Reklama
Miłość i złoty gramofon

Wywiad z Włodkiem Pawlikiem - jazzmanem i kompozytorem

Myślałem, że serce mi pęknie z radości, nie wiedziałem, co powiedzieć. Na szczęście w kieszeni miałem kartkę, którą żona przygotowała mi na wszelki wypadek - tak o triumfie w Los Angeles opowiada Włodek Pawlik. Pierwszy polski muzyk z nagrodą Grammy. Jazzman, kompozytor, duma Kalisza i całej Polski.


Czy to prawda, że musiał pan oddać Grammy?

Włodek Pawlik: - Tak, zaraz po uroczystości zabrano mi statuetkę. Muszą wygrawerować na niej moje nazwisko. Ale niedługo nagroda przyleci do Polski.

Pierwsze Grammy dla polskiego jazzmana i to w kategorii płyta roku, przypomnijmy - za Night in Calisia. Czyli jakby Oscar za najlepszy film. Gdzie zastała pana informacja o nominacji?

- W łóżku. Był zimowy świt, 7 grudnia. Żona - która jest moim menedżerem - odebrała jakiś telefon i zaczęła mnie szarpać: "Wstawaj, Grammy, Grammy!". Zaspany sprostowałem: "Jolu, nic nie gramy, jest szósta rano, coś ci się śni". Ale ona mówi, że dzwonił Marek Dusza, krytyk muzyczny, i powiedział, że jestem nominowany. Oczywiście nie uwierzyłem, ale wstałem i odpaliłem internet, a tam już kipiało.

Reklama

Pierwsze uczucie?

- No fantastyczne! Takie wyróżnienie w ojczyźnie jazzu dla Polaka?! Sama nominacja to olbrzymi sukces, na więcej nie liczyliśmy. Umówiliśmy się z żoną, że w Los Angeles będziemy się dobrze bawić i po prostu oglądać z bliska ten gigantyczny show. Wkrótce dostaliśmy zaproszenia na galę, a właściwie na dwie gale i trzeba było iść kupić frak. Miałem jakiś w szafie, ale nie mogłem się w niego zmieścić, bo ostatni raz nosiłem go z dziesięć lat temu albo i więcej. Urosłem wszerz. Nowy dobrze leżał, na zdjęciach wyglądam jak rasowy artysta.

Dwie gale, nie jedna?

- Tak, pierwsza, w przeddzień głównej, to uroczystość dla nominowanych. Na kilkaset osób, bo są 82 kategorie, a w każdej pięć nazwisk. Nominowani dostali medale, a Beatlesi nagrodę za całokształt. Był Paul McCartney, Ringo Starr, Yoko Ono i wdowa po George’u Harrisonie. Świetny bankiet w olbrzymim ogrodzie, niesamowita, serdeczna atmosfera, piękna pogoda - 25 stopni, bo to przecież Kalifornia. Ale to był tylko przedsmak.

- Gigantyczne "bum" czekało nazajutrz. Oszołomił nas już sam wjazd do Nokia Theatre LA. Mówię wjazd, bo nie można było przyjść piechotą. W promieniu czterech kilometrów od miejsca imprezy policjanci ustawili blokady, mysz by się nie prześliznęła. Każdy samochód był kontrolowany przez patrole z psami, sprawdzano, czy nie mamy materiałów wybuchowych. Tę procedurę przechodzili wszyscy - Madonna i Pawlik.

Czerwony dywan?

- Oczywiście. Wysiedliśmy na niego prosto z samochodu. I natychmiast kamery, radiowcy, fotografowie. Żeby się nie zgubić, trzymałem się mocno mojego amerykańskiego wydawcy. Gdy już usiedliśmy, popatrzyłem na sąsiadów, a koło mnie takie sławy jak Gregory Porter, Maria Schneider, Quincy Jones. Najpierw rzeczywiście czułem się trochę jak turysta, ale wkrótce zaczęło do mnie dochodzić: OK, jest fajnie, ale przecież biorę tu udział w konkursie, mam szansę na Grammy z prawdopodobieństwem jeden do pięciu. Ciśnienie już rosło, ale miałem też lekkie poczucie wyobcowania. Nie było racjonalnych powodów, żeby do końca wierzyć w sukces tej płyty. Do tej pory statuetkę dostało tylko czterech Europejczyków.

Ale gdy w krytycznym momencie ze sceny padło nazwisko Randy’ego Breckera, który zagrał "u Pana" na trąbce, już pan wiedział, że za sekundę wywołają na scenę Włodka Pawlika. Jak to opisać?

- Eksplozja szczęścia. Odlot. Jedna z tych chwil, kiedy oczy śmieją się do nieba. Myślałem, że serce mi pęknie z radości! Ruszyłem na scenę, big-band grał rytmiczny swingowy utwór. Muzyka mnie niosła, niosła i w końcu stanąłem przed Sarah Jarosz, wokalistką amerykańską, która trzymała statuetkę. Koło mnie była żona i amerykańscy wydawcy, Darby Christensen i Kip Sullivan. Mowę rozpocząłem od słów, że jestem z Polski, z Warszawy. Dostałem owacje. Miałem w oczach łzy wzruszenia, co zdarza mi się bardzo rzadko. Na szczęście w kieszeni trzymałem kartkę, którą Jola kazała mi przygotować na wszelki wypadek, i dokończyłem już z kartki, trzęsącym się głosem.

Do kogo zadzwonił pan w pierwszej minucie po?

- Do nikogo, kazali nam wyłączyć telefony. Zostałem natychmiast porwany na zaplecze, w labirynt dostępny tylko dla "winnerów". I ruszyła komercyjna maszyneria - sesja za sesją, konferencje prasowe. W sumie jakieś osiem godzin. Włączyłem telefon, kiedy dotarliśmy na party. Przyjęcie na ponad tysiąc osób, koncerty zespołów soulowych. Wszyscy się fantastycznie bawili, kobiety zdjęły szpilki, tańczyliśmy do rana. Niedawno przejrzałem w internecie, co ja nagadałem do różnych mediów, które wtedy zaczęły do mnie dzwonić. Tu impreza, a ja na żywo rozmawiam z największymi stacjami telewizyjnymi, przekrzykuję gwar imprezy: jest fantastycznieee!

O czym rozmawialiście z żoną, kiedy w hotelu mogliście się wreszcie przebrać w szlafroki?

- Tak nie było, niestety. Owszem, rozmawialiśmy, ale każde oddzielnie i to na dwa telefony. Pięciogodzinna telekonferencja. Zamiast spijać sobie z żoną z dzióbków, cieszyliśmy się z całą Polską. Od pierwszej chwili miałem wrażenie, że fani jazzu potrzebowali tej nagrody jak kania dżdżu. Do tej pory mnie to trzyma.

Traktuje pan to Grammy jako reklamę dla polskiego jazzu?

- Nie myślę kategoriami jazz polski nie polski. Muzyka żyje ponad podziałami, nie potrzebuje konotacji lokalnych, narodowych. Oczywiście jestem związany z polskim środowiskiem jazzowym, jednak generalnie czuję się kosmopolitą. Nie będzie to skromne, jednak powiem, że pierwsza satysfakcja była zupełnie osobista - w końcu to ja napisałem tę muzykę. Ale bardzo ważne jest także to, że nagrodzono płytę, którą nagrano w Polsce, a zagrała orkiestra z Kalisza i - obok Randy’ego Breckera - znakomici polscy muzycy: Paweł Pańta na basie i Czarek Konrad na perkusji. Zmiksował też Polak, Jacek Gawłowski. Chcę coś podkreślić: zdobycie Grammy to ważne wydarzenie także w kategoriach wspólnotowych. Nie zdawałem sobie sprawy, jakie znaczenie może mieć ta nagroda chociażby dla Polaków w Ameryce. Twierdzą, że od czasu, kiedy Kaczmarek dostał Oscara, nie czuli się tak dumni. Niesamowite, że muzyka może mieć taki wpływ na wzmocnienie poczucia tożsamości. 

W tym kontekście nie możemy zapomnieć o kaliszanach. Pewnie pękają z lokalnej dumy?

- Tak. Już po nominacji była euforia, a w momencie otrzymania nagrody Kalisz po prostu oszalał. Dowiedziałem się nawet, że mam otrzymać honorowe obywatelstwo miasta.

Może prezydent powinien zafundować panu mieszkanie?

- Czemu nie? Tam jest piękny stary rynek.

Raz wyjaśnijmy: pan nie jest z Kalisza...

- Nie. Mieszkam w Podkowie Leśnej. A związek z miastem jest taki, że dyrektor filharmonii i świetny dyrygent Adam Klocek zamówił u mnie muzykę na obchody 1850-lecia Kalisza w roku 2010. Koncert wieńczący jubileusz był superudany i mieliśmy przekonanie, że byłoby nie fair zostawić tę muzykę tak sobie. Doszliśmy z żoną do wniosku, że trzeba ją nagrać w studiu.

Żona to postać bardzo ważna. Gdyby nie ona, pewnie nie mielibyśmy polskiego Grammy, trzeba to powiedzieć jasno.

- Fakt. Ona namówiła mnie na przyjęcie zlecenia z Kalisza, ona nalegała na nagranie. Nasze estetyczne poglądy co do sztuki i życia są bardzo bliskie. Oboje skończyliśmy klasę fortepianu u słynnej prof. Barbary Hesse-Bukowskiej.

Tworzycie muzyczną rodzinę, zresztą wielopokoleniową.

- Tak. Moja mama, śpiewaczka, była chórzystką w Zespole Pieśni i Tańca "Śląsk". Ojciec - skrzypkiem w filharmonii kieleckiej. Brat, klasycznie wykształcony wokalista, śpiewa w chórze reprezentacyjnym Wojska Polskiego. Nasze dzieci też są muzykami. Syn skończył klasę wiolonczeli w konserwatorium w Düsseldorfie. Jest też muzykiem jazzowym, fantastycznie komponuje. Córka to absolwentka średniej szkoły muzycznej w klasie saksofonu. Żona jest koncertującą pianistką i pedagogiem.

Ale także pana menedżerką. Można powiedzieć, że poświęca się dla Pana.

- I bardzo to doceniam. Kiedy bierzemy się do nowego zadania, określamy je w czasie i tworzymy zespół nastawiony tylko na realizację projektu. Jak w przypadku Night in Calisia. Sesja nagraniowa była bardzo skomplikowana logistycznie. Jola wydzwaniała, umawiała wykonawców. Ważne było, by wszyscy, którzy tworzą tę muzykę, mieli poczucie komfortu. Artystom nie wolno podstawić autobusu, zapakować ich do studia, kazać grać, a potem odesłać do domu. Moja żona wie, czego potrzeba muzykom, aby otworzyli serca. To wymaga empatii, doświadczenia, sprytu, wielu cech, które ona ma.

Zastanawiam się: jest takim dobrym menedżerem czy bardzo pana kocha?

- Fantastyczny menedżer to za mało. Przynajmniej jeśli chodzi o moją muzykę, która nie jest graniem do kotleta albo do piwa. Chociaż nie, do piwa może być.

Włodek Pawlik unika tematu miłości.

- Nie unikam, nikt mnie o to nie pyta! Tylko wciąż o tę muzykę i muzykę.

Ja pytam.

- OK. Widocznie coś jest na rzeczy, skoro wytrzymaliśmy ze sobą 33 lata. Tylko nie ma czasu, żeby sobie o tej miłości mówić. Bardzo dużo pracujemy.

Co też pan opowiada! Od czasu do czasu trzeba powiedzieć "kocham cię".

- No dobrze, powiedziałem to Joli podczas wręczenia Grammy, na scenie.

Dobrze. Pana płyty sprzedają się świetnie. Jako fanka jazzu mam nadzieję, że część z nich kupują ludzie, którzy do tej pory nie słuchali tej muzyki.

- Chciałbym tego. Pamiętam czasy, kiedy jazz w Polsce był bardzo popularny. Na początku lat 90. moje koncerty TVP emitowała w najlepszym czasie antenowym. Ale to się szybko skończyło i jazz zszedł do katakumb. Może poprzez prestiż i siłę Grammy wróci do mediów na podobnych zasadach jak muzyka popularna. Przecież jazz to nie jest jakiś elitarny skansen dla snobów.

Może ludzie trochę się go boją, bo bywa dziwny, trudny...

- Tak. Myślę, że czasami odstraszają eksperymenty obliczone na prowokację. Odbiorcy po trzech minutach mówią: mamy dosyć. To jest zagrożenie dla gatunku. Im więcej tego typu udziwnień, tym mniej niestety słuchaczy. Próbuję unikać takich pułapek. Może właśnie dlatego moja płyta okazała się jedną z najważniejszych w Ameryce w 2013 roku - bo ona jest dla ludzi.

Co będzie teraz, po Grammy?

- Teraz będzie potop! Telefon się grzeje, są już momenty, że trzeba wybierać, co ważne, co nie. Jakieś sugestie, co powinienem zrobić, żeby dobrze wykorzystać ten moment. Ale ja mam chyba odruchy nieadekwatne do takich pozornie niezbędnych zachowań. Oczyścicie przyjmuję z wielką pokorą i wdzięcznością to, co mnie spotkało, w Mieście Aniołów notabene. Ale wkrótce muszę się wyciszyć. Wyłączę telefon na miesiąc, dwa. To całe zamieszanie jest piękne, pewnie dodaje mi uroku i wizerunkowego blasku, ale ja mam zobowiązania. Chcę nagrać płytę z trio. Jedno, czego pragnę: żeby mi ktoś stamtąd, z góry, nie zabrał najważniejszego - mocy twórczej. A cała reszta może nie istnieć.

A schodząc na ziemię: sprawił pan sobie jakąś nagrodę za Grammy? Nowy samochód, kurtkę skórzaną, bo pan je lubi?

- Kupiłem sobie nowe szelki. Wystarczy.

Rozmawiała Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój STYL 4/2014


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy