Reklama

Beata Tyszkiewicz: Moje pokolenie umiało się wszystkim cieszyć

Bardzo starannie przygotowywałam swoje stroje na festiwale w Moskwie, Rzymie, San Sebastian. W swoim czasie miałam futra - z lamparta, norki i lisy. Wtedy nie miałyśmy jeszcze świadomości, jak dalece jest to niepoprawne. Co prawda do dziś mam jedno z tych futer. Ma już trzydzieści lat i mimo że lubiłam je nosić, wygląda jak nowe. To co mam z nimi zrobić?

Przed wojną w mojej rodzinie bywały eleganckie kobiety, których uroda i szyk utrwalone zostały na zdjęciach, zapisane we wspomnieniach rodziny i przyjaciół. Urodziłam się w pałacu wilanowskim, który należał wówczas do Beaty i Adama Branickich, krewnych moich rodziców. Ze wspomnień i opowieści domowych dowiedziałam się o przedwojennym stylu i pewnej eleganckiej ekstrawagancji matki mojego ojca, Ireny z Jezierskich Tyszkiewiczowej. W pierwszych latach zeszłego wieku nosiła długie suknie pełne koronek i falbanek, które kładły się pięknie na jej figurze. Tuż przed wojną ubierała się w kostiumy i wielkie kapelusze, zabawnie wyglądające w samochodzie, kiedy sama prowadziła.

Reklama

A potem wybuchła wojna... Straciła wszystko: Niemcy rozstrzelali jej męża, pałac w Warszawie pełen pamiątek historycznych i dzieł sztuki został zagrabiony, a potem zniszczony w czasie powstania. Mój ojciec po powstaniu został wywieziony z Polski. Nigdy nie wrócił do kraju i na stałe zamieszkał w Anglii. Matka mojego ojca wstąpiła do zakonu sióstr franciszkanek w podwarszawskich Laskach. Mój ojciec, Krzysztof Tyszkiewicz, przywiązywał wagę do swojego wyglądu. W czasie powstania warszawskiego dzielnie walczył na Woli ubrany we... flanelowy garnitur i łososiowe irchowe rękawiczki! I w tych rękawiczkach zdobył niemiecki czołg i został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari.

Przestrzegał zasad nawet w czasach okupacji - i tak go zapamiętali towarzysze walki. Ładnie ubierała się przed wojną także moja matka, Barbara z domu Rechowicz. Była stałą klientką firmy Telimena*, gdzie zamawiała suknie na miarę. Pamiętam, jak mnie ubierano w czasach okupacji. Na stałe mieszkaliśmy wówczas w Warszawie przy Krzywym Kole, ale wyjeżdżaliśmy również do naszej rodziny w Wilanowie. Nosiłam spódniczki na szelkach z cienkiej wełenki i bluzeczki. Latem ubierana byłam w zwykłe, skromne sukienki.

Miałam krótkie włoski, ale nad czołem czesany był loczek zapinany na spinkę. Kiedy los nas rzucił na poniewierkę, nie miałam zimowego okrycia, ale posiadałam małe bawełniane białe rękawiczki. Symbol minionych czasów. Po upadku powstania warszawskiego znaleźliśmy się w ukochanym mieście mojej mamy, Krakowie. Studiowała tu w czasach młodości na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ciocia Maryla, siostra mojej matki, zaczęła szyć na miarę dla pań. W dużym mieszkaniu przy placu Matejki 2 powstała pracownia, gdzie brałam początki nauki krawiectwa. Szyć potrafiła także moja mama.

Pamiętam, że gdy miałam jedenaście lat, uszyła mi sukienkę z obiciowego jedwabiu. Mama w trudnych czasach ratowała się stylem, nosiła się szykownie i nie dawała po sobie poznać, że czegoś jej brakuje. A przecież w latach pięćdziesiątych nie miała nawet płaszcza zimowego! Do pracy w Warszawie dojeżdżała wówczas dwadzieścia kilometrów z Lasek w bardzo trudnych warunkach. Nie skarżyła się na nic, nawet wtedy, gdy bardzo marzła zimą.

Jako nastolatka początkowo nie przywiązywałam wagi do ubrań. Uczyłam się w liceum w Warszawie i mieszkałam w internacie, gdzie chodziło się w fartuchach z marynarskim kołnierzem. Ale szybko zaczęłam grać w filmach. Miałam piętnaście lat, gdy dostałam rolę Klary w "Zemście" Aleksandra Fredry w reżyserii Antoniego Bohdziewicza. Zdjęcia do filmu ruszyły na przełomie 1954 i 1955 roku. Gdy zostałam do niego wybrana, mama kupiła mi "na ciuchach" w Rembertowie sukienkę w kolorze Adriatyku. To była początkowo moja jedyna sukienka. Jak tylko skończyłam grać w tym filmie, za zarobione pieniądze kupiłam dwie inne letnie sukienki.

Gra w filmie miała swoje przykre konsekwencje. Na mojej cenzurze było jedenaście dwój, nawet z zachowania, za nieobecności. Mama zdecydowała wówczas, że muszę zmienić szkołę. Jej wybór padł na gimnazjum sióstr niepokalanek w Szymanowie. Zostałam tam przyjęta pod warunkiem, że nie będę opowiadała o tym, że grałam w filmie, bo uczennic nie można "demoralizować". Naturalnie zaraz opowiedziałam o tym wszystkim dziewczętom. Słuchały z rumieńcami na twarzach. W Szymanowie dotrwałam do matury. Obowiązywał tam granatowy fartuszek z marynarskim kołnierzem.

Zaczęłam interesować się modą, gdy dostałam się do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Zamieszkałam wówczas w "Dziekance" przy Krakowskim Przedmieściu, sławnym akademiku dla studentów szkół artystycznych. Mieszkałam w jednym pokoju z Elą Czyżewską i jeszcze dwiema innymi dziewczynami. Z pieniędzmi było wówczas naprawdę bardzo krucho. Raz udało mi się kupić sweter w sklepie na Krakowskim Przedmieściu, znajdującym się naprzeciwko "Dziekanki". Kosztował bajońska sumę 600 złotych! Spłacałam go przez cztery miesiące, zarabiając na rozmowach o książkach Wydawnictwa PIW w telewizji. To był bardzo udany zakup. Zagrałam w nim w filmie "Yokmok" w 1963 roku.

Nigdy nie chodziłam w życiu prywatnym w ubraniach, w których grałam w filmie. Przeciwnie, bardzo często na planie wykorzystywane były moje osobiste rzeczy. Z tamtych lat pamiętam wiele historii. Marzyłam o bliźniakach, czyli komplecie złożonym z pasujących do siebie bluzeczki i sweterka kardiganu. Raz odważyłam się napisać do ojca do Anglii z prośbą o te dwa sweterki. Odpisał, że niestety go nie stać. Mama widziała, jak bardzo byłam rozczarowana. Pożyczyła więc pieniądze i kupiła mi te bliźniaki. Poczułam się wtedy zawstydzona. Jak mogłam tak bardzo ich pragnąć?

Inspiracją dla mnie była Brigitte Bardot. Niestety, byłam do niej mało podobna. Ale ubierałam się w jej stylu: nosiłam tak samo zawiązaną chustkę na głowie i czarne czółenka. Zrobiłam je sama z białych płóciennych tenisówek, z których wycięłam część z dziurkami do sznurowania i które pomalowałam na czarno. Wycinałam także przody w białych gimnastycznych bluzeczkach tak, aby powstawały dekolty jak w ubraniu BB. Mieszkanie Anny i Jerzego Turowiczów w Krakowie było dla mnie "drugim domem". Pierwszym, rodzinnym, były Laski, gdzie mieszkała moja mama i brat. Turowiczowie mieli trzy córki - Elżbietę, Joannę i Magdalenę. Oczywiście dom pełen był młodzieży; to tam tańczyłam do upadłego rock and rolla z Włodkiem Zagórskim (synem Anieli i Jerzego Zagórskich). Ubierałam się wtedy w sztruksową długą spódnicę do kostek, wyciętą bluzeczkę jak u Bardotki oraz korale z fasoli.

Wiele dziewczyn miało wówczas takie ozdoby. Robiłyśmy je, wypalając w suchych nasionach dziurki gorącą szpilką do włosów. Gdy zamieszkałam w Warszawie przy placu Zamkowym, z matką i bratem, mój zwyczajny dzień wyglądał tak: spacer przez Krakowskie Przedmieście, Nowym Światem do Foksal, gdzie była kawiarnia PIW-u. W tej kawiarni swój stolik miał Antoni Słonimski. Zwykle siadywał tam także Otto Axer. Miałam pozwolenie, aby usiąść przy tym stoliku. To był zaszczyt, bo nie każdy był do niego zapraszany.

Gdy zamknięto kawiarnię na Foksal, "stolik" przeniósł się na plac Trzech Krzyży do kawiarni U Marca. Obok była redakcja "Szpilek", w której pracowała moja matka. Żeby wyglądać efektownie, kupowałam sobie u kwiaciarek bukiecik kwiatków. Cudem zdobyłam cienką zamszową kurteczkę. Ależ to była radość. Jednak buty były problemem. Przyjaźniłam się wtedy z Andrzejem Wyderko, który organizował zabawy dla studentów na Politechnice lub w Metalexporcie na rogu Mokotowskiej i Kruczej. Zarabiał na tym wielkie pieniądze. Miał swój skuter lambrettę, którym jeździliśmy po mieście. Andrzej Wyderko kupił mi buty w komisie na Szpitalnej. Były to czarne sznurowane zamszowe półbuty z ozdobą z czerwonej skóry. Kosztowały 720 zł. Bardzo miły gest.

Kiedy zaczęłam często grać w filmach, coraz więcej uwagi przywiązywałam do tego, w co i jak jestem ubrana. Miałam "własne" krawcowe: nieocenioną panią Szulińską oraz panią Grabowską na Bielanach. Szyły dla mnie naprawdę piękne suknie i płaszcze. To były złote lata. Moim zdaniem moda w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku była bowiem najszykowniejsza. Miałam m.in. piękną szyfonową suknię w kolorze kawy z mlekiem. Zamawiałam dla siebie u jubilera guziczki do bluzeczek. Były robione np. z małych topazów oprawionych w cieniutkie złoto.

Bardzo starannie przygotowywałam swoje stroje na festiwale w Moskwie, Rzymie, San Sebastian. W swoim czasie miałam futra - z lamparta, norki i lisy. Wtedy nie miałyśmy jeszcze świadomości, jak dalece jest to niepoprawne. Co prawda do dziś mam jedno z tych futer. Ma już trzydzieści lat i mimo że lubiłam je nosić, wygląda jak nowe. To co mam z nim zrobić?

Z występem na jednym z festiwali w Moskwie wiąże się anegdota. Ubrana byłam wówczas w długą suknię uszytą z kuponu jedwabiu z Milanówka, ręcznie malowanego w złote kwiaty. Występowaliśmy z Andrzejem Łapickim na scenie, dlatego siedzieliśmy też koło siebie w loży. I te złote kwiaty zeszły na cały rękaw jego smokingu... Ja się śmiałam, ale on miał dziwną minę! Na innym festiwalu w Moskwie ubrana byłam w złoty kostium. Kupiłam sobie do niego piękną etolę nurkową, naprawdę ładnie to wyglądało. Starałam się. Bardzo ważne były dla mnie zawsze buty.

W czasie pierwszego pobytu w Paryżu kupiłam sobie piękne pantofle z przeznaczeniem na występy na festiwalu w San Sebastian. Jechałam na ten festiwal w 1962 roku przez Paryż. Dlaczego? By uzyskać wizę, musiałam osobiście o nią wystąpić. W Warszawie nie było wówczas ambasady hiszpańskiej, ze względu na brak stosunków dyplomatycznych z faszystowskim państwem generała Franco. W Paryżu okazało się, że muszę na tę wizę zaczekać dwa tygodnie. Przez ten czas organizatorzy mojego wyjazdu wypłacali mi diety na hotel i jedzenie. Postanowiłam skrupulatnie robić rachunki, wszędzie chodzić piechotą i oszczędzać na jedzeniu, aby kupić sobie buty na festiwal! Tak też się stało i bardzo byłam zadowolona.

Przez te dwa tygodnie poznawałam Paryż: bogaty, bajecznie kolorowy. Siedziałam przy kawiarnianym stoliku i przyglądałam się wspaniale ubranym kobietom. W San Sebastian na nic nie musiałam wydawać pieniędzy! Za wszystko płacili organizatorzy, mieszkałam w przepięknym hotelu. Byłam, jak na mnie, bardzo zamożna. Mogłam więc swobodnie kupić sobie kapelusz z białej rafii, sandałki, kostium kąpielowy. Moje pokolenie umiało się wszystkim cieszyć i chyba zostało nam to do dziś. Nigdy nie pomyślałam nawet, że mogłabym być inspiracją dla kogokolwiek. Tak też chyba nigdy nie było. Nie sądzę również, by moje córki inspirowały się moim sposobem ubierania się, tym bardziej, że ja od dawna "nie ubieram się". Trudno by mi było np. powiedzieć, jaka linia jest modna lub niemodna.

Oczywiście ubieram się, ale nie przywiązuję do tego większego znaczenia. Liczy się dla mnie wygoda i praktyczna strona ubioru. Pewnie dlatego chętnie noszę ubrania w czarnych kolorach, bo do siebie pasują. To zapewne dlatego, że już dość w swoim życiu namierzyłam się kostiumów filmowych.

Fragment książki Agnieszki L. Janas "Elegantki. Moda ulicy lat 50. i 60. XX wieku" Wydawnictwa BOSZ.



Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy