantów, którzy postanowili, że umieszczą w nim "tylko rzeczy niezbędne". Wiele z nich zaprojektowali tak, by miały kilka funkcji. Jestem pewna, że świat pójdzie właśnie w tym kierunku.

A jak zmienią się ludzie?

- Będą bardziej skłonni do łączenia się we wspólnoty. Po epoce indywidualizmu i egoizmu nadejdzie czas kultu wspólnoty. Będziemy chcieli współpracować w zespołach. Indywidualizm przyniósł ludziom zbyt wiele samotności. Nasza cywilizacja odczuwa to już dziś jako ciężar. Ludzie przestają dawać sobie radę z izolacją, w powietrzu wyczuwalna jest wielka potrzeba odbudowania relacji wspólnotowych. I to się zaczyna dziać. Bardzo wyraźnie widać tę tendencję w środowisku ludzi związanych z designem.

- Kiedyś modne było sygnowanie wyrobów własnym nazwiskiem. Dziś rodzi się trend na twórczość w małych, dobrze rozumiejących się zespołach. Gdy byłam dyrektorem Akademii Designu w Eindhoven, para studentów zaproponowała, że chce zrobić wspólny dyplom i wspólnie zdać egzaminy końcowe. Zgodziłam się, dostali jeden dyplom jako świetnie funkcjonujący zespół. Ten pociąg do zbiorowości, która jednak daje jednostce prawo do jej indywidualności, widać też w projektowanych obiektach. Powstają np. rodziny wazonów, kubków, talerzy. Zamiast kompletu takich samych przedmiotów mamy zbiór podobnych, pasujących do siebie, ale jednak czymś różniących się między sobą obiektów.

Gdzie czeka nas szczególnie radykalna rewolucja?

- Około 2050 roku największą grupą wiekową w krajach wysoko rozwiniętych będą stanowić czterdziestolatkowie, a nie 26-latkowie. Ludzkość starzeje się w nieznanym dotąd tempie. Wpłynie to oczywiście na kształt kultury. Zaniknie wszechobecny dziś kult młodości. Znów ceniona będzie dojrzałość, zmieni się nasze wyobrażenie o pięknie. Kwestię "jak się nie zestarzeć" zastąpi pytanie "jak zestarzeć się dobrze", czyli twórczo i aktywnie.

- Dojrzałość stanie się cechą pożądaną w kulturze. Rynek, dzisiaj zorientowany przede wszystkim na potrzeby młodych ludzi, dostrzeże gigantyczną grupę docelową, jaką będą ludzie w wieku 50+, 60+, 70+. Sama bardzo dużo zajmuję się tą sprawą, przekroczyłam sześćdziesiątkę i jestem pewna, że ludzie w moim wieku mają światu wiele do zaoferowania.

- Mam idée fixe, by wymyślić starość na nowo. Z moich przemyśleń rodzą się konkretne pomysły, np. dom późnej starości, który ma powstać w Eindhoven. Współpracowałam przy tym projekcie. Zamiast kolejnej przechowalni emerytów z zapleczem szpitalnym wymyśliliśmy wielkie centrum kulturalne, gdzie ci ludzie będą mogli realizować swoje najbardziej abstrakcyjne idee. Są tam więc przeróżne pracownie twórcze, miejsca, gdzie staruszkowie mogą organizować wykłady, pokazy swoich zdjęć, zebrania itp. Trend powoli się materializuje.

Istnieje w pani życiu coś poza pracą?

- Niech się zastanowię... (śmiech). Pracuję od 9 do 21. Również w weekendy. Tak naprawdę to myślę o pracy bez przerwy. Może kiedy gotuję, trochę się od tego odrywam. A jestem naprawdę świetną kucharką. Przez pewien czas prowadziłam nawet w Paryżu małą restaurację - kuchnia włoska, wyrafinowana. Jednak trudno było mi to pogodzić z pracą w Trend Union. I wygrał design.

Teraz pracuje pani nad polskim projektem. Co to będzie?

- Współtworzę w Poznaniu School of Form, nową akademię designu. Marzy mi się szkoła, w której uczono by projektowania tak, jak nigdzie w świecie. Projekt powstaje we współpracy ze Szkołą Wyższą Psychologii Społecznej w Warszawie, będzie jej zamiejscowym oddziałem. Chcę, by ogromną część programu studiów stanowiły nauki humanistyczne i społeczne. Dziś we wszystkich szkołach świata na wydziałach projektowania uczy się przede wszystkim technik, estetyki, kompozycji. Tak kształci się doskonałych projektantów technokratów, pozbawionych intuicji i wrażliwości na potrzeby ludzi.

- Chcę, by studenci mojej szkoły pojmowali wartość filozofii i antropologii. Tacy ludzie będą wpływać na kształt świata, a nie tylko odpowiadać na zapotrzebowanie rynku. Już od ponad roku zajmuję się tym przedsięwzięciem. Chcemy, by szkoła ruszyła od października 2011 roku.

To teraz pani misja specjalna?

- Jedna z kilku. Ostatnio bardzo ważna jest dla mnie praca z ludźmi z wielkich korporacji, banków, instytucji finansowych. Chcą ze mną rozmawiać, bo liczą, że pomogę im przewidzieć trendy, które pomnożą ich zyski. Tymczasem ja tłumaczę szefom wielkich korporacji, że jeśli przekroczymy masę krytyczną cynizmu w eksploatowaniu naszej planety, przegrają wszyscy. Czy będzie miało swoim wielkim pieniądzom ktoś będzie w stanie żyć o jeden dzień dłużej niż reszta świata? Zadaję czasem tym ludziom pytanie, czy widzieli na własne oczy fabryki w Chinach, gdzie przy produkcji ich towarów pracują kilkuletnie dzieci? Często w szkodliwych warunkach.

Nie wierzę, że chcą tego słuchać.

- Słuchają. To nie znaczy, że od razu robią rewolucję w swoich firmach. Trudno przestawić się z myślenia wyłącznie kategorią zysku na myślenie wyższymi wartościami. Ale mam satysfakcję, że dzięki mojej pozycji mogę tym ludziom powiedzieć prosto w oczy rzeczy, których nie usłyszą od żadnego ze swoich współpracowników. Każda wielka przemiana zaczyna się od zasiania małego ziarna. Wierzę, że moja praca łowcy trendów ma też humanitarne skutki uboczne.

Rozmawiała Anna Jasińska

Twój STYL 2/2011

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: moda
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy