Reklama

Kochać do krwi

Ma 37 lat i jest na fali. Sukces za sukcesem. Tysiące płyt, setki koncertów, nagrody. Ciągle w trasie z Zakopowerem. Szczyt. Ale mówi: życie to nie scena, a zespół nie jest na zawsze. I opowiada o smutku, o strachu, który dopada go nagle podczas występu, o depresji, z której wyciągnęła go psychoterapia. Także o tym, że dzień święty święci, że modli się, gdy jest nieszczęśliwy, że ufa. Zbudował swój pierwszy dom, jest gotów budować rodzinę. Sebastian Karpiel-Bułecka na poważnie.

Jest 2012 rok. Trasa koncertowa w Wielkiej Brytanii. W wypakowanym po sufit busie Sebastian - jak inni członkowie zespołu - trzyma na kolanach część sprzętu. Wieczorem zagrają w kultowym klubie w Manchesterze, gdzie występowała Metallica czy Pearl Jam. Potem 17-osobowy zespół je kolację w hotelowym lobby. Jedzenie kupione w supermarkecie, bo restauracja po koncercie jest już nieczynna. Nikt nie marudzi. Inny miesiąc. Koncert w Zakopanem. Przez półtorej godziny Sebastian rozdaje autografy na podsuwanych zdjęciach, kartkach, serwetkach... łydce.

Reklama

W 30 minut sprzedaje się 250 płyt Zakopowera. Warszawa. Onieśmielony Sebastian trzyma w ręce trzy Fryderyki za płytę Boso i próbuje taktownie powiedzieć, że ucieka od show-biznesu. Zespół jest na topie. Łącząc muzykę góralską z nowymi brzmieniami, udowadnia, że ludowość to nie wstyd ani kicz. Jeszcze nigdy nie spełniło się tak wiele jak w 2012 roku. 130 koncertów, nagrody, potrójna platynowa płyta, kolejne tournée. Życie w busie, hotelach, zajazdach, których nazw nie pamięta. Wiecznie w drodze. Bez czasu na odpoczynek czy życie prywatne.

------------

Kiedy powiesz sobie dość? Zaprojektowałeś i wybudowałeś wreszcie dom w Kościelisku. Czy to oznacza koniec tymczasowości i życia na walizkach?

Sebastian Karpiel-Bułecka: - Nie ma tu romantycznej historii. Wymyśliłem i zbudowałem go dla mamy. Żeby miała swoje miejsce, gdy zdecyduje się wrócić z Ameryki. Jeszcze w nim nie była, na razie widziała go na zdjęciach. A ja będę w nim pomieszkiwać. Spędziłem tam pierwszą noc w ostatnie Boże Narodzenie. Zupełnie sam.

Z wyboru?

- W tym szaleńczym roku przez koncerty i wyjazdy wciąż byłem wśród ludzi. Potrzebowałem na chwilę odosobnienia. Ale był też czas z bliskimi. Obok, w Kościelisku jest moja siostra, brat, widziałem się z ojcem... Mam 37 lat, mieszkanie, dom, ale takiego prawdziwie własnego, rodzinnego - nie mam. Na jego projekt będzie miała wpływ kobieta, z którą tam zamieszkam. Na razie moje życie biegnie innym torem.

Wybierasz tę tymczasowość? Nie potrafisz żyć inaczej niż w drodze?

- Jestem uzależniony od zmian. Nowe krajobrazy, ludzie, świat musi się ruszać. Teraz jestem w Warszawie, pojutrze jadę do Zakopanego, potem na trzy dni do Szwecji, żeby zobaczyć kilka architektonicznych majstersztyków. Nie czuję, że takie życie jest puste. Mam aż dwie pasje. Jedna - architektura - "urządza" mi przestrzeń wokół. Muzyka dotyka wnętrza, duchowości, jest metafizyczna. Wyżywam się na scenie, potem w drodze na kolejny koncert w laptopie coś tam sobie projektuję. Albo z kolegą z Zakopowera, Bartkiem Kudasikiem, piszemy teksty piosenek.

A można być dobrym architektem, kiedy gra się 130 koncertów rocznie?

- Nie mam pracowni, projektuję "na kolanie" i nie konkuruję ze znakomitymi architektami na Podhalu. Choćby z moim starszym bratem Janem, który zaraził mnie tą pasją, gdy byłem gówniarzem. Czuję projektowanie i chciałem to robić od podstawówki. Ale dobry architekt to ktoś, kto ma za sobą różnorodne realizacje. Ja na razie zaprojektowałem domy dla kumpli.

Na razie architektura to dla ciebie raczej dodatek do muzyki?

- Patrząc na wpływy na konto, pewnie tak. (śmiech) Ale angażuję się tak samo. Mam pracę, w której się zapominam. Bywa, że gdy muzykujemy, wpadamy z chłopakami w trans. A gdy projektuję, siadam rano i nie zauważam, że już dawno zrobiło się ciemno. Mnie to pasuje, bo w ogóle w życiu nie lubię robić czegoś na pół gwizdka. Jak gram, oddaję się na maksa. Jak projektuję, to z rozmachem. Jak jeżdżę na nartach, to ekstremalnie.

Powiedz, że jak kochasz, to do bólu.

- Ta zasada dotyczy wszystkich dziedzin życia. Do końca. Do krwi.

-----------

Pierońsko przystojny. Seksownie mówi z góralskim akcentem. Pewny siebie, ale kiedy opowiada o kobietach, miłości, robi się nieśmiały, "miękki". Zawstydza go hasło, że jest najbardziej pożądanym mężczyzną na Podhalu. Pożądanym i przez góralki, i ceperki. Kobiety uwielbia i przyznaje, że mama nauczyła go szacunku do nich. Już kilka lat temu wyznał, że jest gotowy założyć rodzinę. Ale o uczuciach woli śpiewać niż mówić. Kochliwy od czwartej klasy podstawówki. W mediach obszernie opisano jego trzyletni związek z Kayah. On sam komentuje tylko, że Kayah to wielka artystka. I powtarza, że bez miłości nie potrafi żyć, a u kobiet szuka polotu, urody, mądrości. Dziewczyna musi być wyzwaniem.

------------

Wierzysz w monogamię?

- Oczywiście, że tak. W tej kwestii jestem tradycjonalistą. Jak rodzina, to na całe życie. To jest fundament życia, spokoju i dobra. Widzę w Warszawie, szczególnie w świecie show-biznesu, jak wielu ludzi wyznaje zasadę: "Życie ma się tylko jedno, nie warto marnować go z kimś nieodpowiednim". Łatwo odpuszczają, związki się rozpadają. A ja bym walczył. I walczyłem. Bo wiesz, ludzie prędzej czy później dochodzą do wniosku, że jednak warto było starać się być z kimś. Kiedy przychodzi starość i samotność, żałują, że nie udało im się rodziny zbudować.

Martwi cię twój status singla? Trzej muzycy, z którymi stworzyłeś zespół, mają żony, liczne dzieci.

- Oczywiście, że o tym myślę, ale wiem, że szczęścia nie da się mieć na siłę. Jak chcesz złapać motyla i za nim biegasz, to ci się nigdy nie uda. A czasem siądzie na ramieniu.

Jaka ona ma być?

- Dobrze to wiem, ale wolę zostawić to dla siebie.

Nie zapytam, czy kogoś kochasz. Ale zapytam, jak kochasz?

- Jak mówiłem. Do bólu. Do końca.

Poruszyło mnie twoje wyznanie, że mieszkając bez ojca, oszukiwałeś kolegów, że masz pełną rodzinę. I że nie miałeś gdzie podpatrywać, jak powinny wyglądać relacje między kobietą i mężczyzną.

- I dlatego jeszcze nie noszę obrączki? To żadne usprawiedliwienie, że nie mam wzorca z dzieciństwa. Zgoda, wychowywałem się bez ojca, ale z drugiej strony przyjaciele mają pełne rodziny, jest gdzie podpatrzeć. Nie mam zamiaru całe życie użalać się nad sobą i mieć do kogokolwiek pretensji. Tym bardziej że spokojnie wyobrażam sobie siebie jako męża.

A jako ojca?

- Uwielbiam dzieci, bo są prawdziwe, do bólu szczere. Biorą świat, jakim jest. Jestem silnie związany z moim siostrzeńcami. Chodziliśmy w góry, teraz muzykujemy. 15-letniego Jędrka zaprosiłem niedawno na scenę w czasie koncertu Zakopowera. Gra, a raczej wymiata na gitarze elektrycznej i skrzypcach. Ćwiczy od rana do nocy, widzę u niego taką pasję jak u siebie. Chciałem, żeby występ dodał mu skrzydeł, żeby poczuł: dobrze robię, że stawiam na grę. Dzieci trzeba wspierać, mówić, że są mistrzami świata. Żeby wierzyły w siebie. 

A co chciałbyś kiedyś wpoić swojemu synowi, córce?

- Dać mu akceptację i wolność. Nie przelewać na nie swoich trosk. Pamiętam, że długo miałem z tym problem, wciąż myślałem, jak jestem oceniany. I że na pewno negatywnie. Za bardzo koncentrowałem się na swoich problemach. Przez egoizm pewnie zawiodłem bliskich. Jak sobie przypomnę, co wyprawiałem, jak nikogo nie słuchałem, jak się buntowałem, to uznaję, że moja mama jest święta.

---------------

Wybuchowy. Rozedrgany. Niecierpliwy. Kiedyś potrafił rzucać kamieniem w okno sąsiada, którego nie lubił. Wrażliwy i humorzasty. Płacze na filmach, a czasem przez ludzi, bo mama nigdy nie mówiła mu: "chłopaki nie płaczą". Przeciwnie. Wrażliwiec, który nawet w Warszawie odczuwa halny i nadchodzące z nim chandrę i napięcie. W młodości potrafił przejmować się każdym słowem kolegów. Wcale nie chcieli go skrzywdzić, a on sam siebie zamęczał czarnymi scenariuszami, czuł się ofiarą. Że sam. Że inny. Że nielubiany. Ludzie widzą w nim odważnego chojraka z Podhala. A on kiwa głową i mówi, że jest nieśmiały. Gdy na scenie zamyka oczy, to nie dlatego, że wczuwa się w muzykę, tylko wstydzi się spojrzeń. Sam o sobie mówi "zbój". Jako nastolatek wagarował albo przychodził "na bani" do szkoły, bo do świtu grał z kapelą w karczmach. W liceum wyszalał się jednak na tyle, żeby spoważnieć i zdać na wymarzoną architekturę. Skrajne emocje temperuje do dziś. Na różne sposoby.

-------------

Czy to prawda, że walisz się pięścią w udo, gdy nie radzisz sobie z emocjami?

- Zażartowałem tak kiedyś, a ktoś napisał to na poważnie. Mnie się robi niedobrze, kiedy widzę agresję. Pamiętam, jak wyszedłem roztrzęsiony z gali boksu. Brzuch mnie bolał, waliło serce - dla mnie ta żądza krwi przy każdym ciosie był chora. Ja nie biję. Wyżywam się gdzie indziej. Jeśli roznosi mnie energia czy gniew, idę poćwiczyć, pobiegać. W Warszawie po Lesie Kabackim, a na Podhalu do Doliny Małej Łąki. Albo idę przejść się samotnie na skitourowych nartach. Kocham to - podejście, zjazd, przepięcie. Sam na sam ze sobą w górach uspokajam się. Tylko że to rzadki luksus. Całe życie kotłują się we mnie emocje. Wcześniej byłem facetem bez luzu, wiem, że mam to po wrażliwej matce. Ona wszystkim się zamartwiała i ja się przejmuję, denerwuję. Czasem występ nie jest tak dobry, jak mógłby, przez moje nerwy, złość, bo śpiewam, a myślę o kłopotach. Zamiast mocnego głosu - jakieś takie wyrobnictwo. Na poziomie, publiczność się bawi, ale dla mnie mój występ to ciut obciach. Kiedyś, przed każdym koncertem wspierałem się szklaneczką whisky, wydawało mi się, że inaczej będzie drętwo, nie dam rady. W domu nie było ani jednej butelki, ale w garderobie obowiązkowo barek. W końcu wkurzyłem się, na dwa miesiące kompletnie odstawiłem alkohol. I okazało się, że mogę grać z takim samym powerem. Dowiedziałem się czegoś o sobie. Staram się mieć świadomość wad - wybuchowości, niecierpliwości, zmiennych nastrojów, bo to już początek pracy nad sobą.

Z czym najbardziej walczysz?

- No właśnie ze złością. I z jakąś taką bezsensowną rozpaczą. Było kilka sytuacji, w których dopadał mnie przytłaczający smutek. Budziłem się rano, za oknem słońce, a ja widziałem ciemność. Robię się wtedy milczący, siedzę sam w domu. Na pewno otarłem się o depresję. Nie brałem antydepresantów, ale doraźnie jakąś tabletkę uspokajającą wewnętrzny dygot - owszem. Teraz sobie radzę, gdy dopada mnie smutek, wiem, że nie wolno się użalać nad sobą. Zbieram się. OK, jest mi smutno, więc idę z kolegami na wódkę. Przez lata cierpiałem na nerwicę. Na przykład przez rok nie mogłem do końca nabrać powietrza do płuc. Żyłem w napięciu. Czasem wydawało mi się, że zaraz umrę. Robię sobie spokojnie zakupy w supermarkecie, a serce nagle wali 200 uderzeń na minutę, krew pulsuje. Jeździłem do kardiologów, robiłem EKG, mierzyłem ciśnienie. "Serce masz zdrowe", słyszałem.

To przecież typowe napady paniki.

- Ja byłem jakby podszyty lękiem i to przeszkadzało mi w codzienności. Recepta jest prosta, ale niełatwo ją zrealizować. Trzeba polubić siebie i złapać dystans. Nad tym pracuję.

Jak sobie pomogłeś? Chodziłeś do psychologa?

- Oczywiście, i niejednemu to potem doradziłem. Szkoda, że wciąż panuje przekonanie, że nerwica czy depresja to wstydliwe choroby. A to przypadłość jak każda inna. Czytałem trochę teorii. Ostatnio znalezioną u ciotki książkę o depresji. Trafiła do mnie, bo łączy psychologię i religię. Od dawna wiem, że także dzięki wierze łatwiej mi żyć. Mam do kogo uciec. Gdy byłem nieszczęśliwy, to się modliłem. Przez lata byłem wpatrzony i wsłuchany w kazania księdza Józefa Tischnera. Udzielał ślubu moim kolegom z zespołu. Pięknie mówił o życiu, dowcipkował. Namawiał, żeby nie tracić dystansu do świata, do siebie.

Długo nosiłeś na szyi medaliki z Matką Boską. Teraz zniknęły. Chwila zwątpienia?

- Przeciwnie, to był bardzo "duchowy" rok dla mnie. Z kolegami pojechałem do Izraela. Mieszkałem w klasztorze Franciszkanów w Tel Awiwie. Zero telewizji, internetu. Oczyściłem się, uspokoiłem. Wstawaliśmy o świcie, żeby odwiedzić miejsca ważne dla chrześcijan. Byłem w Betlejem, Jerozolimie. W Bazylice Grobu Pańskiego chciało mi się płakać ze wzruszenia. Ktoś nad nami czuwa, pokieruje nami. Wiara daje mi przekonanie, że cokolwiek mnie w życiu spotyka, wydarza się w jakimś celu. Sztuką jest dojść do tak mocnego zaufania Bogu, żeby do każdego nieszczęścia podchodzić ze spokojem. Ja tego wciąż nie potrafię. Góry naprawdę są uduchowione i gdy stoję sobie na nartach na Hali Kondratowej, to się cieszę, że umiem świat przez Boga tłumaczyć.

Grzeszysz?

- Kłamię coraz mniej. Dzień święty, gdy tylko nie jestem w trasie, święcę.

Pożądasz żony bliźniego swego?

- Zdarza się. To chyba nic złego, że cudza żona się podoba. Ważne, czy kończy się na zachwycie, czy się rozkręcasz. (śmiech) Ja nie.

Właśnie kilka dni temu napisano, że ukradłeś kobietę pewnemu znanemu aktorowi.

- Nawet nie skomentuję tej bzdury. Dlatego tak ostro bronię prywatności. Nie rozumiem, komu służą takie informacje. Nie interesuje mnie kariera, która polega na robieniu skandali. Muzyka to jest dar, który dostałem od Boga, a nie wypracowałem, bywając na salonach. Zeszłoroczne SuperJedynki dostaliśmy od publiczności, a Fryderyki od branży. Nie wychodziliśmy sobie tego na imprezach. Bywam tylko tam, gdzie występujemy, ale publiczne życie mnie odpycha. To ciekawe, tu na bankietach warszawskich ludzie rzucają się sobie w ramiona, choć widzą się czasem drugi raz w życiu. To wszystko, często podlane alkoholem, mnie nie przekonuje. Z takich imprez uciekam do domu w Warszawie albo wsiadam do samochodu i wracam do Kościeliska.

Wiele osób uważa, że bywanie na imprezach, występy w show typu "Taniec z gwiazdami" to część pracy, by utrzymać się w czołówce.

- Nie zgadzam się. My z zespołem twardo stąpamy po ziemi. Nieraz rozmawialiśmy o tym, że to nie jest zawód na zawsze. Dziś jesteś na górze, jutro w innym miejscu. Patrzę na najlepiej sprzedające się płyty w kraju. Maria Peszek, Raz dwa trzy, Kaśka Nosowska, Anna Maria Jopek, my... To nieprawda, że rządzi muzyka łatwa i przyjemna. To są piosenki, które niosą jakąś treść, refleksję. Tych artystów nie spotkasz w "Tańcu z gwiazdami".

Wasz hit "Boso" z ostatniej płyty to opowieść o śmierci, przemijaniu. O tym, że i tak z tego świata odejdziemy.

- I proszę, można puścić ten utwór w komercyjnej stacji, choć wcześniej nie mieliśmy tam wstępu. Podoba się publiczności, co widzę na koncertach. Według mnie to jedyna słuszna droga, a kawałek z refrenem "Ona tańczy dla mnie" to tylko wyjątek potwierdzający regułę. Trzeba sobie podnosić poprzeczkę i pracować, żeby nie wpaść w niebyt. Nie można odcinać kuponów - grać tylko koncertów albo występować jako "znany człowiek". Już się stresuję, żeby kolejna płyta nie była wtórna. Szukam nowych projektów, takich jak choćby album z kolędami Aleksandry Kurzak, na którym gościnnie się udzielałem, albo projekt "Głosy gór", gdzie mam przyjemność grać między innymi z maestro Januszem Olejniczakiem. To ambitne połączenie folku, jazzu i klasyki. Interpretujemy utwory Szymanowskiego, Kilara i Góreckiego.

A krok dalej? Płyta i kariera za granicą?

- Tam nigdy nie bylibyśmy tak popularni jak w Polsce. Nas ciągnie na zagraniczne festiwale. Tam, gdzie repertuar zaczyna się na muzyce klubowej i world music, a kończy na metalu i rocku. Jak choćby impreza Meet in Beijing w Pekinie czy festiwal Sziget w Budapeszcie, gdzie co rok przyjeżdża 400 tysięcy ludzi. Widzę tam Zakopower.

A gdyby Zakopower przepadł?

- Nie wyobrażam sobie życia bez muzyki, skrzyknąłbym kolegów do domu i muzykowalibyśmy przy kominku i winie. Scena to nie życie, ono jest poza. Jak mówiłem, sensem jest miłość, rodzina. Wciąż mam w głowie słowa Adama Małysza: "Nigdy nie osiągnąłbym takich sukcesów, gdyby nie rodzina". Pomyśl więc, jaki jeszcze sukces mnie czeka... (śmiech)

Rozmawiała Marta Bednarska

Twój Styl 4/2013


Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Sebastian Karpiel-Bułecka | rodzina
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy