Reklama

Kobieta na mojej drodze

Bywa, że zamiast się wspierać, rywalizują ze sobą. Czego zazdroszczą sobie nawzajem kobiety i czy naprawdę nie mogą na siebie liczyć?

W pracy zawodowej kobiety zawsze mi pomagały. Prywatnie? Mam za sobą trudne doświadczenia z tym związane – mówi Ewa Wachowicz, producentka programów telewizyjnych i autorka książek kulinarnych.

Późny wieczór, bal, Ewa Wachowicz przyszła sama, bawi się jednak doskonale. Rozmawia, śmieje się, tańczy. Już drugi taniec zarezerwowała dla starego kumpla. Jego żona i Ewa często spotykają się przy podobnych okazjach, lubią się. Nagle ta sympatyczna do tej pory kobieta podbiega do nich wściekła, policzkuje męża, a do Ewy krzyczy: „Przychodź na takie imprezy z kimś, a nie innym kradnij męża!”. Wachowicz stoi osłupiała. Zupełnie nie wie, jak ma się zachować. Tak było już nieraz. Wchodzi na przyjęcie sama i wyraźnie widzi, jak kobiety łapią swoich partnerów i odciągają na bok. Gdy z kimś chwilę dłużej rozmawia, żony robią sceny. Ta była najbardziej spektakularna. Ale zdarzały się gwałtowne wyjścia, trzaśnięcia drzwiami.

Reklama

– Nigdy nie podrywam cudzych mężów, ale czy nie mam prawa do kogoś się odezwać? – pyta. Gdy sama była mężatką, nigdy nie przyszłoby jej do głowy, żeby zabraniać mężowi z kimś tańczyć. I dodaje: – Od kiedy jestem rozwódką, żadna znajoma nie stara się mi pomóc, nie próbuje mnie wyswatać, każda traktuje natomiast jak zagrożenie. Co więcej, kiedy rozpadało się jej małżeństwo, miała wrażenie, że wiele kobiet jakby odetchnęło z ulgą, że w końcu i jej, tej w czepku urodzonej, powinęła się noga.

Tłumaczy jednak, że jej najbliższe przyjaciółki zachowywały się inaczej. Jedna z nich, ukochana Ewa, zaraz po tym, jak Wachowicz zdecydowała o rozstaniu, zaproponowała, żeby się do niej wprowadziła, inna chciała pokonać setki kilometrów tylko po to, żeby ją pocieszyć.

Ewa Wachowicz zawsze łączyła w sobie sprzeczności. Wygląd lalki, a przy tym silny charakter, ambicja. Dziś też wygląda rewelacyjnie – w obcisłych białych spodniach, bluzce z dużym dekoltem, w uroczy sposób kokietuje kelnera. Jej zachowanie, pewność siebie nie zawsze podobały się innym kobietom.

Zaczęło się już w liceum. Na przykład nauczycielka matematyki. Nie było dnia bez nieprzyjemnej konfrontacji. „A ty, Wachowicz, jak się ubrałaś? Widziałaś się dziś w lustrze?!”. – Byłam dobra z matematyki, a ona nigdy mnie nie pytała, oceny miałam tylko z kartkówek, na każdym kroku mi dogryzała. Dlaczego? Do tej pory nie wiem. Gdybym była bardziej wrażliwa, pewnie załamałabym się.

Potem rok 1992, wybory Miss Polonia. Ewa wygrywa, dwie jej rywalki w kuluarach opowiadają, że konkurs był ustawiony, a Wachowicz odniosła sukces, bo „zabawia się” ze sponsorami. „Nie jesteś najładniejsza”, rzuca jedna z nich. – Inne dziewczyny też doświadczały z ich strony przykrości. Jednej pocięły sukienkę tuż przed występem, inna usłyszała, że tytuł wicemiss kupił jej tatuś – opowiada.

Jako 23-latka Ewa Wachowicz została rzecznikiem prasowym ówczesnego premiera Waldemara Pawlaka. Wtedy pojawiły się plotki, że ma z nim romans. – Kto je rozpuszczał? – uśmiecha się Wachowicz. – Mam podejrzenia graniczące z pewnością, że to były kobiety. Po latach wspomina o tych rzeczach z lekkim rozbawieniem, ale kiedyś naprawdę się tym przejmowała.

W pracy zawodowej często jednak mogła liczyć właśnie na kobiety. - Zawsze były to osoby, które w jakiejś dziedzinie życia osiągnęły sukces - czy to w biznesie, czy w małżeństwie. Były spełnione. Wydaje mi się, że to właśnie różni te "dobre" kobiety od "złych". Gdy została Miss Polonią i szykowała się do konkursu Miss Świata, szefowa pierwszego w Krakowie prywatnego butiku z artystycznymi rzeczami zaprosiła ją do domu, otworzyła szafę i zaczęła pakować do walizki ubrania. "Bierz, co ci pasuje", powiedziała. To były ciuchy, których w sklepach nie można było dostać: fantazyjne, kolorowe, niektóre robione ręcznie.

- A znałyśmy się z Halinką krótko, najwyżej kilka miesięcy. W ministerstwie pomogła jej pani Krysia, sekretarka. - To ona przeprowadzała mnie przez skomplikowany świat urzędu, tłumaczyła obieg dokumentów, mówiła, co mam podpisać, kiedy i po co. Nie czuła zazdrości, że jestem wyżej w hierarchii od niej, lubiła swoją pracę, miała udane życie osobiste. Czego miała mi zazdrościć? Później Nina Terentiew, która pozwoliła Wachowicz zaistnieć jako producentce.

- Przyszłam do niej z projektem "Podróże Roberta Makłowicza". Terentiew przekonywała mnie, żebym występowała na wizji, tłumaczyłam, że to niedobry pomysł. "Zaufaj mi", poprosiłam. I ona pozwoliła mi robić to, co czuję. Kilka lat później, również dzięki Terentiew, zaczęła prowadzić program "Ewa gotuje" emitowany w Polsacie. - Mogłabym wymieniać te ważne kobiety i wymieniać - dodaje Wachowicz. - Dziś staram się być taka sama dla młodszych koleżanek. Jest tyle wspaniałych dziewczyn, czasem tłumaczę im: "Jesteś piękna, atrakcyjna, czego się boisz?". Nie zazdroszczę im, tylko je podziwiam, lubię na nie patrzeć, pracować z nimi.

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jakakolwiek kobieta zadecydowała o moim życiu zawodowym - mówi Magda Mołek, dziennikarka TVN. Na żywo bardziej przypomina nastolatkę niż telewizyjną gwiazdę. Ubrana w zwykłe dżinsy i białą bluzkę, prawie bez makijażu. Ciepła, bardzo serdeczna. Aż trudno uwierzyć, że na portalach internetowych wciąż pojawiają się plotki o jej niechęci do TVN-owskich koleżanek.

Kiedyś sugerowano, że nie lubi się z Jolantą Pieńkowską, Dorotą Gardias-Skórą, teraz, że zazdrości Annie Wendzikowskiej, która ostatnio zaczęła przeprowadzać wywiady z międzynarodowymi gwiazdami. - Jeszcze dwa lata temu przejmowałam się tymi plotkami, teraz mnie śmieszą. Każda z nas jest dobra w czymś innym. Mam 34 lata, piętnaście pracuję w branży, naprawdę już wiem, czego chcę, a czego nie chcę, a ścigać się mogę tylko ze sobą. Przyznaje jednak, że w przeszłości były kobiety, które próbowały nadepnąć jej na odcisk.

Nigdy tego nie zauważała, po fakcie dowiadywała się, że któraś coś na jej temat niekorzystnego powiedziała, za plecami wytykała brak profesjonalizmu.

- Skąd się wziął mit, że jestem zimna jak lód? Przecież nie wymyślili go mężczyźni... Żartuje sobie z kobiecej tendencji do oceniania, wiedzenia czegoś "na pewno". - Jak już coś o kimś myślimy, to musiałaby chyba wybuchnąć trzecia wojna światowa, żebyśmy zmieniły zdanie. Te utarte poglądy nas ograniczają. Staram się taka nie być. Gdy dzwonią do mnie dziennikarze i pytają, co sądzę o operacjach plastycznych, o zdradach, mówię: "A co ja mogę sądzić? Wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono. Każda robi to, co uważa za stosowne.

Popełnia błąd? To się o tym za jakiś czas przekona. A my ferujemy wyroki, jakbyśmy były wszechwiedzące". Niedawno spytała przyjaciółkę: "Kasiu, gdzie jest granica kobiecej solidarności?", ta odpowiedziała: "Jak to gdzie? Tam, gdzie pojawia się facet". Coś w tym jest. Magdzie też zdarzyło się skrzywdzić kobietę, gdy związała się ze swoim aktualnym partnerem. Zostawił dla niej swoją dziewczynę. - To była dla mnie trudna sytuacja. Wiem, co się wtedy czuje, bo mnie też kiedyś ktoś rzucił dla innej. Wiem też, jak to jest, gdy wszystkie oczy skierowane są na drugą kobietę - wyznaje.

Banalny przykład. Miesiąc temu wybrała się z przyjaciółkami do Barcelony. Czekają na jedną spóźnialską na lotnisku, w końcu jest. Choć lepiej brzmiałoby "pojawia się". Dżinsy, zwiewna koszula, włosy związane w kok, ciemne okulary. Mimo to wygląda tak zjawiskowo, że wszyscy nie mogą oderwać od niej wzroku. - A ona po prostu szła - uśmiecha się Magda. I zaraz dodaje: - I co mam zrobić? Też podziwiam, też nie umiem oderwać wzroku. Chyba nie mam takiej seksualnej energii w sobie. Przyznaje jednak, że nigdy żadna kobieta nie decydowała o jej losie zawodowym. To mężczyzna przyjmował ją do pierwszej pracy, następny do telewizji, kolejny do radia regionalnego w Legnicy. Także dzięki mężczyźnie kilka lat później dostała się do TVP Wrocław, w końcu przeprowadziła się do Warszawy. Stacje Canal Plus, RTL7, później TVP1, w końcu TVN - wszystko dzięki mężczyznom.

- Czasem śmieję się, że jestem takim typem, który płeć przeciwna "kupuje" od razu. Na sympatię kobiet zawsze musiałam zapracować. Za chwilę jednak dodaje, że być może dorabia filozofię do przypadku, bo kobiet na wysokich, decyzyjnych stanowiskach jest po prostu mniej. A znalazły się i takie, które jej pomogły. Kilkanaście lat wcześniej. Magda nie ma jeszcze dwudziestki, zaczyna staż w legnickim radiu. Redakcja - klasyczny babiniec. Dziennikarki i redaktorki są wobec niej, owszem, miłe, ale zdystansowane. Według nich Magda jest od parzenia kawy i segregowania gazet. Ale jedna z nich zauważa młodą adeptkę, krok po kroku wprowadza ją w kulisy pracy depeszowca. Poświęca jej czas, zostaje po godzinach. Patrzy na nią nie jak na potencjalną rywalkę, ale jak na młodszą koleżankę, której może pomóc.

- Rzadko spotyka się tak serdeczne kobiety, po prostu dobre. Podziwiałam ją, chciałam być taka jak ona, ale nie było w tym cienia zawiści. Motywowała mnie do większej pracy nad sobą. Tak mi zostało do dzisiaj. Nie odczuwam zazdrości, fascynujące osoby stają się motorem moich działań. I o ile kobiety nie decydowały wprost o zawodowej pozycji Magdy Mołek, to właśnie one sprawiły, że jest tym, kim jest. Człowiekiem o określonych zainteresowaniach, celach, pragnieniach. Najważniejsze były te w rodzinie - babcie, ciotki. - Każda inna: mama taty była strażniczką domowego ogniska, mama mamy z kolei uosabiała wolność. Żyła blisko natury. Ciocia Ewa, siostra ojca, była ideałem urody. Do tego zawsze dowcipna, pogodna. Inna ciotka miała własny sklep i była synonimem niezależności.

To od niej dostałam lekcję pracowitości, odpowiedzialności za pieniądze - wspomina Mołek. Potem nauczycielka niemieckiego w liceum, skrzyżowanie lady Diany i prof. Staniszkis. Dzięki niej Magda zna świetnie niemiecki, język, którego nie znosiła. Agata, pierwsza prawdziwa przyjaciółka, sprawiła, że Magda przestała być tylko dziewczyną zatopioną w książkach. - Wciągnęła mnie w świat MTV, pokazała mi kosmetyki, perfumy, zaczęłam zwracać uwagę na to, jak się ubieram. Dzięki niej coraz częściej myślałam o tym, żeby wyjechać z Legnicy. Niedawno Mołek odkryła książkę "Biegnąca z wilkami" Clarissy Pinkoli Estes: - To powinna być nasza biblia - podkreśla. - Kiedyś kobiety spotykały się wieczorami, żeby skubać gęsi czy robić na drutach, to było im potrzebne, żeby budować własną tożsamość. Jeśli nie masz międzypokoleniowej wymiany myśli, jesteś uboższa. Nie można z książek, programów dowiedzieć się, jaką być kobietą.

Dziś dawne rytuały zanikły. - Chciałabym to zmienić - uśmiecha się. Już nawet zrobiła w tym kierunku krok. - Jest mnóstwo bizneswomen, które z powodzeniem robią zawodową karierę i jednocześnie wychowują dzieci, które coraz częściej uświadamiają sobie, że brakuje im rozmów z innymi kobietami. Ostatnio razem z dziewczynami z TVN zaprosiłyśmy kilkadziesiąt menedżerek z różnych korporacji, zorganizowałyśmy dyskusję na temat tego, czym jest sukces dla kobiety. Gośćmi specjalnymi były Bożena Batycka i Dorota Wellman. Spotkanie trwało kilka godzin i było niezwykle inspirujące. Będziemy je na pewno powtarzać.

Magdzie przeszkadza, że kobiety zamiast się wspierać, rywalizują ze sobą. - Ja tego nie robię, czasem koleżanki mówią, że jestem jedną z nielicznych, które prawią innym komplementy. Tak samo ważne są dla niej spotkania z kobietami w programie "W roli głównej" w TVN Style: - Gdy poznam jakąś wspaniałą, a jednocześnie niewierzącą w siebie kobietę, uczepię się jej i będę tak długo przekonywać, że jest cudowna, piękna i nie powinna tego marnować, aż w to uwierzy.

Czasem myśli: "Dlaczego kobiety są zazdrosne? Czego mogą mi zazdrościć? Przecież nie urody ani spektakularnej kariery, bo jej nie zrobiłam i zawsze miałam raczej pod górę". Małgorzata Niemirska, aktorka, przez telefon mówi: - Na palcach jednej ręki mogę policzyć kobiety dla mnie ważne. Nie mam w sobie potrzeby wspólnoty, bliskości. Przeciwnie, wydaje mi się, że spotykanie się z kobietami to marnowanie czasu. W końcu ja wszystko wiem o ich sprawach, czego mogłabym dowiedzieć się nowego? Szkoda mi czasu na rozmowy, które w żaden sposób nie rozwijają. Uliczka, przy której znajduje się jej dom, jest niewielka, bardzo klimatyczna. Jedno z niewielu miejsc w Warszawie oświetlane latarniami gazowymi.

Małgorzata Niemirska roztacza wokół siebie zapach delikatnych perfum, ubrana elegancko mimo wczesnej pory dnia. Uwagę zwracają jej oczy, niektórzy uważają, że to największy atut aktorki. Jest miła, ale zdystansowana. Przez otwarte drzwi tarasu wpada świeże powietrze, pachnie wiosną. - Słyszy pani, jak ptaki śpiewają? - pyta. - Dokarmiam je zimą, a gdy robi się ciepło, lubię sobie usiąść sama z kawą przy stole i słuchać, jak wszystkie się przekrzykują. Od śmierci jej męża Marka Walczewskiego, znanego aktora, niedługo minie rok. - Teraz dom jest na moim utrzymaniu - tłumaczy. - Na nic nie mam czasu. Gram w Teatrze Dramatycznym, regularnie jeżdżę do Wrocławia, gdzie kręcone są zdjęcia do serialu "Tancerze". Nawet nie wiem, kiedy mogłabym spotykać się z koleżankami. Zresztą, gdy słyszy: "Umówmy się na babską herbatkę", myśli: "Po co? Co może powiedzieć kobieta drugiej kobiecie? Nic. Gdyby tam był chociaż jeden facet, stanowiłby jakiś punkt odniesienia".

- Bo ja po prostu kocham mężczyzn - uśmiecha się. Tak było od dzieciństwa. Choć do rodziny Niemirskiej należało dużo ciekawych, mądrych, silnych kobiet, ona najlepiej czuła się z ukochanymi dziadkami, wujkami, tatą. Była ich ulubienicą. Uwielbiała męskie poczucie humoru, rozmowy, które prowadzili. - Nie lubię kobiecego użalania się nad sobą, wybebeszania duszy. Ani nie potrafię się zwierzać, ani za bardzo nie chcę zwierzeń słuchać. Emocje, które towarzyszą na przykład miłości, są czymś tak intymnym, że nie wyobrażam sobie, jak można się nimi dzielić, a kobiety często to robią. Gdyby jeszcze umiały to, co usłyszą, zatrzymać dla siebie… - dodaje.

Zawsze miała jedną przyjaciółkę, Teresę. Do dziś utrzymują ze sobą kontakt. - W młodości rzadko spotykałyśmy się tylko w gronie koleżanek, nie było "babskich" wypadów do kina czy nad jezioro. Każda z nas miała swojego narzeczonego i z nim chciała spędzać czas. Później, w dorosłym życiu, też najważniejszy był mężczyzna. - Być może nie potrzebowałam bliskości duchowej z drugą kobietą, bo całą przestrzeń prywatną wypełniał Marek. Był nie tylko mężem, kochankiem, ojcem, czasem dzieckiem, ale i najlepszym przyjacielem. Kobiety zawodowo? Z tym też bywało różnie.

Jako osiemnastolatka zagrała Lidkę w "Czterech pancernych…", nie musiała się o tę rolę starać, reżyser sam zauważył ją na korytarzu warszawskiego Liceum im. N. Żmichowskiej, w którym wtedy się uczyła. Później były szkoła, teatr. - To normalne, że młoda aktorka szybko staje się obiektem pożądania kolegów z pracy, starsze koleżanki czują się odsunięte, zazdrosne. To się wyczuwa w każdym słowie, geście. Ja też mam podobne doświadczenia. Najśmieszniejsze, że w ogóle nie interesowały mnie role amantek, chciałam jak najszybciej grać te poważne, do urody nigdy nie przywiązywałam wagi. Przyznaje, że w tym zawodzie łatwo o konflikty. Aktorek jest dużo, szanse na fajne role mają albo te młode, albo bardzo dojrzałe.

- Nie ma scenariuszy dla kobiet w średnim wieku - mówi - więc siłą rzeczy rywalizacja jest duża. Chociażby o rolę Heleny, założycielki szkoły tańca w serialu "Tancerze", ubiegało się kilka znanych aktorek. - Ja staram się po prostu robić swoje. Nigdy nikogo nie podkopuję, nie walczę. To nie leży w mojej naturze. Straciła pracę przez panią X? Trudno, nie wyjaśnia, nie tłumaczy. Wychodzi z założenia, że to X musi z tym żyć, tak czy siak zła energia do niej wróci. Czasem myśli: "Dlaczego kobiety są zazdrosne? Czego mogą mi zazdrościć? Przecież nie urody ani spektakularnej kariery, bo zawsze miałam raczej pod górę - śmieje się. W końcu przychodzi jej coś na myśl.

- Może tego, że ja mam dystans? A może najbardziej zazdroszczą, że miałam szczęśliwe małżeństwo, to się przecież tak rzadko zdarza. Marek miał fascynującą osobowość, był wspaniałym człowiekiem, a wybrał właśnie mnie. W pracy zawodowej też stawiała na mężczyzn, bo byli ciekawsi, nietuzinkowi, potrafili i chcieli odkrywać ją jako aktorkę. Choć - przyznaje - spotkała kilka mądrych, ciekawych kobiet. Na studiach - Ryszardę Hanin, która opiekowała się jej rokiem. Niemirska robiła u niej dyplom. Pamięta przejmującą scenę. Lata 60., króluje moda na mocny makijaż. Studentki od rana upudrowane na ciemny brąz, oczy a la Kleopatra, do włosów przypięte treski. Niemirska też ulega tej modzie. Któregoś dnia Hanin podczas prób siada koło niej i zmywa jej makijaż. - Przygotowywałam się do roli dwunastoletniej dziewczynki. Profesor Hanin w kilka minut, bez słowa, odarła ze mnie ten cały blichtr, zajrzała w moją duszę.

To była dojmująca scena, ona nie prawiła mi żadnych kazań, w ogóle niewiele mówiła. Ale wtedy uświadomiłam sobie, że nie można budować siebie, poczucia własnej wartości na wyglądzie zewnętrznym, bo to jest tak kruche, tak ulotne. Ze współczesnych reżyserek ceni Agnieszkę Glińską. - Wie, czego chce, szybko podejmuje decyzje, czuję się przy niej jak aktorka bezpieczna. I dodaje: - Tyle w sumie nagadałam na te kobiety, a teraz okaże się, że jestem niekonsekwentna, bo chociażby uwielbiam dziewczyny, z którymi gram w "Borysie Godunowie" w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Praca bardzo nas zbliżyła, mamy podobne poczucie humoru, doskonale się ze sobą bawimy. No i muszę przyznać: kobiety są niezawodne w sytuacjach dramatycznych. Kiedy umarł Marek, potrzebowałam pomocy w zwykłych, codziennych sytuacjach. Wystarczył jeden telefon do koleżanki. Rzucała wszystko, żeby być ze mną. Nigdy nie usłyszałam: "jutro", "jestem zajęta", "dasz radę sama". Wtedy przekonałam się, że to właśnie kobieta najlepiej zrozumie cierpienie drugiej kobiety.

Katarzyna Troszczyńska

PANI 05/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy