Reklama

Joanna

Żyje bez kalendarza. Nie kalkuluje, nie planuje, nie oczekuje. Woli zdać się na instynkt.

Czym pachnie Szwecja?

Joanna Liszowska: Świeżością. Tam zawsze jest takie rześkie powietrze, chociaż to stereotyp, że Szwecja jest mroźna. Gdy w Polsce było minus 15 stopni, to tam tylko minus 5.

Długo cię nie było...

- Pierwszy raz - pół roku. Wyjechałam dwa i pół miesiąca przed porodem i wróciłam z czteromiesięczną Emmą. Uznałam, że to dobry moment dla mnie, męża i dziecka, żeby zacząć się dopasowywać do nowej sytuacji, poczuć dopływ innej energii. Wcześniej nie miałam takiej potrzeby. Najlepsza mama to mama szczęśliwa. A ja taka jestem, kiedy mogę być aktywna. Wróciłam do teatru, który zawsze był moją pasją. Czekały na mnie spektakle, m.in. "Fredro dla dorosłych..." w teatrze 6. Piętro (reż. Eugeniusz Korin), "Wydmuszka" w teatrze Komedia (reż. Tomasz Dutkiewicz) i "Miłość i polityka" (reż. Jerzy Bończak), z którymi jeździmy po Polsce. Równocześnie podjęłam ciekawe wyzwanie - w Polsacie powstał nowy program "Tylko taniec", ja zasiadam w jury. Pomyślałam: dlaczego nie?

Reklama

To nie pierwszy taki program rozrywkowy z twoim udziałem. Jaki jest powód, dla którego ty, absolwentka krakowskiej szkoły teatralnej, która zaczynała od Starego Teatru i Teatru Wielkiego, przyjmujesz takie oferty?

- Nie widzę w tym problemu. Dla mnie to odskocznia od teatru, przygoda. Jestem ciekawa, jacy ludzie przyjdą na nagrania, dlaczego chcą tańczyć. Nigdy nie wiemy, jak i kiedy różne doświadczenia mogą zaprocentować w życiu. Na przykład ćwiczenia z improwizacji, w których uczestniczyłam jako licealistka, tańcząc w Teatrze Tańca i Balecie Form Nowoczesnych, bardzo przydały się w pracy aktora. Trzeba było zamknąć oczy, wsłuchać się w muzykę i ocenić swoje emocje. W ten sposób uruchamia się wyobraźnię, pobudza wrażliwość, zyskuje świadomość ciała i tego, że ruch wypływa z emocji. To szalenie przydaje się w moim zawodzie, ponieważ każda scena ma własną choreografię, własny rytm...

W jakim rytmie toczy się teraz twoje życie?

- Najczęściej dwa tygodnie w Polsce, dwa tygodnie w Szwecji. Gdybym miała to porównać do muzyki, to tutaj są rytmy samby i "dingi-dingi" - cały czas w ruchu (śmiech), a tam spokój, szum morza, ptaszki śpiewają. Im bliżej do kolejnego wyjazdu do Warszawy, tym głośniej odzywa się moje "dingi-dingi".

Bohaterka "Śniadania u Tiffany’ego" miała wizytówkę "w podróży". Pasowałaby do ciebie?

- Tak, ale nie zamówiłabym sobie takiej wizytówki. Podróż wiąże się z tymczasowością, a ja muszę mieć przystań. Przyjeżdżam do Polski, realizuję się zawodowo, ale zawsze wracam do tego, co najważniejsze w moim życiu - rodziny. Oczywiście, to bywa męczące, ale jest tyle par w moim środowisku, które funkcjonują na podobnych zasadach... Częste podróżowanie między polskimi miastami zajmuje im więcej czasu niż mój bezpośredni lot, który trwa niecałe półtorej godziny.

Co na to córeczka?

- To mały podróżnik. Mając takich rodziców, nie mogła być inna! Od początku wszędzie ją zabieramy ze sobą. Dziecko musi mieć różne doznania. W Szwecji nadrabiamy wspólny czas, bo w Warszawie często wracam późno do domu.

Jaką jesteś mamą?

- O to trzeba będzie zapytać za parę lat, i to nie mnie (śmiech). W Szwecji usłyszałam coś, co mi się bardzo spodobało: że rodzice powinni być z dziećmi, a nie dla dzieci. Uważam, że dziecko nie musi być cały czas przy mamie. Staram się w miarę normalnie funkcjonować, nie być nadopiekuńcza. Nie trzymam córki pod kloszem. To mały człowieczek, który musi sam odkrywać świat.

Przeczytałam w szwedzkiej gazecie, że twój mąż, właściciel prężnej firmy budowlanej, jest uważany za świetnego pracodawcę. Do tego stopnia, że jeden z pracowników, będąc na urlopie tacierzyńskim, przyszedł do biura w odwiedziny ze swoim małym dzieckiem i ciastem własnej roboty.

- Wydaje mi się to normalne, ale nie chcę wypowiadać się publicznie na temat mojego męża. Nie sprowokowały mnie do tego nawet kłamstwa publikowane na portalach plotkarskich, np. że Ola, zanim mnie poznał, był żonaty, bo nosił obrączkę (w rzeczywistości byliśmy zaręczeni, a w Szwecji zaręczony mężczyzna nosi obrączkę). Mnie się taki news czasami czkawką odbija, bo niektórzy postrzegają mnie jako osobę, która rozbiła małżeństwo. Ola nigdy wcześniej nie był żonaty ani nawet zaręczony. Uważam za niesprawiedliwe tworzenie takich historii. Próbuję je ignorować, ale trudno mi się z tym pogodzić. Tutaj poruszamy temat okropnej strony tego zawodu - że tworzy się jakiegoś innego człowieka, wirtualny byt. Również poprzez nieprawdziwe profile na portalach społecznościowych.

Mam tutaj taki, Joanna Liszowska, modelka.

- Nie chcę nawet na to patrzeć. Nie wiem, jak wygląda strona Facebooka, Naszej Klasy, chociaż słyszałam, że byłam tam i zapraszałam np. Piotra Polka, który zresztą też o tym nie wiedział.

Kiedy idziesz na zakupy, to stale kontrolujesz, co masz w koszyku, z obawy przed fotografami?

- Był taki czas w moim życiu, że to robiłam. Miałam ochotę na okropną sztuczną chińską zupkę i przykrywałam ją sałatą (śmiech). Teraz już tak nie robię.

Największa przyjemność?

- Przytulenie, dobre jedzenie, dowcip. Uwielbiam ludzi z poczuciem humoru i uwielbiam się śmiać.

A to śmieszne? "Joanna Liszowska jest w ciąży, i to z mężem, a na dodatek Szwedem. Aktorka wyznała, że spodziewa się córeczki, której chce nadać imię 'międzynarodowe i uniwersalne'. Bob Geldof nazwał córkę Obsypana Kwieciem Gałązka Brzoskwini. Może córka Joanny powinna nazywać się Kwitnąca Husqvarna Przytulająca Ericssona?".

- Akurat śmieszne. To fragment felietonu Kuby Wojewódzkiego w "Polityce". Fakt, że ten pan ponownie sięga po moją osobę, już mniej śmieszy. A poza tym zapomniał jeszcze o Ikei... Najbardziej mnie rozbawiło, jak przed ślubem przeczytałam, że w prezencie dostaniemy meble z Ikei. 


A perfumy lubisz dostawać?

- Mam fioła na ich punkcie. Każdego dnia używam innych, to zależy od nastroju, okazji. Kiedy się stresuję przed premierowym spektaklem albo przed koncertem, to wtedy pomagają mi perfumy, które dają poczucie odwagi i siły. Ten zapach jest wówczas takim dopełnieniem jak kostium na scenie. 

Ile masz tych flakonów?

- Czterdzieści-pięćdziesiąt... Dużo? 

I zabierasz je wszystkie w podróż?

- Nie. Ale jak mam przesiadkę na lotnisku, to czasami wchodzę do królestwa perfum i wtedy... Nie przepadam za zapachami słodkimi, landrynkowymi. Wolę świeże, takie pudrowe. A czasami duszne, intrygujące. Co ciekawe, kiedy Emma się urodziła, w ogóle nie miałam potrzeby używania perfum. Jest wówczas tak silna, instynktowna chęć, żeby być ze sobą jak najbliżej, naturalnie.

- Zapachu dziecka z niczym nie da się porównać. Dla mnie to zapach miłości absolutnej i kiedy tęsknię za córeczką, to tęsknię też za tym zapachem. 

A czym pachniesz dzisiaj?

- Lady Million. 

Spotkałaś się z opinią, że nie musisz już zarabiać, bo masz męża milionera?

- Doprowadza mnie to do... aż zaniemówiłam. Nie wiem, skąd się bierze takie myślenie. Nie rozumiem, dlaczego kogoś obchodzi zamożność mojego męża. Czy jeśli ktoś ma bogatego męża albo żonę, to ma za darmo pracować? Jeżeli bycie z małą da się pogodzić z pracą w Polsce, to dlaczego mam nic nie robić? Taniec i śpiew to dwie pasje, które zdecydowały o tym, że poszłam do szkoły teatralnej. To, że zostałam żoną i matką, nie zmienia faktu, że jestem tą samą osobą, co wcześniej, mam tę samą energię i chęć poznawania nowych rzeczy.
Mężczyźni zwracają na ciebie uwagę?

- Kiedyś, dawno temu, kupiłam sobie męskie perfumy i było to zastanawiające, ponieważ nigdy przedtem i nigdy potem nie zebrałam od mężczyzn tylu komplementów. W tej chwili, jeśli patrzą na mnie, to nie wiem, czy jak na kobietę, czy osobę, która jest rozpoznawalna. 

Takie spojrzenia pochlebiają czy krępują?

- Raczej krępują. W szkole aktorskiej można nauczyć się, jak być na to odpornym? Niektórzy od razu wiedzą, po co idą do szkoły teatralnej, i mają absolutne poczucie swojej wartości. Ja miałam z tym problem. Szkoła pomogła mi nie tylko oswoić się z cudzym wzrokiem, ale też odnaleźć w sobie odwagę. Często mi jej brakowało, bo od razu stwierdzałam, że w obliczu wybitnych profesorów i tak nic nie umiem, a to, co proponuję, na pewno jest głupie i beznadziejne. Dopiero z czasem zaczęłam się otwierać, przełamywać ten strach i nieśmiałość. Trudno, raz kozie śmierć!

- Bez względu na to, ile umiem, spróbuję, najwyżej coś będzie źle. Zawsze warto kombinować po swojemu, słuchać instynktu. 

Trafiłaś do szkoły z marszu?

- To był bardzo spontaniczny marsz, bo jedyne, czego byłam pewna w klasie maturalnej, to to, że na pewno nie chcę pracy od do, monotonnej, zrutynizowanej. Myślałam o zdawaniu na psychologię. Fascynuje mnie człowiek, wpływ doświadczeń na kształtowanie psychiki. Zawsze byłam niesfornym duchem, musiało się coś wokół mnie dziać. Przez całe liceum chodziłam na zajęcia z tańca współczesnego i śpiewałam, zresztą muzyka klasyczna była obecna w moim domu. 

Mama pianistka nie chciała, żebyś poszła w jej ślady?

- Nie miała takich ambicji. W mieszkaniu stał fortepian, ale ja nie umiem grać. Tak się wydarzyło i już. Żeby rozwiać wątpliwości, jaki kierunek powinnam wybrać, mama zaprowadziła mnie do prof. Jerzego Treli, bo szkoła muzyczna, w której pracowała, mieściła się wówczas w tym samym budynku co teatralna. Myślałam, że umrę z nerwów przed jego drzwiami. Powiedział, że mam zdawać do szkoły teatralnej, a jeśli mi się nie uda za pierwszym razem, bo jestem jeszcze zielona, to mam próbować za rok. No i wzięli mnie taką zieloną, a jaki kolor mam teraz, to nie wiem (śmiech). 

Czego się dowiedziałaś o sobie na studiach?

- Przede wszystkim odkryłam swoją emocjonalność, co jest chyba wpisane w mój znak zodiaku - Strzelca. Jeśli się cieszę, to pełną piersią. Równie szybko drobna rzecz może wywołać u mnie smutek. Pamiętam zajęcia z Agnieszką Mandat, aktorką Krystiana Lupy. Przerabialiśmy skomplikowane relacje rodzinne, zaglądaliśmy w siebie, i tak do 12 albo 2 w nocy. Nie chciało się stamtąd wychodzić, za to bardzo chciało się tam wracać. To był zupełnie inny świat.

- Uważałam, że jestem aktorką dramatyczną i będę zgłębiać mroczne zakamarki ludzkiej duszy. Intrygowały mnie i pociągały czarne charaktery. W ogóle nie wyobrażałam sobie, że mogłabym kogoś rozśmieszyć. O ironio, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, w tej chwili gram właściwie głównie w komediach i farsach, co zresztą bardzo sobie chwalę.

-Jakiś czas temu ktoś zapytał mnie, z kim byłam na roku. Byłam m.in. z Tomkiem Kotem, Magdą Boczarską, Dominiką Figurską. Usłyszałam: "To tylko paru wam się udało". A co to właściwie znaczy? Bo jesteśmy rozpoznawalni? Jeśli ktoś zawsze marzył, by grać we Wrocławiu w Teatrze Polskim i występuje tam, często w głównych rolach, to znaczy, że jemu się nie udało?! 

Jak wyglądała po studiach konfrontacja z oczekiwaniami wobec zawodu?

- Czasami życie samo za nas wybiera. Jeżeli ma się szczęście, wszystko idzie w odpowiednim kierunku i tak chyba było ze mną. Kiedy wyjeżdżałam do Warszawy, to już miałam jakieś propozycje, m.in. w musicalu "Chicago" Krzysztofa Jasińskiego i spektaklu "Siedem grzechów głównych" Janusza Wiśniewskiego. Tułałam się po różnych pokojach gościnnych i kawalerkach - mieszkałam przy Teatrze Wielkim, na poddaszu Muzeum Historycznego, w kawalerce przy Komedii. 


Urządzałaś je?

- To nie miało sensu, bo przyjeżdżałam na trzy dni prób, potem zaraz wyjeżdżałam i lądowałam już w innym pokoju. To było życie na walizkach. Na przykład o 10 próba w Warszawie, o 14 pociąg do Krakowa. Z dworca do teatru na próbę i następnego dnia o szóstej rano powrót do Warszawy. O 14 znów pociąg. Czasami budziłam się i nie wiedziałam, gdzie jestem. Premiery były w odstępach dwutygodniowych. Uciążliwe, ale dla człowieka, który niedawno skończył szkołę teatralną - czego chcieć więcej?

- Miałam nieprawdopodobną energię. Moim największym marzeniem było po prostu uprawiać aktorstwo. Do dziś lubię po skończonym spektaklu posłuchać opowieści starszych aktorów, którzy znali Gustawa Holoubka, Tadeusza Łomnickiego.

- Nie pamiętam już, kto mi to opowiadał... Jest taka anegdota o chłopcu, który został przyjęty do teatru. Wpada do garderoby. "A ty syneczku, dlaczego jesteś taki szczęśliwy?". "Bo poznałem tylu wspaniałych aktorów i wszyscy są ze mną na ty". "Synku, uważaj, z kim przechodzisz na ty, bo zawsze trudniej jest powiedzieć później »panie ch...«". Jak grałam w Ateneum, to aktorzy przytaczali tysiące takich historii. 

Zastanawiałaś się, jak mogłoby potoczyć się twoje życie, gdybyś została w Krakowie?

- Może szukałabym etatu w Starym Teatrze, tak jak o tym marzyłam? Trudno odpowiedzieć. Myślę, że wyjazd był nieunikniony. Na pewno z tym swoim "dingi-dingi" nie usiedziałabym na miejscu. 

Powiedziałaś kiedyś o sobie: "Nie oczekuję zbyt wiele".

- Jeśli można to nazwać filozofią życiową, to ja się pod tym podpisuję. Co ma być, to będzie. Jeżeli miałabym wygórowane oczekiwania, to nawet gdyby spotkało mnie coś wartościowego, mogłabym tego nie zauważyć. Wolę być mile zaskakiwana. To nie oznacza, że będę siedziała z założonymi rękami, bo szczęściu trzeba pomagać. Ale nigdy nie lubiłam, kiedy mnie ktoś przedstawiał na scenie w superlatywach, że oto fantastycznie śpiewająca, z mocnym głosem itd. To oczywiście miłe, ale wolę usłyszeć imię, nazwisko, tytuł piosenki, żebym mogła potem kogoś ewentualnie zaskoczyć. 

Z miłością też jest tak, że przychodzi, gdy się jej nie oczekuje?

- Miłość jest przekorna. Czasami przychodzi wtedy, kiedy nawet nie wiemy, że jesteśmy na nią gotowi. Zawsze czułam, że nie ma sensu szukać miłości, że to ona nas znajduje. 

Pamiętasz taki film, też o miłości, "Lulu na moście" Paula Austera? Harvey Keitel i Mira Sorvino bawią się w taką grę słowną, zadają sobie pytania, np. jesteś rzeką czy oceanem?

- Oceanem.

Jesteś planem czy spontanicznością?

- Dotychczas nie kupiłam sobie kalendarza, chociaż noszę się z tym zamiarem. W zeszłym roku zrobiłam to w listopadzie. 

Marilyn Monroe czy Catherine Deneuve?

- Marilyn. Uwielbiam ją, ma w sobie miękkość. Catherine Deneuve jest bardziej ostra, konkretna, chłodna. A Marilyn to dla mnie esencja kobiecości. Nie myślę tylko o jej seksapilu, ale o pragnieniach. Nieszczęśliwe serce i dusza, która chciała kochać i być kochaną. Darzę ją ogromnym sentymentem. Ją i Elvisa. 

Jesteś zefirkiem czy huraganem?

- Huraganem. 

No właśnie, mówią o tobie: kobieta o energii trąby powietrznej.

- Jestem energiczna, ale mam nadzieję, że nie zostawiam po sobie zniszczeń. 

Jesteś ferrari czy lamborghini?

- Wolę ferrari. Poza tym koń w logo to dla mnie symbol wolności, siły, a zarazem delikatności. Lamborghini to waleczny byk. Też nieźle, ale czarnym ferrari jechałam do ślubu, więc mam do niego sentyment. 

Jazda samochodem cię relaksuje?

- Do tego stopnia uwielbiam jeździć, że dzień bez samochodu uważam za stracony (śmiech). Pamiętam, że jak mała się urodziła, to byłam z nią przez cały czas w domu i przez dwa tygodnie nie jeździłam samochodem - to mój rekord. Kiedy pewnego dnia pojechałam sama do sklepu po pieluchy, to... była cudowna wycieczka. Także sposób na złapanie dystansu, zaczerpnięcie powietrza. 

W "Jak oni śpiewają" wystąpiłaś z piosenką Agnieszki Osieckiej "Kolorowe jarmarki". Śpiewałaś: "Kiedy patrzę hen za siebie/ W tamte lata, co minęły/ Czasem myślę, co przegrałam/ A co diabli wzięli?". Jak byś sobie na to odpowiedziała?

- Jeśli diabli coś wzięli, to już nic na to nie poradzę. Nie mam jakiegoś strasznego poczucia straty. Nie żałuję, nie rozpamiętuję. 

Co cię wzrusza? 

- Ostatnio podczas nagrania "Tylko taniec" występowała zakochana para - była między nimi nieprawdopodobna chemia. Piękni, tak tańczyli, że aż wstrzymałam oddech. Niedługo po nich weszła grupa śmiesznych dzieciaków. Miały takie poczucie humoru i taką energię, że popłakałam się ze śmiechu...

- Wielokrotnie wzrusza mnie moja córeczka. Pamiętam, jak pierwszy raz świadomie objęła mnie łapkami za szyję. Zdarza się, że siedzi do mnie tyłem i dopiero po chwili orientuje się, że jestem. Wtedy odwraca się i daje mi ten najcudowniejszy, do niedawna jeszcze bezzębny, uśmiech. 

Masz swoje ulubione zdjęcie z dzieciństwa?

- Wampirka - tak je nazwałam. Mam na tym zdjęciu pięć lub sześć lat. Platynowe loczki jak u barokowych aniołków, ogromne oczy i sterczące zęby. Lubię je, bo jest śmieszne. Patrzę sobie na te ząbki i myślę, że pewne rzeczy w życiu nigdy się nie zmieniają.

Małgorzata Fiejdasz- Kaczyńska

PANI 3/2012

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy