Reklama

Po pierwsze: życie

Nie mają mężów, domów wysprzątanych na święta. Nie bywają na rodzinnych weselach. Nie noszą biżuterii ani szpilek, w których trudno poruszać się szybko.

Nie mogą sobie pozwolić na psa ani na regularny kurs angielskiego. W torebce komórka jest ważniejsza niz portfel, rękawiczki gumowe od skórzanych. Ich życie to czuwanie. Magdalena Szulc i Barbara Jasinska. Ratowniczki medyczne.

Pierwsza akcja Magdy (23 l.), cztery lata temu. Szosa w okolicach Szamotuł. Ona i koleżanka wracają z kursu, Magda jest studentką turystyki i rekreacji, ale równolegle zalicza szkolenia z ratownictwa medycznego.

Samochód przed nimi nagle odbija w bok, wpada na przeciwległy pas. Na asfalcie leży potrącony człowiek. Magda pamięta swoją reakcję: - Bez chwili zastanowienia wybiegłam z auta, rzuciłam się do niego. Leżał z twarzą zwróconą do ziemi, w kałuży krwi. Natychmiast przystąpiłam do reanimacji. W samochodzie miałyśmy defibrylator, użyłam go, prowadziłam akcję przez 20 minut - wspomina. Ma 23 lata.

Reklama

Dla ratownictwa rzuciła studia i pracę w dobrym wydawnictwie. - Dlaczego? Zrozumiałam, że najlepszy zawód, jaki mogę sobie wyobrazić, to ratowanie życia - mówi. Jako trzynastolatka brała udział w akcjach Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, została członkiem Pokojowego Patrolu, jeździła na Przystanki Woodstock. Szkoliła innych, uczyła się sama. Pod Szamotułami przeszła egzamin. - Po dwudziestu minutach poszkodowany mężczyzna zmarł, ale reanimowałam go do momentu przyjazdu pogotowia. Taka jest zasada: ratownik działa, dopóki nie zjawi się lekarz. Różnica między nimi polega na dwóch rzeczach - kwalifikowany ratownik nie może podać kilku leków i nie ma prawa stwierdzić zgonu. Więc czasami, choć wiem, że przegraliśmy, reanimuję dalej - opowiada Magda.

Skończyła dwuletnie studium ratownictwa medycznego, dziś studiuje zaocznie na tym samym kierunku. Przez dwa lata łączyła szkołę i wolontariat. Rano zajęcia, po południu karetka. Bez wynagrodzenia. - Siedemset dwadzieścia cztery dni bez przerwy. Trudno się dziwić, że bliscy mogli mieć dość - przyznaje. - Mama przekonywała: to nie jest zawód dla kobiety. Ja na tamtej szosie pokazałam sobie, że nie panikuję, że nie przeraża mnie krew, nawet śmierć.

Nocny patrol

Pierwsza akcja Basi (28 l.) - trzy lata temu. Częstochowa. Wezwanie do domu, mężczyzna w średnim wieku, prawdopodobnie udar mózgu. Basia była wtedy na początku studiów na wydziale ratownictwa medycznego. - Z pierwszego wezwania zapamiętałam profesjonalizm ratowników: mają tak precyzyjne ruchy, wiedzą perfekcyjnie, co skąd wziąć, jak najszybciej podać rurkę do intubacji, tlen, wkłuć się. Chciałam brać w tym udział - opowiada Basia.

Po maturze, podobnie jak Magda, zaczęła inne studia. Obsługa ruchu turystycznego. Dorabiała w firmie handlowej. Miała dużo znajomych, w tym lekarzy. - Kiedyś rozmawialiśmy z jednym z nich o znieczulicy, o tym, jak słabo ludzie reagują, gdy zdarza się nieszczęście, wypadek. Innym razem o chorobach cywilizacyjnych, byłam świeżo po lekturze zagranicznego artykułu, kupowałam dużo pism medycznych. W pewnym momencie ten człowiek powiedział: "Wiesz, Baśka, ty byłabyś świetną ratowniczką". I to był impuls.

Zawsze pociągało mnie działanie, ryzyko, zmieniające się sytuacje. Pomyślałam: dlaczego nie? Rodzice byli zdziwieni: taka nagła zmiana planów? Ale nie protestowali. Od kiedy nauczyłam się chodzić, zamiast wozić przytulanki w wózku dla lalek, biegałam z chłopakami, strzelając z plastikowego pistoletu. Z dnia na dzień zapisałam się do studium medycznego - opowiada Basia. Czekała na praktyki. Rozczarowała się. - Absurd, tylko dwa miesiące, bez weekendów, w godzinach od siódmej do czternastej. Czyli zero doświadczenia w systemie zmiennym. Na własną rękę, poza szkołą, dogadywałam się z zespołami i jeździłam w karetce bite dwanaście godzin. Kiedy tylko mogłam - wspomina Baśka.

To na tych nielegalnych dyżurach nasłuchała się ciekawych rzeczy: że kobiety traktuje się gorzej, że są uważane za niepełnowartościowych ratowników. - Już wtedy mnie nosiło, ale byłam przed dyplomem, więc na razie siedziałam cicho - mówi. - Ale przecież to nonsens. Widziałam ratowników mężczyzn o drobnych posturach i silne dziewczyny, które były w stanie dźwignąć więcej, sprawniej współpracować. Gdzie tu problem?

Punkty za empatię

Pokój ratowników - trzy łóżka (zespół Magdy składa się z dwóch ratowników i kierowcy), mikrofalówka, telewizor, odtwarzacz DVD. Magda nie pamięta, kiedy ostatnio obejrzała cały film. Dyżur trwa 24 godziny. - Średnio wyjeżdżamy dziewięć razy w dzień i sześć razy w nocy. Potem dwie doby przerwy, ale muszę być pod telefonem, żeby w razie czego zastąpić któregoś z kolegów - opowiada. Nie miała gwarancji, że dostanie pracę. Jest drobna, szczupła. A prawo mówi: ratowniczka może dźwignąć najwyżej... 20 kilogramów.

- Sama kamizelka ratunkowa waży około dziesięciu. Defibrylator z osiem, plecaki ze sprzętem i lekami - kolejne tyle. Niech pacjent waży siedemdziesiąt kilogramów - po zsumowaniu i podzieleniu na trzy wychodzi ponad 40 kilo na osobę. Nie ma siły, żeby zachować normy, zresztą granica dla mężczyzn to tylko siedem kilogramów więcej. Ale przy zatrudnianiu to kobieta ma ograniczone szanse - tłumaczy Magda. W warszawskim pogotowiu jest tylko... osiem ratowniczek.

Ona jeszcze w szkole dostała się do zespołu startującego w zawodach dla ratowników, dodatkowe punkty zbierała za pracę charytatywną. Dlatego to do niej zadzwoniono, kiedy jeden z ratowników złamał nogę. - We wrześniu skończyłam szkołę, w październiku podpisałam kontrakt - uśmiecha się Magda. Wie, że miała szczęście.

Czy kobieca wrażliwość jest również argumentem "przeciw"? - Możliwe, że niektórzy myślą: baba pęknie, nie wytrzyma. Ale to przecież nie reguła. Ja tylko raz odwróciłam głowę - Magda wspomina wezwanie w środku nocy: poronienie. - Pokój zalany krwią, było jej chyba wiadro. W tym wszystkim... No właśnie, co: płód, dziecko? Ciałko na trzy czwarte dłoni, wyraźnie widziałam rączki i nóżki, to był chyba trzeci miesiąc ciąży. Wtedy nie dałam rady, musiałam wyjść. Ale to nie było obrzydzenie. Chyba odezwał się jakiś gen przyszłej matki.

Łzy i papierosy

Basia najciężej przeżywa nieoczekiwane zgony. - Noc, jedziemy do mężczyzny, który wypadł z okna, nie wiadomo: wyskoczył sam, ktoś go wypchnął? Spodziewałam się zobaczyć koszmar. Tymczasem on siedział na asfalcie, nie był zakrwawiony, reagował. Rozmawialiśmy, patrzył mi w oczy. W karetce reanimowaliśmy go dwa razy. Zmarł po przywiezieniu do szpitala. Byłam w szoku, przecież przed kilkoma minutami mówił do mnie, była nadzieja. Wtedy się nauczyłam: krew nie jest najstraszniejsza. Najgorsze może dziać się wewnątrz.

Co czuję, gdy pacjent umiera na moich rękach? Najpierw żal. Zaraz potem zastanawiam się: co mogłam zrobić szybciej, lepiej? Gdybym się rozkleiła, nie nauczyłabym się niczego. Nabieranie doświadczenia jest najważniejsze, ratownik czasem musi działać jak robot. Ratowanie życia po pierwsze.

Magda płakała w pracy dwa razy. Opowiada: - Pierwszy zgon: starsza kobieta, krwawienie z przewodu pokarmowego. Umarła na izbie przyjęć, miałam wtedy ostry dyżur na SOR-ze (Szpitalnym Oddziale Ratunkowym). Nie mogłam się doczekać jego końca, żeby wyjść na ulicę wyryczeć się. Nie chciałam, żeby widzieli koledzy. Drugi raz był jeszcze gorszy. Kilka miesięcy temu na placu Hallera samochód wjechał w dwoje dzieci przechodzących przez ulicę - rodzeństwo. Jedenastoletnia dziewczynka miała tyko złamaną nóżkę. Siedmioletniego chłopca reanimowałam godzinę. Dowieźliśmy go na OIOM, zmarł po dwóch dniach. Nie mogę zapomnieć jego drobnych ramion... - Magda zawiesza głos. - Kiedy umiera dorosły, próbuję sobie tłumaczyć: na świecie tak jest: ktoś się rodzi, ktoś musi umrzeć. Śmierć siedemdziesięciolatka jest straszna, ale w tyle głowy mam myśl: wypełnił swoje dni. Kiedy odchodzi dziecko, dla jego śmierci nie ma zrozumienia. Choć każde życie szanujemy tak samo - zastrzega Magda.

W Rembertowie mieszka dziewięciolatek, o którym myśli bardzo często. - Ma guza mózgu. Wezwano nas do niego, gdy zmiażdżył nogę w drzwiach, odciął sobie palec. Mógł się wykrwawić albo dostać ataku padaczki. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że walczę o życie, które i tak niedługo odbierze nowotwór. Staram się być u niego przed świętami, zostawić jakąś paczkę - mówi Magda. Stres odreagowuje rozmową. - Kiedy coś mnie przerasta, szokuje, muszę zadzwonić do mamy, przyjaciółki, wygadać się. Natychmiast. Nie noszę w sobie złych emocji, zwariowałabym - opowiada.

Basia ma inny wentyl. - Papierosy. To mnie uspokaja, zajmuje ręce, trochę głowę - mówi. Papieros ratuje ją po każdym kontakcie ze śmiercią. - Zwłoki trzeba szanować. Ale przecież nie mogę powiedzieć, że to przyjemne obserwować, badać martwe ciało. Chłodne i sztywne. A czasami trzeba nawet udać próbę ratunku. Tak, ratunku człowieka z pewnymi znamionami śmierci. Zdarzało mi się robić to dla rodziny. Kiedy widzę przerażone oczy kogoś z bliskich, kto przekazuje mi wzrokiem prośbę: błagam, jeszcze spróbujcie, może to nie koniec - robię to. Może to głupie, może makabryczne. Ale nie dałaby mi zasnąć świadomość, że mąż, dziecko, matka mogliby pomyśleć: nie zrobiła wszystkiego, co w jej mocy.

Współczucie jak tlen

- Czasami mam wrażenie, że pacjent, choć nieprzytomny, czuje moją obecność, że jest między nami emocjonalna nitka. Niedawno przez półtorej godziny ratowaliśmy pięćdziesięciolatka po wypadku. "Strzelaliśmy" defibrylatorem jedenaście razy, a on wracał do nas, łapał własny oddech i znowu zaczynał "migotać", odpływał. Jednak monitor ani razu nie pokazał asystolii - to ta prosta linia, która w filmach oznacza zgon bohatera. Czułam, jak bardzo ten człowiek chce żyć, w myślach walczyłam razem z nim i miałam wrażenie, że on czepia się mojej nadziei. Niezrozumiałe dla postronnych. Od prawie dwóch miesięcy ten mężczyzna leży nieprzytomny w szpitalu. Zachodzę do niego, w jakiś sposób jest mi bliski - mówi Magda. Czasami ostrzega sama siebie: uważaj, nie wolno ci zaangażować się za bardzo. A czasami gani w myślach: dzisiaj trzy razy widziałaś śmierć, a teraz spokojnie kroisz pomidory na sałatkę.

- Ale nie, nie można oswoić cierpienia. - Nasza empatia jest tak samo potrzebna jak aparat tlenowy - twierdzi Basia. - Pamiętam wezwanie do samobójczyni. Wchodzimy, w łazience wisi na sznurze ciało czterdziestoparoletniej kobiety. Jej syn jest skamieniały z przerażenia. W mieszkaniu coraz więcej ludzi - pojawia się policja, ciekawscy sąsiedzi, mąż krzyczący w szoku. A tym młodym człowiekiem nikt się nie interesuje. Podeszłam i przytuliłam go. Po prostu. Ale on właśnie tego potrzebował. Myślę, że ratownik mężczyzna nie zachowałby się w ten sposób.

- Dajemy pacjentom kawałek siebie i w sumie nic za to nie dostajemy. Ale czy ja tego oczekuję? - pyta Magda. Dwa lata temu reanimowała mężczyznę ugodzonego nożem. Stan krytyczny, nie było z nim kontaktu. Ale Magda mówiła cały czas: będzie dobrze, będzie dobrze. Przeżył, karetka odwiozła go do szpitala na Solcu. - Pojawiłam się tam po kilku dniach podczas dyżuru - wspomina Magda. - Nagle zaczepił mnie ktoś wyglądający znajomo. On. Powiedział: "To pani. Poznałem panią po głosie. Dziękuję". Nie powiem, że pracuję dla takich chwil, ale one są bardzo ważne.

Uratować ratowniczki

Basia: - Czasami przychodzi ktoś z rodziny i to on dziękuje. Pacjent woli zapomnieć o tym, co się działo, a ja jestem częścią fatalnej rzeczywistości. Nic nie szkodzi, rozumiem to, miałam dobre stopnie z psychologii - uśmiecha się Basia. Kilka miesięcy temu skończyła studia. Poszła z wzorowym dyplomem do kadr częstochowskiego pogotowia. - Miałam ładne CV, doświadczenie w karetce, motywację. I co? Usłyszałam: kobiet nie zatrudniamy. Nie wierzyłam, że zostanę odprawiona z kwitkiem, choć przez trzy lata kontaktów z ratownikami nasłuchałam się dużo o przypadkach dyskryminacji. Uważałam, że jestem dobra, na pewno nie gorsza od mężczyzn. Wściekłam się - opowiada poirytowana.

Dzisiaj znają ją wszyscy ratownicy w Polsce. A szczególnie - ratowniczki. - Postanowiłam nie dać za wygraną. Po co szkoły medyczne wypuszczają tyle absolwentek, skoro potem nie ma dla nich pracy? W krajach zachodniej Europy karetki są tak przystosowane, że mogą w nich pracować zespoły złożone z samych kobiet. Rozwiązania techniczne noszy, aparatury, sprzętu, który jest lżejszy, wygodniejszy - to wszystko przecież można zrobić także u nas. Nonsens, że jesteśmy mniej profesjonalne - złości się Basia.

Po tym, jak zatrzaśnięto przed nią drzwi pogotowia, napisała do ogólnopolskich dzienników, zadzwoniła to TVN24, radia, programu "Uwaga". Przyjechały telewizje, zrobił się szum. - Powiadomiłam Państwową Inspekcję Pracy, organizacje feministyczne, radnych, w końcu naszą posłankę Halinę Respondek. Piszemy interpelację, pracujemy nad wnioskiem o zmianę ustawy o ratownictwie medycznym - opowiada Basia. Zapisała się do Krajowego Związku Zawodowego Ratowników Medycznych, dostała do jego władz. Pracuje nad utworzeniem sekcji do spraw dyskryminacji kobiet w ratownictwie medycznym. - Chcemy też stworzyć Izbę Ratowników, taką jaką mają pielęgniarki i położne. Trudności? Nieprzychylni ludzie? Nie szkodzi. Jeśli nie znajdę pracy w Częstochowie, znajdę gdzie indziej.

Ciągle jestem ratowniczką, to nie jest zawód, który zależy od tego, czy ma się etat - mówi zdecydowanie. Niedawno widziała wypadek. Kobieta jadąca osiedlową drogą źle wymanewrowała i wjechała w drzewo. - Ratownik działa automatycznie. Ludzie się gapili, ja natychmiast podbiegłam, zbadałam kierowcę - puls, źrenice, sprawdziłam, czy kręgosłup nie jest uszkodzony. Już nie mogę nie pomagać. Mogłabym mieszkać w karetce.

Nie-normalność ratowniczki

- To jest rodzaj misji. Tu się sprawdzają tylko ludzie, którzy stawiają wszystko na jedną kartę. Nie mam właściwie własnego życia, ale pracuję na maksa, żeby ratować życie innych - mówi Magda. W pogotowiu zarabia niecałe trzy tysiące. Nauczyła się wysypiać w godzinę, polubiła jedzenie "od Chińczyka", zmęczenie zapija kawą. - Tylko raz na pół roku muszę wyjechać na tydzień gdzieś, gdzie jest ciepło. Egipt, Majorka, Emiraty - dobre, bo daleko, nie kusi, żeby wrócić, jeśli kolega złapie grypę. To jedyny czas, gdy wyłączam komórkę i guzik "czuwanie", który normalnie świeci mi się w głowie na czerwono non stop. - Ratowniczka nie ma właściwie prywatności - przyznaje Basia. - Żyjemy "branżowo". Szukamy partnerów, przyjaciół wśród "swoich", mąż ratownik rozumie, dlaczego nie ma obiadu, wymytych okien na święta - tłumaczy.

Magda dodaje: - Swojego chłopaka poznałam w karetce, dziś jeździmy w jednym zespole. Bywa, że na dyżurze dzielimy się opłatkiem. W domu mam w lodówce przeważnie tylko światło, a na zakupy "ciuchowe" chodzę z konieczności. Mam kilka ulubionych sklepów, w których nie zmienia się ułożenie towarów na półkach. Wiem, gdzie są koszulki, a gdzie kozaki i mogę wszystko załatwić w dwadzieścia minut - opowiada Magda.

- Życie za pięć, dziesięć lat? Wezmę ślub. Kiedy zajdę w ciążę, planuję przez pierwszy trymestr pracować, ale tylko na dziennych dyżurach. Wrócę do pracy najszybciej, jak się da. Jestem uzależniona - żartuje. Miesiąc temu zespół Magdy jechał "na sygnałach" z kobietą, która zasłabła na ulicy. Pasem dla autobusów. Nagle na wysokości Dworca Wileńskiego z sąsiedniego pasa przed maskę karetki wyskoczył inny samochód. - Potem okazało się, że prowadził starszy niedosłyszący człowiek, podobno nas nie zauważył. Ostre hamowanie, przewróciliśmy się na bok, ślizgiem sunęliśmy wprost na latarnię. Czułam, że to koniec. Widziałam zbliżający się słup i prosiłam w myślach: "Tylko żeby nie bolało...". Potem na zdjęciach w internecie zobaczyłam, że latarnia wbiła się w drzwi i zagłówek dokładnie tam, gdzie miałam głowę, musiało rzucić mnie do przodu w momencie zderzenia i to mnie uratowało. Do karetki wsiadłam znowu po czterech dniach. Nie boję się. Raczej uwierzyłam, że skoro zostałam na tym świecie, to ktoś uważa, że mam tu jeszcze coś do zrobienia. Po prostu staram się być we właściwym miejscu o właściwej porze.

Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój Styl 01/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy