Reklama

Zawsze w drodze

Góralka ze Słowacji. Gdy przed laty przyjechała do Polski, nie wiedziała, że tu odkryje swoje powołanie. Połowę dorosłego życia zajęło jej przekonywanie urzędników, że prawa człowieka ma każdy. Także prostytutka. Żeby bronić kobiet, które wbrew swojej woli trafiły do domów publicznych, Stana Buchowska piętnaście lat temu założyła fundację La Strada. Prowadzi ją do dziś. Występuje w ONZ-cie, podróżuje na wszystkie kontynenty, dzwoni do polityków. Pomogła setkom kobiet po przejściach zacząć nowe życie.

Stana Buchowska: Przepraszam, że nie wyłączam telefonu, ale zawsze może się zdarzyć jakaś pilna sprawa...

Twój Styl: Ale w nocy Pani wyłącza?

Stana Buchowska: Nie, nigdy. Wiele razy interwencja była potrzebna właśnie w nocy. Tak jak kilka tygodni temu. Ktoś zadzwonił przed szóstą rano. Usłyszałam głos koleżanki: "Przepraszam, Stana, że cię budzę, ale sąsiad spacerował z psem i widział na chodniku pobitą kobietę". Dałam znać naszym ludziom. Odnaleźli tę dziewczynę. Okazała się Rosjanką, ofiarą porachunków w agencji towarzyskiej. Niestety nie chciała naszej pomocy, uciekła do piwnicy w pobliskim bloku.

Reklama

Zadziera Pani z sutenerami, mafią. Boi się Pani czasem?

Stana Buchowska: Nie. Bo anonimowych pogróżek w stylu: "K...*, zabijemy was!", nie traktuję serio. Choć, muszę przyznać, raz się bałam. Nasza była podopieczna, która zwolniła się ze szpitala psychiatrycznego. Od rana koczowała pod siedzibą La Strady. Przyjechałam do pracy, usiłowała wejść ze mną do biura. Wymknęłam się i uciekłam. Ale to incydenty. Nie zatrudniam ochroniarza.

Śledzi Pani losy kobiet, którym pomogła La Strada?

Stana Buchowska: Nie, ale często o nich myślę. Czuję ulgę, gdy któraś przyśle kartkę na święta. Nigdy też nie kontaktuję tych kobiet z dziennikarzami. Pamiętam historię ze Śląska: żona górnika została sprzedana do domu publicznego w Niemczech, mąż wiedział, co robiła, było mu trudno, ale wybaczył. Rodzina się nie rozpadła, razem wychowywali dziecko. Aż do drzwi zapukała dziennikarka, nie wiem skąd miała informację: "Piszę artykuł ku przestrodze. Pani historia na pewno pomoże innym kobietom. Pokaże, że życie można zacząć od nowa". Kobieta dała się przekonać, zastrzegła anonimowość, a dziennikarka nie dotrzymała słowa. Nie zmieniła nawet nazwiska, wywlokła wszystkie szczegóły, zamieściła zdjęcie rodziny, które zdobyła od kogoś pod jakimś pretekstem. Całe miasteczko przekazywało sobie tę gazetę. Mąż kobiety się załamał, uciekł z domu. A ich dziesięcioletnia córeczka usiłowała popełnić samobójstwo.

Przeżywa Pani osobiście podobne historie czy ma Pani do nich dystans?

Stana Buchowska: Pamiętam twarze kobiet, które przewinęły się przez La Stradę. Na przykład dziewczyny, która urodziła dziecko poczęte z gwałtu. Poszłam do niej do szpitala, zaniosłam śpiochy dla jej synka. Bałam się tego spotkania, bo wiedziałam, że nazajutrz miała oddać dziecko do adopcji. W szpitalu poczułam się jeszcze gorzej. Pamiętam, jak patrzyłam na tego chłopczyka i myślałam: "Biedaku, nikt cię nie kocha na tym świecie". Dwa lata później dziewczyna przysłała nam zdjęcie uśmiechniętego pyzatego dwulatka o wielkich oczach. To był jej syn - nigdy go nie oddała. Ta fotografia wciąż wisi na ścianie w La Stradzie.

Pierwsza kobieta, którą uratowała La Strada to…

Stana Buchowska: Studentka porwana przez sutenerów wprost z ulicy - wciągnęli ją siłą do samochodu na ulicy. Została zbiorowo zgwałcona, uciekła, zanim zdążyli ją wywieźć do niemieckiego domu publicznego. Proces ciągnął się siedem lat. Przestępcy kpili z wymiaru sprawiedliwości. Odpowiadali z wolnej stopy i na zmianę nie stawiali się w sądzie. Za to ofiara widywała ich na ulicy - jeden z nich, taksówkarz, co dzień parkował niedaleko jej domu. Mimo naszego wsparcia ta dziewczyna się nie pozbierała. A ja czułam bezsilność i niemoc.

Zaczynając tę pracę, myślała Pani, że to będzie wyglądać inaczej?

Stana Buchowska: Niczego sobie nie wyobrażałam, bo nic nie wiedziałam. Byłam zielona jak pietruszka. O tym, że zaczęłam pracować w La Stradzie, zdecydował przypadek.

Pierwsze zadanie?

Stana Buchowska: Konferencja prasowa. Jechałam na nią z duszą na ramieniu. Trema prawie mnie sparaliżowała - czekało na mnie 80 dziennikarzy. Na szczęście był ze mną prof. Zbigniew Izdebski, który badał zjawisko prostytucji. Pamiętam, że kilka razy pomógł mi wybrnąć z trudnych pytań. Potem udzieliłam wielu wywiadów i już musiałam radzić sobie sama. Odmówiłam tylko tygodnikowi "NIE", bo uznałam, że pisze się tam wulgarnie o kobietach. Ale i tak ukazał się tam zbiór bzdur o La Stradzie zatytułowany: "Skomlenie k...*"! Zatrzęsłam się. Nienawidzę, gdy ktoś pogardliwie mówi o prostytutkach. Gdy poznaję okoliczności, w których zeszły na tę drogę, nie wiem, co zrobiłabym na ich miejscu.

Gdy jeden z biskupów stwierdził, że "trzeba posprzątać Polskę z tirówek, bo zaśmiecają polski krajobraz", odpowiedziała Pani: "Rozumiem troskę o polski krajobraz, ale prostytutki to ludzie, nie śmieci. I ktoś je na tej ulicy postawił!". Wciąż jeszcze musi Pani tłumaczyć, że prostytutka jest człowiekiem?

Stana Buchowska: Oczywiście! Stale słyszę: "Sama sobie winna, włożyła mini i sprowokowała gwałt". Policjantom mówię: "Wolno mi chodzić po ulicy ze stu tysiącami dolarów w torebce. A jeśli ktoś mi tę torebkę wyrwie, policjant nie ma prawa mówić, że złodziej jest bez winy, bo został sprowokowany". Ale stereotypy wykorzenia się latami. Wiele z nich przejawia się w języku, którego używają ludzie, mówiąc o prostytucji. Wczoraj odebrałam taki telefon: - "Dzień dobry. Dzwonię z wydziału prawa. Zajmuje się pani handlem żywym towarem, a ja piszę doktorat na ten temat. - To pomyłka, nie zajmujemy się w La Stradzie ani bydłem, ani kurczakami. - Mam na myśli handel ludźmi, kobietami. No, wie pani, prostytucję. - Tak, wiem, że handel ludźmi to intratne zajęcie. Ale zajmujemy się tu czymś innym. Dlaczego nazywa pan kobiety "żywym towarem"? Tak mówią o nich sutenerzy. Należy pan do grupy przestępczej? - No... nie. Ale tak się mówi, po prostu. - Gdzie się tak mówi? Na pana uczelni? W pana domu?". Dużo odbywam podobnych rozmów.

Jaka jest reakcja?

Stana Buchowska: Zaskoczenie, zdarza się, że ktoś przeprasza. Niedawno prowadziłam szkolenie dla policjantów na temat przemocy na tle seksualnym w ośrodkach dla uchodźców. Jeden z nich twierdził, że czeczeńskie kobiety są z natury uległe i godzą się na przemoc. Miałam ochotę krzyknąć: "Plecie pan bzdury!", ale dyplomatycznie powiedziałam, że uchodźcy żyją na terytorium Polski, więc obowiązuje ich nasze prawo. A policja nie może tolerować przemocy wobec kobiet, nawet jeśli sprawcą jest ktoś z rodziny. Policjant przeprosił.

Historie, którymi się Pani zajmuje, rzadko kończą się happy endem.

Stana Buchowska: Niestety. Jedno z moich najsmutniejszych wspomnień to historia Soni, którą szef wyrzucił z agencji towarzyskiej, bo zachorowała na raka. Do dziś pamiętam jej bystre oczy. Taka piękna dziewczyna... Żebrała na Dworcu Centralnym i tam ją zauważono. Była w takim stanie, że zabrano ją prosto do hospicjum. Dwa tygodnie później umarła. Koleżanki z La Strady były jedynymi osobami na jej pogrzebie.

* zmiana redakcji STYL.pl

Jaki był Pani dom rodzinny?

Stana Buchowska: Nietypowy. Mama katoliczka, ojciec protestant. Mama kochała muzykę. Gdy w domu zebrała się cała rodzina, śpiewaliśmy na dwanaście głosów. Kupiła nawet pianino na kredyt. Protestancka babcia uważała, że to zbytek. Za to szczyciła się tym, że razem z dziadkiem wykształciła siedmioro dzieci. Pojawiała się na rozdaniu dyplomów każdego z wnuków. Zawsze siedziała w pierwszym rzędzie, z bukietem kwiatów. Codziennie gotowała nam obiad, a gdy skończyła, godzinami czytała. I wciąż wysyłała mnie po kolejne książki do biblioteki.

Jaka Pani wtedy była?

Stana Buchowska: Marzyłam o podróżach. Tato powtarzał: "Po co ci to? Mamy tu wszystko, co najlepsze: góry, rzekę". A mnie nosiło. Skończyłam 14 lat i zaczęłam robić "wyprawy" autostopem do pobliskiego kurortu Pieszczany po... "ciastko z kremem". Czasem stawałam na brzegu rzeki, rzucałam kamieniem na drugą stronę, "do Austrii", bo tam już była granica. Złościłam się, że to tak blisko, a ja nie mogę tam pójść. Czasy komuny, granica "na Zachód" była zamknięta. A mnie ciągnęło w świat. Gdy zdałam do liceum w Bratysławie, zamieszkałam w internacie, do domu miałam 85 km.

Uciekała Pani z domu przed czymś?

Stana Buchowska: Wtedy wydawał mi się nadopiekuńczy, a ja pragnęłam swobody. Po latach, gdy pracowałam w La Stradzie, doceniłam mój pachnący ciastem dom. Wiele kobiet, którym pomagałam, wpadło w tarapaty, bo takiego domu nie miały.

Przyszłego męża poznała Pani na uniwersytecie w Bratysławie. On studiował antropologię kultury, Pani etnografię. Jak rodzice zareagowali na wieść, że chce Pani wyjść za mąż za Polaka i wyjechać z kraju?

Stana Buchowska: Pamiętam, że powiedziałam do mamy: "Mam chłopaka, ale to nie jest Słowak". Mama na to: "Murzyn?! Arab?!". Na słowo "Polak" odetchnęła z ulgą. Rodzice się nie sprzeciwiali. Przed laty ich małżeństwo krewni uznali za mezalians. Oni postanowili, że dadzą swoim dzieciom wolność wyboru.

Mąż naciskał na Pani wyjazd do Polski?

Stana Buchowska: Przymierzał się do pracy naukowej. Napisał artykuł, chciał go opublikować w piśmie etnograficznym. Przetłumaczyłam tekst, zaniósł go do redakcji i usłyszał: "Nie opublikujemy. W ogóle nie cytuje pan sowieckich naukowców!". I to zadecydowało. W Polsce jednak była większa swoboda. Dla Michała nie liczyły się sprawy materialne, więc nie miałam argumentów. Co miałam powiedzieć? Zostańmy na Słowacji, bo tu łatwiej kupić papier toaletowy? (śmiech)

Polska czymś Panią zaskoczyła?

Stana Buchowska: Powitała mnie stanem wojennym. Wprowadzono go pięć dni po tym, gdy przekroczyłam granicę! Telefony zamilkły, a ja bardzo chciałam uspokoić mamę, że jestem bezpieczna. Biegałam po posterunkach milicji i błagałam, by pozwolili mi zadzwonić. Wszędzie słyszałam: "Nic z tego". Powiedzieli za to, że jako cudzoziemka mogę wyjechać, ale bałam się, że więcej nie zobaczę męża.

To on wciągnął Panią w działalność podziemnej Solidarności?

Stana Buchowska: Tak. Pamiętam, jak w ogrodzie w skrzyni na piasek ukrywaliśmy powielacz, a w kaflowym piecu paliliśmy ulotki, bo ktoś dał cynk, że będzie rewizja. Bawiło mnie, że robimy to wszystko pod nosem Benona Miśkiewicza, komunistycznego ministra edukacji. Mieszkał nad nami!

Chodziła Pani na demonstracje?

Stana Buchowska: Oczywiście. Do dziś pamiętam jedną, zakończoną starciem z ZOMO. Koleżanka, która biegła obok mnie, dostała pałką i do dziś ma uszkodzony słuch. Ale mimo wszystko to był dla mnie szczęśliwy, ciekawy czas. Problemy w stylu: brak kartek na mięso i cukier (cudzoziemcom nie przysługiwały), wydawały mi się śmieszne. Byłam zakochana, a życie towarzyskie kwitło...

Po stanie wojennym?

Stana Buchowska: Zaczęłam pracę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Prowadziłam zajęcia ze studentami w Instytucie Etnologii. Wkrótce mąż dostał amerykańskie stypendium. I razem wyjechaliśmy.

Rzuciła Pani karierę naukową. Bez żalu?

Stana Buchowska: Bez. Spełniało się moje marzenie o podróżach. Uczyłam się angielskiego. Przygotowania do wyprawy za ocean były ekscytujące.

Wylądowała Pani w USA i…

Stana Buchowska: To była Kalifornia! Pamiętam, jak zachwycona mijałam palmy daktylowe, które rosły przy drodze do szkoły moich dzieci. Zbierałam daktyle z ulicy, choć wstyd mi było, że ktoś zobaczy. Wrażenie robiły nawet płatki śniadaniowe – że było tyle rodzajów. Do dziś pamiętam, jakie wybrałam – pszeniczne z rysunkiem żaby na opakowaniu.

Po kilku miesiącach dostała propozycję pracy przy amerykańskim projekcie: dotyczył zakładania i prowadzenia organizacji społecznych. Gdy mężowi skończyło się stypendium, wrócili, a Stana zaczęła uczyć w Polsce tego, czego sama dowiedziała się w Ameryce. A potem przeczytała tamto ogłoszenie w gazecie...

Jak godziła Pani życie rodzinne z pracą? Dzieci wiedziały, co robi mama?

Stana Buchowska: Na początku im nie mówiłam. Były za małe. Gdy podrosły, wytłumaczyłam im, o co chodzi, i nigdy nie miały z tym problemu. Moja praca zawsze była daleko od mojego życia rodzinnego.

Trudno w to uwierzyć. Tragiczne historie, dramaty kobiet...

Stana Buchowska: Oddzielam życie prywatne od pracy. Nawet mieszkania mam różne na czas pracy i weekend. Warszawska kawalerka przypomina pokój w akademiku: łóżko, stół, komoda, szafa. Tu spędzam tydzień. Mieszkanie w Poznaniu – to mój prywatny azyl. Spędzam w nim wolne dni. Co piątek wsiadam do InterCity i z każdym kilometrem staram się zapomnieć o La Stradzie.

Udaje się?

Stana Buchowska: Nie zawsze. Kiedyś ktoś poprosił, żebym w Poznaniu zaniosła dokumenty kobiecie, ofierze przemocy. Sprawdziłam adres. Blok widać było z moich okien. "Tyle tego wokół", pomyślałam. Czasem, nawet gdy leżę na sofie i popijam kawę, trafiam na wiadomość: "Sutenerzy oblali kwasem byłą prostytutkę, która szła z mężem na spacer". I od razu myślę, jak mogłybyśmy jej pomóc. A kiedy trafiam na ogłoszenie: "Praca na plantacji tulipanów w Holandii – znajomość języka niewymagana", od razu sprawdzam, czy plantacja nie jest burdelem.

Co Pani robi, gdy stres Panią przerasta?

Stana Buchowska: Idę na basen. Bywam tam średnio trzy razy w tygodniu. Pierwsze trzy długości – gonitwa myśli, przed oczami przewijają mi się trudne sprawy, nieprzyjemne rozmowy. Po 45 minutach rozdrażnienie odpływa. Idę do jacuzzi i czuję, że mogę do tego wrócić. Na ostatnim urlopie zaszyłam się u przyjaciół nad jeziorem. Mieszkałam w osobnym, małym domku w ogrodzie. Rano samotnie pływałam, chodziłam po lesie, zbierałam jagody. Lubię też spacery.

Żadnych kryzysów?

Stana Buchowska: Były. Niejeden. Pierwszy przed laty, gdy spędzałam całe dnie, często śpiąc pod biurkiem na karimacie. Drugi, gdy czułam, że nie mam już sił przekonywać urzędników: "handel kobietami to nie jest wydumany problem". A trzeci, kiedy okazało się, że La Strada nie dostanie dotacji rządowej, bo otrzyma ją... Stowarzyszenie Kelnerów Klasycznych, cokolwiek znaczy ta nazwa.

Był moment, że chciała Pani to wszystko rzucić?

Stana Buchowska: Tak, nawet szukałam już innej pracy. Zaintrygowała mnie tylko jedna propozycja – czeski odpowiednik La Strady. Ale pomyślałam: skoro miałabym robić to samo, zostanę w Warszawie. Choć groził nam wtedy brak funduszy. I nadal nie jest z tym łatwo.

W trudnych sytuacjach łatwo o konflikty...

Stana Buchowska: Zdarzają się. Reaguję spontanicznie. Raz pokłóciłam się o coś z koleżanką, z którą prowadziłam szkolenie. Gdy ludzie wyszli z sali, zaczęłam na nią wrzeszczeć i przez godzinę wylewałam żale. Potem poszłam do sekretariatu po płaszcz. Grzecznie się pożegnałam, tylko sekretarki dziwnie mi się przyglądały. Później ktoś mi wyjaśnił, że ściany są tam cienkie i słyszały całą awanturę.

Znajomi twierdzą, że lepiej z Panią nie zadzierać, bo "ostry z Pani przeciwnik". Podobno jednak nie zawsze dąży Pani do konfrontacji, tylko sięga po "tajną broń", czyli strój i makijaż.

Stana Buchowska: (śmiech) Zgadza się. Dla mnie to oczywiste, że jeśli chcę coś załatwić, nie mogę wyglądać jak ktoś, kogo łatwo zlekceważyć. Urzędnicy myślą, że jak "pani z La Strady" ma ich odwiedzić, to na pewno przyjdzie jakaś zaniedbana biedulka. A ja wchodzę w stalowo-granatowej garsonce i udaję "panią z City Banku". U służb mundurowych zjawiam się z kolei zawsze w idealnie wypastowanych butach. To ich obsesja. Choć nienawidzę pastowania.

Z czego jest Pani najbardziej dumna?

Stana Buchowska: Z dzieci.

Jak je Pani wychowuje?

Stana Buchowska: Rzucam na głęboką wodę – po krótkim kursie "pływania". Dziś są już dorosłe – córka ma 24, syn 26 lat. Rozwiodłam się 11 lat temu, gdy były nastolatkami. Strasznie długo zwlekałam, bo w mojej rodzinie nie było rozwodów. Myślałam: "to dla dobra dzieci", "nie mogę im tego zrobić". Ale mam w głowie czujnik, który nie pozwala mi zbyt długo żyć wbrew sobie. Na szczęście dzieci do dziś mają ze swoim ojcem świetny kontakt. Po rozwodzie zaczęłam je zostawiać same z kuzynką w domu na dzień, dwa. Miały wtedy po 12, 14 lat. Gdy chodziły już do szkoły średniej, na miesiąc poleciałam do Stanów. Przed wylotem rozkleiłam żółte karteczki: "Pamiętajcie o jedzeniu dla psa", "Pierogi są w dolnej półce zamrażarki". Po miesiącu wracam do domu, a na klatce schodowej stoją jakieś sylwetki w kłębach dymu. Wśród nich mój syn! "Proszę pani, my palimy, ale Michał nie" – dobiegły mnie głosy kolegów. Niestety palił, ale go chronili.

Jest Pani tolerancyjną matką?

Stana Buchowska: Staram się. Szanuję decyzje dzieci. Kiedy syn założył firmę, bardzo się bałam, bo wziął wielki kredyt. Po co? – zapytałam. A on na to: "Mamo, nie chcę zarabiać 2400 do końca życia". Pomyślałam wtedy: "Jak to? Na początek to przecież całkiem niezła pensja?!", ale na szczęście ugryzłam się w język. Za to moja mama od razu mu przyklasnęła: "No, wreszcie ktoś z naszej rodziny zarobi porządne pieniądze!".

A wobec córki?

Stana Buchowska: Nie komentowałam, gdy wynajęła mieszkanie z chłopakiem. W wakacje wybraliśmy się we trójkę do dziadków na Słowację. Ja z córką jechałam w samochodzie, jej narzeczony za nami na motorze – tak zdecydował. Zmilczałam. Po drodze uprzedziłam córkę: "Nie miej za złe dziadkom, że położą was spać osobno". A oni pościelili im łóżka w jednym pokoju! Śmiałam się, że to ja okazałam się największą konserwą.

A kiedy Pani odpuszcza?

Stana Buchowska: Gdy tańczę. Ostatnio na sylwestra w leśniczówce u przyjaciół zrzuciłam szpilki i tańczyłam tak, że rajstopy mi się podarły i sięgały aż do kostek.

Myśli Pani czasem, żeby jeszcze wyjść za mąż?

Stana Buchowska: Ślub? Na pewno nie potrzebuję już ceremonii. Ale to nie znaczy, że nie chcę związku. Jak nazwać mężczyznę swego życia? Partner? Nie, "partner" brzmi biznesowo. Może konkubent? Jeszcze gorzej, jak z zapisków sądowych. Chłopak? Zbyt młodzieżowo. Facet? Obcesowo. O! Może boyfriend? Brzmi nieźle! Boyfriend może być.

Agnieszka Sztyler

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy