Reklama

Przezroczyste

Nie zostawiają wizytówek, rzadko się fotografują, znajomi mało o nich wiedzą. Dziewczyny z Fundacji La Strada ratują kobiety porywane, zmuszane do prostytucji albo pracy za darmo. Wywożone za granicę, poniżane, bite. Lena, Karolina, Dorota. Codziennie dotykają najciemniejszej strony życia, często ryzykują. Czy potrafią w tym wszystkim ocalić siebie?

- "Jezu, nie wiem, gdzie jestem, nie znam miasta, nie mówię po arabsku, zamknęli mnie, oni zaraz tu będą! - młoda kobieta, szlochając, krzyczy w słuchawkę. Dziewczyna po drugiej stronie pyta: - Czy pani może stanąć przy oknie, opowiedzieć, co widzi. Słyszy: - Pięć identycznych odrapanych bloków, jakaś ulica, sklep". Prosi o szczegóły: kolor szyldu sklepu, może reklama, ławka, piaskownica, budka telefoniczna. Tamta szuka charakterystycznych detali. Potem się rozłączają.

Pracownica La Strady telefonuje do Maroka, uruchamia lokalną policję - z detali funkcjonariusze znający rejon układają mapę potencjalnej lokalizacji mieszkania, w którym przetrzymywana jest Polka. Trafiają bezbłędnie. Po kilku dniach kobieta, która wyjechała zarobić na spłatę kredytu, a wpadła w ręce sutenera, wróci bezpiecznie do domu. - Zafascynowało mnie, że z Warszawy da się szybko i z sukcesem zorganizować akcję tysiące kilometrów stąd - opowiada Karolina, jedna z pięciu kobiet w zespole interwencyjnym La Strady. Nie poda swojego nazwiska, prosi o oszczędność w opisie wyglądu. Powiedzmy: ładna niewysoka brunetka.

Reklama

Skończyła pedagogikę, postarała się o praktykę w La Stradzie. Została. Dziś pracuje w parze z Dorotą. Jej partnerka, wysoka szczupła szatynka, jest z wykształcenia psychologiem. Kiedy przyszła na rozmowę kwalifikacyjną, Irena, prezeska i koordynatorka prac zespołów, zadała jej m.in. pytanie: "Co byś zrobiła, gdyby chciała się do ciebie przytulić prostytutka, która przed chwilą uprawiała seks oralny? - Zapytałbym, jak można jej pomóc" - powiedziała wtedy Dorota. Irena mówi: - Szukamy ludzi wyjątkowych. Muszą być wrażliwi i odporni jednocześnie. Żadnych uprzedzeń co do rasy, orientacji seksualnej, religii. Ktoś, kto uważa, że jest lepszy od niepiśmiennej Turczynki, odpadnie. A także osoba, która nie ma pokory wobec życia, uważa, że musi zbawić świat za wszelką cenę. Tu się trzeba pogodzić, że jest okrucieństwo, poniżanie, traktowanie ludzi jak towar. Pisząc ten artykuł, wkracza pani w zły świat.

To nie film

Handel ludźmi to "werbowanie, transport, dostarczanie, przekazywanie, przechowywanie lub przyjmowanie osoby z zastosowaniem: przemocy lub groźby bezprawnej, uprowadzenia, podstępu (...), wykorzystania krytycznego położenia lub stanu bezradności, udzielenia albo przyjęcia korzyści majątkowej..." - tak mówi art. 115 § 22 k.k. - Jest XXI wiek, ale handel ludźmi, zmuszanie do pracy bez wynagrodzenia, do prostytucji, niewolnictwo to wciąż rzeczywistość, także polska - mówi Lena. Ma najdłuższy staż w zespole: 16 lat. Ładna blondynka, córka Polaka i moskwianki. Zatrudniono ją także ze względu na znajomość języka - zajmuje się Rosjankami, Białorusinkami, Ukrainkami, Bułgarkami. Kiedy zaczynała, ruszał rosyjskojęzyczny telefon zaufania. - Rozklejałam ulotki, robimy to do dziś. Na przejściach granicznych, w placówkach dyplomatycznych, ale przede wszystkim w toaletach. Tylko tam kobieta wchodzi bez sutenera, może zapisać albo nauczyć się numeru na pamięć. Ubikacje na Dworcu Centralnym, kiedyś na Stadionie Dziesięciolecia - mam ich topografię w paluszku - mówi Lena.

Jakie są jej klientki (tak w fundacji mówi się na podopieczne)? - Różne. Kiedy istniał stadion w starej postaci, kobiety ze Wschodu masowo jeździły tam handlować. Lepiej wykształcone miały obiecaną pracę kelnerki, pomocy w kuchni, opiekunki dzieci, nawet nauczycielki języka. Jechały w dobrej wierze. Bo to nieprawda, że nasze podopieczne to wyłącznie prostytutki - tłumaczy. - Na przykład w Rosji jest wiele samotnych matek. Zrobią bardzo dużo, żeby zarobić na wykształcenie dzieci. Kiedy trafiają na kogoś, kto oferuje pracę za granicą, organizuje transport i zakwaterowanie, wchodzą w to. Na granicy odbiera im się paszport i okazuje się, że praca nie jest w knajpce, tylko w agencji towarzyskiej. Mam wrażenie, że im najtrudniej do nas zadzwonić. Wstyd blokuje. Jak mogły tak się nabrać? I z czym wrócą do domu? Czasami wolą pozostać przy prostytucji, żeby zarobić cokolwiek... - opowiada Lena.

Irena, prezeska, tłumaczy: - Rocznie pomagamy ok. 200 ofiarom. Są okresy, kiedy telefonów jest więcej, np. gdy robi się zimno. Wtedy dziewczyny na ulicy zarabiają mniej. Za to są częściej bite. Bicie raz w miesiącu wytrzymują. Gwałtowniejsza przemoc rodzi bunt. Z kolei okres przed świętami albo Nowym Rokiem to czas, kiedy bardziej refleksyjne kobiety podejmują próbę zmiany życia. Wtedy dzwonią do nas... Lena: - Samo to, że dzwonią, to już sukces. W krajach byłego ZSRR telefon zaufania to rzecz nieznana. Reżim oduczył zaufania do instytucji - mówi. Sytuacja sprzed kilku miesięcy. Na szerokich schodach przed kościołem na warszawskim Mokotowie siada dziewczyna w kusej spódniczce. Kuli się, plecy drżą jej w spazmatycznym płaczu. Podchodzi zakonnica. Po kwadransie siostra wybiera numer La Strady. - Czasami dzwonią osoby trzecie. Wiedzą o nas, ufają. Następnym krokiem jest zaproszenie na rozmowę do fundacji - opowiada Lena.

Wyjmijcie ten implant

Przytulny pokój w dużym mieszkaniu. W siedzibie La Strady są takie dwa, służą do spotkań. Adresu nie ma na stronie Fundacji, pracownice proszą, żeby w taksówce nie zdradzić, dokąd się jedzie. Względy bezpieczeństwa. Na drzwiach brak tabliczki. W pokoju fotele, niski stolik z pudełkiem chusteczek. Granatowa kanapa. - To świadek setek opowiedzianych historii, z których wiele wydaje się zbyt okrutnych, żeby mogły być prawdziwe. Ale już się nauczyłam, że nie wolno niczemu się dziwić - mówi Lena. Na kanapie siadają kobiety, które chcą od razu wylać cały żal, albo takie, które boją się powiedzieć słowo. Zdarzają się też wyjątkowo spokojne, wydaje się wszystko rozumiejące. - Niedawno przyszła dziewczyna, mówiła pięknym, niemal literackim rosyjskim, miała mądre oczy, orientowała się w przepisach prawa. Kiwała głową, nie płakała. Tylko cały czas siedziała w kurtce, choć było ciepło. Nie chciała jej zdjąć, obsesyjnie. Czułam, że nosi jakąś wielką traumę. Czasami do jej źródeł dochodzimy miesiącami - opowiada Lena.

- Ale najpierw mówię klientce, w jakiej sytuacji prawnej się znajduje. Bardzo często osoby zmuszane do prostytucji albo niewolniczej pracy nie rozumieją, że są ofiarami przestępstwa handlu ludźmi. Że sprawców można ścigać i karać, jeśli one zdecydują się zeznawać. To jednak potem, na razie trzeba im pomóc wrócić do formy. Ośrodek dla ofiar jest tajny. Tu mieszkają cudzoziemcy, którzy jeszcze nie wracają do kraju (trzeba wyrobić im dokumenty, zalegalizować pobyt, pomóc w znalezieniu pracy), i Polki, które są w trakcie "rekonwalescencji". Polki ofiarami handlu ludźmi? Irena wyjaśnia: - Nierzadko to kobiety na poziomie, wykształcone. Wyjeżdżają do Londynu, Amsterdamu, chcą zarobić na rozkręcenie biznesu albo spłatę pożyczki. A trafiają do domu publicznego albo do rodziny, w której przykładny tatuś i mąż wykorzystuje seksualnie pomoc domową, grożąc jej nożem, jeśli komukolwiek piśnie słowo...

Bez względu na to, czy ofiara zatrzymuje się w schronisku, czy w którymś z zaprzyjaźnionych z fundacją prywatnych mieszkań, dziewczyny z zespołu interwencji zaczynają od oprowadzenia jej po lekarzach. Dorota opowiada: - Kiedy stres odpuszcza, a ciało nie musi "pracować", upomina się o swoje. Kobieta uświadamia sobie, że nieznośny ból brzucha, który teraz czuje tak wyraźnie, trwa właściwie od pół roku. Tylko nie było szansy, żeby się tym zająć. Idziemy więc do ginekologa, do internisty. Jeśli to ktoś znający naszą pracę, nie dziwi się. Ale czasem słyszę: "Kogo mi tu pani przyprowadziła? Gdzie dokumentacja?". Tłumaczę: "Znam tę osobę, proszę ją przyjąć", patrzę głęboko w oczy - opowiada Dorota.

Karolina mówi: - Dziewczyny do ginekologa idą bez oporów. Ale boją się wizyty u psychiatry. Niedawno miałam klientkę, która nie mogła spać w nocy. Zaproponowałam: "Chodźmy do lekarza, uregulujemy to, da ci jakieś tabletki". A ona przestraszona: "Chcesz ze mnie zrobić wariatkę, prawda? Zamknąć u czubków?!". Trzeba dużo cierpliwości, na zaufanie pracujemy tygodniami. Poznajemy siebie nawzajem - opowiada Karolina. Kilka tygodni temu pod opiekę Doroty trafia czarnoskóra Miriam, zmuszana w Polsce do świadczenia usług seksualnych. Dodajmy w "dobrym" domu, w którym pracowała jako gosposia. - Przy pierwszym spotkaniu, płacząc, opowiada, że wszczepiono jej "implant" w ramię. W słabym znieczuleniu, bardzo bolało.

Jaki implant, do licha? Znamy wiele niezwykłych historii wymyślonych po to, żeby uwiarygodnić swoją sytuację, uzyskać azyl. Wiesz, że są ludzie, którzy zarabiają, pisząc takie "dzieje"? Historię można sobie kupić za konkretne pieniądze - tłumaczy Dorota. - A Miriam wciąż swoje o implancie. Zawiozłam ją do lekarza, USG nic nie wykazało. Ale uwierzyłam, że mówi prawdę. Badanie RTG, jedno, drugie. W końcu kolejny radiolog zauważył w ramieniu zarośnięte mięśniem ciało obce wielkości zapałki.Okazało się - nowoczesny środek antykoncepcyjny, "pałeczka" powoli uwalniająca hormon. Czyli Miriam nie kłamała. Rozpłakała się z ulgą, kiedy lekarz potwierdził jej słowa. A ja... płakałam razem z nią. Choć w pracy staram się pilnować granicy. Nie jestem przyjaciółką - mówi Dorota.

Chili i różowa szminka

W jednym z pomieszczeń fundacji jest składzik - ubrania, środki czystości. Jego pierwsza funkcja: natychmiastowa pomoc klientkom. - Nie ma co ukrywać, że kobiety trafiają do nas czasami brudne, bardzo zaniedbane - mówi Karolina. Ona i Dorota działają wtedy delikatnie. - Zachęcamy: mamy tu świeże ubrania, może coś sobie wybierzesz. Jest też prysznic, jeśli masz ochotę skorzystać, proszę bardzo... Jestem zawsze dobrze nastawiona, ale w tyle głowy dzwoni mi, że obok siedzi potencjalna nosicielka wirusa HIV, chora na gruźlicę, na kiłę - to się zdarza. Raczej nie dopuszczam do tego, by ktoś się do mnie spontanicznie przytulał, ale oczywiście nie bronię się panicznie - mówi Karolina.

- Ja też nigdy nie cofam ręki na powitanie, ale jestem ostrożna. To się przenosi na zachowania "życiowe", chorego można spotkać także w sklepie - dodaje Dorota. Ma swój sposób na czujność, pamięta, żeby po powitaniu nie dotykać śluzówki oka. Wtedy wyobraża sobie, że ma na palcu nasiona papryczki chili. Kiedy dziewczyny są ze swoimi klientkami dłuższy czas, przesuwają granicę prywatności. - Mam teraz pod opieką Rumunki, które idąc ulicą, czują się bezpieczniej, trzymając mnie pod rękę. Niech będzie. Wracamy z sądu i wygłupiamy się, żeby rozładować napięcie - opowiada Dorota. - Dla tych kobiet przeciągający się pobyt w Polsce jest trudny do zniesienia, tęsknią do bliskich, stresują je przesłuchania. Nie radzą sobie w urzędach, w sklepach, wszędzie pomagamy my. Rozumiemy ich potrzebę zbliżenia się do kogoś zaufanego, wypłakania - opowiada Dorota.

Karolina o wizytach w sklepach: - To forma wypełnienia im czasu, ale także terapia. Idziemy kupować ciuchy. Wchodzimy do sklepu, stajemy przed wieszakami. Nigdy nie sugeruję: ta spódnica będzie dla ciebie fajna. Czekam, aż ona coś znajdzie, wybierze. W ten sposób odzyskuje poczucie decydowania o sobie - mówi. - Za pieniądze fundacji nie możemy kupować w drogerii, szkoda. Wyjątkiem farba do włosów. To element zmiany wizerunku, ważny, kiedy klientka jest jednocześnie świadkiem, więc trzeba ją chronić. Dobre i to. Czasem kolorowe lakiery, cienie, szminki dajemy dziewczynom od siebie w prezencie - uśmiecha się. Kilka dni temu: pukanie do drzwi fundacji. Na progu staje młoda kobieta. Przyszła na spotkanie, umalowała się pięknie kosmetykami od Doroty. Migają kolory: błękit, zieleń, róż. Trudno poznać, że to Olga. - I to cudowne, że ona ma już ochotę się stroić, to znaczy, że wraca do spokojnego życia - kwituje Karolina.

Wróćmy do składziku. Przeznaczenie numer dwa - przebieralnia dla zespołu w sytuacji alarmowej. Lena mówi: - Zdarza się, że zaczynam dzień w Warszawie, a kończę w Szczecinie. Bo trzeba spotkać się z dziewczyną, która jakimś cudem może się wyrwać na godzinę spod skrzydeł sutenera i pogadać ze mną. Jadę natychmiast. I nie wiadomo, jak długo tam zostanę. Nie mam w fundacji walizki na taką okazję, ale jestem mistrzynią pakowania w kwadrans - opowiada. - Korzystam czasem właśnie z rzeczy przygotowanych dla klientek. Biorę szampon, szczoteczkę do zębów i w drogę - mówi Karolina. - Fakt, w pracy powinnyśmy być przygotowane na każdą ewentualność. Płaskie buty, wygodne spodnie - może trzeba będzie biec, uciekać - mówi Dorota. Biec, uciekać? Mylić tropy? Tak, bo czasem okazuje się, że masz kogoś za plecami... 

Unikaj zdjęć

Dworzec Centralny, szósta rano. Za chwilę ma przyjechać pociąg z dziewczyną, którą należy przejąć. Operacja jest dogadana ze służbami na stacji, ale policjanci czuwają przy monitorach, nie na peronie. Tam idzie Karolina. To jedna z tych chwil, kiedy się cieszy, że skupienie na przebiegu akcji nie zostawia miejsca na strach. Trzeba na chłodno ocenić ryzyko, robić swoje. Dziewczynę "wyjęli" spod opieki stręczycieli, z dworca natychmiast pojedzie do fundacji. Ale jest podejrzenie, że Karolinę będzie chciał uprzedzić ktoś z ekipy sutenera. Ona idzie powoli, rozgląda się, czuje oczy funkcjonariuszy, ale daleko. Tutaj jest zdana tylko na siebie. - Kiedy zaczynałam pracę, takie ryzyko było pociągające: coś się dzieje, jest napięcie - opowiada.

- W realnym działaniu czasem czuję ciarki na skórze. Tamtego poranka wszystko układa się gładko. Karolina bezpiecznie eskortuje przybyszkę. Do dziś nie wie, czy gdzieś czekał na nie sutener. - Raczej nie, chyba bym go zauważyła - twierdzi. Ona i Dorota mają swoje sposoby. Dorota: - Czasem czuję czyjś oddech "na plecach". Na przykład umawiamy się na rozmowę z dziewczyną w mieście. Nie jest to pierwsze spotkanie, więc ktoś, kto nad nią czuwa, może już wiedzieć, że zgłosiła się po pomoc. Przystaję przy witrynie - udaję, że oglądam buty, a jak w lustrze kontroluję, kogo mam za sobą. Idę okrężną drogą, znam sklepy, które mają wejścia z przeciwnych stron - wychodzę z drugiej, tak gubię "ogon". Mam zawsze naładowany telefon, a gdy spodziewam się kłopotów, wybieram numer alarmowy zawczasu, żeby w sytuacji krytycznej nacisnąć tylko "połącz". Jeśli idziemy gdzieś z Karoliną, obstawiamy dwie strony chodnika, ubezpieczamy się nawzajem.

- W restauracji siadam zawsze pod ścianą, żeby nikogo nie mieć za plecami i by widzieć całą salę. Nikomu nie daję wizytówek, nie jestem na Naszej-klasie ani na Facebooku. Jak najmniej śladów, upubliczniania prywatności - dodaje Lena. Irena, prezeska przytakuje: - Powinnyśmy być przezroczyste. Ja też nie jestem na żadnym portalu społecznościowym, mieszkam w innym miejscu, niż podaję jako adres zameldowania, nie fotografuję się ze swoimi bliskimi ani z ukochanymi psami. Nie odsłaniam słabych stron, żeby ktoś nie chciał tego wykorzystać - tłumaczy.

Jak wykorzystać? Załóżmy, że fundacja opiekuje się ważnym świadkiem w sprawie. Ofiary handlu ludźmi najczęściej są także jedynymi świadkami przestępstwa. Kiedy już decydują się zeznawać, wrogowie ich szukają. Mogą uciec się do różnych sposobów, np. porwania opiekuna, który wie o miejscu ich pobytu. - Dlatego mówimy o sobie mało, chociaż znajomi wypytują o pracę - tłumaczy Karolina. - Zbywam: mam etat w biurze, w fundacji. A jedna z naszych koleżanek oświadcza: pracuję w... jaskini Batmana. I już inteligentny człowiek wie, że nie należy drążyć - żartuje. Ile wiedzą ich bliscy? - Nie wszystko - mówi Dorota. Lena: - Mamy z rodziną układ: ja mówię, że mnie nie będzie dwa dni, a bliscy nie pytają, gdzie jadę. W rewanżu, kiedy oni gdzieś się wybierają i mają wrócić późno, piszą adres na kartce i wkładają ją do szuflady. A ja nie sprawdzam, co tam jest, ufam. Chyba że coś by się działo. Ale się nie działo. Mąż się przyzwyczaił. Bardziej się denerwuje, kiedy jestem w domu, gdy wkładam wyświechtane spodnie i "szoruję" na działkę.

Tylko nie mów: kocham go

Raz, dwa, trzy - równe skiby odpadają od łopaty. Lena ma kryzys. Musi odreagować. - Kiedy właścicielka sąsiedniej działki widzi, jak kopię, żartuje: "Och, to ja uciekam, bomba cyka...". Tak sobie mówimy: handel, ofiary. W rzeczywistości to dramatyczne, czasem drastyczne przypadki znęcania się, wyzysku, poniżania. Niby pracuję 16 lat, ale mam momenty, że muszę przeprosić, na dwie minuty wyjść ze spotkania, odetchnąć na tarasie. Nie chce pani wiedzieć, jak okrutni mogą być ludzie wobec siebie - mówi Lena. Dorota: - Ale nie lubimy naszych klientek nazywać "ofiarami". To je stygmatyzuje. Patrzymy na nie przez pryzmat sytuacji, w której się znalazły.

Irena, prezeska, wspomina niedawną klientkę, przywiezioną po błyskawicznej interwencji policji. - Miała zakrwawioną twarz, przetrąconą szczękę, złamanie z przemieszczeniem. Podobno to był jeden cios. Proszę sobie wyobrazić, z jaką siłą musiał uderzyć napastnik. A to tylko jeden z wcale nie najcięższych przypadków agresji, z jakimi się spotykamy - mówi. Jak "odparować" stres takiej pracy? - Ja słucham muzyki, chodzę na spacery z psem albo jadę na kilka dni do Zakopanego. - opowiada Karolina. - Czasami pękam, fakt. Ale to nie psychika, raczej fizyczne zmęczenie. Bywa, że wracam do domu bardzo późno. Na przykład niedawno: wizyta z dziewczyną u lekarza. Coś jest nie tak, trzeba jechać do szpitala. W izbie przyjęć tłok, siedziałam z nią do trzeciej w nocy, nie chciałam jej zostawiać, może mieliśmy ogon... A ja muszę solidnie pospać, żeby być na chodzie. Psychicznie mało rzeczy jest mnie w stanie wykończyć. Tak, chyba stwardniałam. Jedno tylko mnie załamuje: nie rozumiem, dlaczego ofiary przemocy zakochują się w swoich oprawcach. Jestem bezsilna, kiedy słyszę, że ona nie będzie zeznawać przeciw niemu, bo on w gruncie rzeczy jest dla niej taki dobry - kupił jej przecież paczkę nawilżających chusteczek.

Dorota uśmiecha się: - Czasem myślę: "dość, dam sobie spokój, otworzę kwiaciarnię i będę żyć spokojnie". Ale w domu się resetuję. Włączam ulubiony serial - amerykański, o policjantach z Baltimore. Jest wątek handlu ludźmi. I świetnie pokazani funkcjonariusze, którzy potrafią zapewnić bezpieczeństwo i komfort osobom proszącym o pomoc. Możemy się od nich uczyć. Załóżmy: w miejscu X jest dziewczyna, która chce się wyrwać, zeznawać, trzeba ją zabezpieczyć. Wpadają policjanci. Wiadomo, że trzeba wylegitymować i poprosić na rozmowę kilka pań, dyplomatycznie. Staramy się wspólnie wymyślić sposób, aby odpowiedzialnie przejąć tę jedną. Tak żeby później nie była podejrzana o zdradę.

Karolina: - Super, jeśli coś się udaje bezbłędnie. Niedawno zadzwoniła dziewczyna: przetrzymywana, bita, podała adres, zgodziła się na współpracę. Natychmiast powiadomiłam policję z myślą: sprawdzą pojutrze. Po dwudziestu minutach telefon: "Miała pani rację, namierzyliśmy ją, działamy dalej". Byłam szczęśliwa. Takie telefony to sens tej pracy.

Będę z tobą do końca

Satysfakcja? Lena opowiada historię sprzed pół roku. - Zjawiła się przygaszona, wycofana Ukrainka. Małomówna, szara, zmęczona. Zmuszano ją do prostytucji. Pracowałyśmy nad tym, żeby załatwić jej legalny pobyt, wyrobić dokumenty. Długo to trwało, ale dziewczyna miała opiekę w naszym schronisku, pomoc psychologa. Chodziła na kurs polskiego. Wracała do sił. Po kilku tygodniach wybrałam się z nią do urzędu. Pani w okienku spojrzała na zdjęcie do paszportu, potem na moją klientkę. Pokręciła głową: "Ale przecież to nie ta sama osoba!". Tak się zmieniła. Rozkwitła, w niczym nie przypominała dziewczyny z fotografii zrobionej wcześniej. Świetnie było słyszeć te słowa - uśmiecha się Lena. A dla równowagi opowiada jeden z najtrudniejszych przypadków.

Olga, jasnowłosa delikatna Białorusinka. Kiedy pojawiła się w La Stradzie, bolało ją wszystko. Uprawiała przymusowy seks, w środku wyjąc z bólu. Lekarz spojrzał poważnie: rak. - Jak miała go wcześniej zdiagnozować, leczyć? Sutenerów nie interesuje stan zdrowia zarabiających dla nich dziewczyn. Oldze zostało mało czasu. Byłam u niej w szpitalu codziennie. Umierała z myślą, że nie zobaczy rodziny. Była przekonana, że jej matka nie żyje. Olga wychowała się w domu dziecka. Nikt nigdy losów tej matki nie sprawdził. Postanowiłam to zrobić. I odszukałam ją - żyła. Jej córka odchodziła spokojniejsza. Miała tylko 21 lat... - opowiada Lena. I zaraz zmienia wyraz twarzy: - Ale czasami mam telefony od kobiet, którym się udało: obroniłam dyplom, wyszłam za mąż, urodziłam dziecko, przestałam pić. O to chodzi. To jest nagroda.

- Dla nas zamknięcie sprawy oznacza rozstanie z podopieczną. Czasami pracujemy z nią kilka miesięcy, nawet kilka lat - mówi Karolina. Eskortujemy dziewczyny do pociągu, zatrzaskujemy drzwi wagonu. Jasne, ciężko się żegnać. Ale przecież o to walczyłyśmy. Wracają do normalnego życia. Zawsze im mówimy: gdyby coś się działo, dzwońcie. Kiedy nie dzwonią, bierzemy to za dobrą monetę - uśmiecha się Karolina.

Dorota puszcza oko. - Są też wesołe momenty. Na przykład teraz ja mam pod opieką grupę obcokrajowców - mężczyzn wykorzystanych w przymusowej pracy. Gdy idziemy ulicą, ludzie się oglądają - przy moim wzroście koszykarki w wianuszku niskich chłopaków wyglądam na pewno intrygująco. Miałam kiedyś pomysł, żeby kupić sobie obrączkę, bo panowie wciąż pytają, czy mam męża - żartuje. Musimy przerwać rozmowę. Ktoś dzwoni do drzwi. Zamieszanie w korytarzu. Irena, koordynatorka, zagląda do pokoju: - Karolina, sprawdź szybko, w jakim dialekcie mówi się w Uzbekistanie, i sprowadź tłumacza na trzecią. Dorota, poszukaj łóżka na patologii ciąży. Mamy dziewczynę w siódmym miesiącu, krwawi, jedziemy zaraz do szpitala...

Imiona bohaterek zostały zmienione.

Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój STYL 11/2012


Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: fundacja | pomoc
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy